Zatrzymuję się w Albicie na szybki obiadek, a następnie kieruję się prosto do hotelu, żeby nieco odsapnąć i się ogarnąć.
Jeszcze rzut oka na mój hotelik, Brisas del Mar.
Na wycieczkę mieli mnie zgarnąć ok. 14:00. 14:15 - nikogo nie ma, ale myślę “latino style”. więc luz. Mija jednak 14:30, z okolicznych hoteli i pensjonatów inne auta zabrały turystów, a po mnie jak nie było tak nie ma. Poprosiłem więc obsługę by zadzwonili do agencji. Okazało się, że nie zapomnieli o mnie i bus zaraz będzie. Po chwili podjeżdża totalnie rozklekotany busik, który dowozi nas do przystani. Przeważają Niemcy. Również ichniejszy język był przeze mnie najczęściej słyszany na Galapagos, po hiszpańskim i angielskim. Tintoreras leżą bliziutko, transport odbywa się takimi samymi łódkami jak te “taxi” do promu. Gdy tylko zbliżyliśmy się do wysepek ukazało się sporo pingwinów. Mocno zaskakujący był fakt, że obsługa łodzi powyciągała telefony i zaczęła robić zdjęcia. Pytam przewodniczkę o co chodzi, a ta mówi, że od dawna nie widzieli tylu pingwinów, a tyle ile naliczyliśmy w jednym tylko miejscu to jej się chyba nigdy nie zdarzyło na raz tyle zobaczyć. W zeszłym roku podobno praktycznie ich nie było. Już na Santa Cruz chłopak w agencji z dużym podnieceniem mówił o dużej ilości pingwinów na Isabeli, ale nie odebrałem tego jako coś wyjątkowego, a raczej jako naganianie na zakup wycieczki. Spojrzałem do Wikipedii i faktycznie, przed oczami mieliśmy ok. 1% szacowanej populacji pingwina równikowego. Ich występowanie Na Galapagos warunkuje głównie intensywność prądu El Nino, który wpływa na dostępność ich pokarmu i stanowi jedno z najistotniejszych zagrożeń dla istnienia tego gatunku.
Schodzimy na ląd. Przewodniczka opowiada całkiem ciekawie.
W tunelach lawowych pływa sobie sporo rekinów, które lubią tam przypływać ze względu na temperaturę wody.
Na koniec wycieczki czas na pływanie/nurkowanie, a na pomostach całe stada lwów morskich.
Do zachodu słońca zostaję w okolicy plaży.
Później jeszcze trochę szwędam się po Villamil. W pewnym momencie słyszę odgłosy jakiejś imprezy. Okazuje się to spotkaniem jakiegoś zboru, chyba zielonoświątkowego. W ogóle w Ameryce Łacińskiej oczywiście poza KK, widać dość intensywną działalność różnych odłamów chrześcijaństwa, czy innych świadków Jehowy.
https://youtu.be/R64nCPCN-mAKolejnego dnia mam wycieczkę na Sierra Negra. O poranku, w Villamil ładują nas na ciężarówkę. Pogoda niestety słaba, pochmurno i pada. Na miejscu rozdzielają nas na dwie grupy - angielsko i hiszpańskojęzyczną. Są Brytyjczycy, Duńczycy i Amerykanie w rozmiarze XXL. Już dostaję objawów reakcji alergicznej na obecność w wycieczce zorganizowanej i myślę sobie - pewnie będzie trzeba ciągle czekać na tych Amerykanów, no ale dobra, fajnie jest.
;)
Ruszamy. I tu mnie nieźle zaskoczyli.
:D Jedna Brytyjka narzuca jakieś horrendalne tempo marszu, a reszta jak te owce, w te pędy za nią. Okazuje się szybko, że to ja jestem na końcu.
:D Ubieram/ściągam kurtkę przeciwdeszczową w biegu, żeby nie stracić ich z oczu.
:D Przewodnik też ledwo nadążą i idzie mniej więcej moim tempem. W pewnym momencie pytam czy gdzieś się śpieszymy. Odpowiada mi, że nie, ale nic nie może zrobić, bo to ta dziewczyna nadaje takie tempo. No cóż. Żywy dowód na oczywistą kwestię tego, w jakim celu przewodnik jest obowiązkowy. Dochodzimy do krateru. Widok zza chmur nie poraża. Amerykanie żartują sobie z tego mlecznego widoku.
Dalej trasa prowadzi wzdłuż kaldery. Po dwóch minutach nasza przodowniczka znowu kilkaset metrów z przodu.
:D Powoli zaczyna się rozpogadzać. Są kolejne punkty widokowe, inne grupy się zatrzymują, ale nie nasza.
:D Wyłaniająca się zza chmur kaldera robi spektakularne wrażenie swoją wielkością.
W końcu przy kolejnym postoju mówię przewodnikowi, że chyba nie tak to powinno wyglądać, bo chciałbym zobaczyć wulkan a nie bić rekord prędkości przejścia trasy. W odpowiedzi słyszę, że to ja mam problem, bo wszyscy inni są zadowoleni.
:D Pytam w związku z tym, gdzie w takim razie jest grupa hiszpańska, bo ta już została hen w tyle. “No to idź sobie z hiszpańską.”
:D Dobra. Problem i tak się rozwiązał, bo zaczęła się trudniejsza część szlaku i grupa szła już mniej więcej zwarta. Schodzimy ze szczytu, gdzie roztacza się iście wspaniały widok na pola lawowe i północną część Isabeli.
W drodze powrotnej powtórka z rozrywki. Moja grupa popędziła, a ja wracałem sobie swoim tempem w okolicy grupy hiszpańskiej. Wtedy zrozumiałem, że to rzeczywiście ja miałem problem. Trzeba było do tego od początku podejść na luzaka. Tak właśnie działają różnice kulturowe.
;) Mi się po polsku/europejsku wydawało, że jak wycieczka zorganizowana, to ma być zorganizowana. Ale jestem w Ameryce. Tu wycieczki zorganizowane są niezorganizowane - tak jak lubię
;) tylko trzeba za to cenne niezorganizowanie zapłacić.
:D
W ostatni wieczór na Isabeli postanowiłem połazić po kamienistym wybrzeżu wokół Villamil. Jest pięknie i znowu spotykam pingwiny.
:D
Przycupnąłem sobie obok jednego i posiedzieliśmy tak sobie do zachodu słońca.
benedetti napisał:Nie obiecuję (choć to chyba i tak za duże słowa
;)), że relacja będzie live, ale zaczynajac ją, można przynajmniej domniemywać, że kiedyś będzie skończona. Zdrowie!@benedetti: z tym, że relacja nie będzie "(a)live" już się pogodziliśmy, ale nie dopuść do tego, żeby stała się zupełnie "dead"
:D !
benedetti napisał:Wie ktoś może co to jest, takie “ziemniaki”, które przekrojone wzdłuż mają wizualnie strukturę podobną do banana albo kiwi? Zawsze zapominałem o to miejscowych zapytać …Zapewne plantany, czyli tzw. banany warzywne.
Co do tego fragmentu:"Jest w tym coś, że Niemcy darzą Galapagos szczególnym zainteresowaniem. Jak już wcześniej pisałem, nacja ta, spośród narodów europejskich była tam przeze mnie zdecydowanie najczęściej spotykana",nie kwestionując tego, że Niemcy mogą faktycznie mieć jakiś szczególny sentyment do Galapagos, muszą oni czuć to samo z grubsza do 3/4 świata, bo gdziekolwiek bym nie dotarł, to właśnie gości z Niemiec zawsze jest najwięcej
:DI jeszcze słówko a propos poprzedniego odcinka - podejrzewam, że mieszkałem u autora tej mozaikowej rzeźby z marlinem i orką
;)gnam-se-sam,219,144662?start=100#p1262091
@tropikeyW moim odczuciu, na Galapagos odsetek Niemców - turystów był jednak zdecydowanie większy niż w innych rejonach świata, ale może to przypadek. Moje wrażenie jest takie, że w odległych od Europy lokacjach dominują Francuzi, ale nie jest to wyraźna dominacja.Niemcy, bądź co bądź też sporo kolonizowali. Na Samoa spotkałem swego czasu, takiego starszego jegomościa, który opowiadał o swoim dziadku, który był z Wermachtu niemieckim kolonizatorem. A pośród turystów i tak najczęściej spotykałem Francuzów.Faktycznie odpustowymi mozaikami Baquerizo Moreno stoi. A Twój hotel przypomina nieco hotel Wittmerów.
:Dhttps://www.tripadvisor.com/Hotel_Revie ... lands.html
Z tymi Francuzami to nigdy nie ma pewności, bo mogą to być też "Quebecczanie" (ja ich w każdym razie nie odróżniam
:D ).Na Fidżi, gdy na jednej z wysepek Yasawa spałem w 10-osobowym "dormie", oprócz mnie i jednego chłopaka z Kolumbii, resztę stanowili Niemcy
:D .Tak, czy inaczej, ta historia z pierwszymi osadnikami wielce interesująca
:)
Jedną z najfajniejszych części Santiago jest IMO Barrio Italia - gdzie jest niska, kameralna zabudowa, dużo fajnych knajpek, designerskich kawiarni, barów itp. Można tam niespiesznie spędzić trochę czasu z dala od wielkomiejskiej dżungli. Warto też odwiedzić Museo de la Memoria y los Derechos Humanos - wstęp jest darmowy - zwłaszcza jeśli ktoś słabo zna historię Chile, bo tam pozna jej najbardziej ponury rozdział.
@benedetti, czy mozesz podac kontakt do przewodnika z Rapa Nui, Nelsona? Czy mozesz tez podzielic sie szczegolami wypozyczenia samochodu (domyslam sie ze mogl to byc lokalny kontant od przewodnika, a nie wypozyczalnia z internetu)? Byc moze bede tam tez w marcu.
Zatrzymuję się w Albicie na szybki obiadek, a następnie kieruję się prosto do hotelu, żeby nieco odsapnąć i się ogarnąć.
Jeszcze rzut oka na mój hotelik, Brisas del Mar.
Na wycieczkę mieli mnie zgarnąć ok. 14:00. 14:15 - nikogo nie ma, ale myślę “latino style”. więc luz. Mija jednak 14:30, z okolicznych hoteli i pensjonatów inne auta zabrały turystów, a po mnie jak nie było tak nie ma. Poprosiłem więc obsługę by zadzwonili do agencji. Okazało się, że nie zapomnieli o mnie i bus zaraz będzie.
Po chwili podjeżdża totalnie rozklekotany busik, który dowozi nas do przystani. Przeważają Niemcy. Również ichniejszy język był przeze mnie najczęściej słyszany na Galapagos, po hiszpańskim i angielskim. Tintoreras leżą bliziutko, transport odbywa się takimi samymi łódkami jak te “taxi” do promu.
Gdy tylko zbliżyliśmy się do wysepek ukazało się sporo pingwinów. Mocno zaskakujący był fakt, że obsługa łodzi powyciągała telefony i zaczęła robić zdjęcia. Pytam przewodniczkę o co chodzi, a ta mówi, że od dawna nie widzieli tylu pingwinów, a tyle ile naliczyliśmy w jednym tylko miejscu to jej się chyba nigdy nie zdarzyło na raz tyle zobaczyć. W zeszłym roku podobno praktycznie ich nie było. Już na Santa Cruz chłopak w agencji z dużym podnieceniem mówił o dużej ilości pingwinów na Isabeli, ale nie odebrałem tego jako coś wyjątkowego, a raczej jako naganianie na zakup wycieczki. Spojrzałem do Wikipedii i faktycznie, przed oczami mieliśmy ok. 1% szacowanej populacji pingwina równikowego. Ich występowanie Na Galapagos warunkuje głównie intensywność prądu El Nino, który wpływa na dostępność ich pokarmu i stanowi jedno z najistotniejszych zagrożeń dla istnienia tego gatunku.
Schodzimy na ląd. Przewodniczka opowiada całkiem ciekawie.
W tunelach lawowych pływa sobie sporo rekinów, które lubią tam przypływać ze względu na temperaturę wody.
https://youtu.be/7HthsvHsusk
Widać też kilka żółwi morskich.
https://youtu.be/j5a7WRlFTlg
Na koniec wycieczki czas na pływanie/nurkowanie, a na pomostach całe stada lwów morskich.
Do zachodu słońca zostaję w okolicy plaży.
Później jeszcze trochę szwędam się po Villamil. W pewnym momencie słyszę odgłosy jakiejś imprezy. Okazuje się to spotkaniem jakiegoś zboru, chyba zielonoświątkowego. W ogóle w Ameryce Łacińskiej oczywiście poza KK, widać dość intensywną działalność różnych odłamów chrześcijaństwa, czy innych świadków Jehowy.
https://youtu.be/R64nCPCN-mAKolejnego dnia mam wycieczkę na Sierra Negra. O poranku, w Villamil ładują nas na ciężarówkę. Pogoda niestety słaba, pochmurno i pada. Na miejscu rozdzielają nas na dwie grupy - angielsko i hiszpańskojęzyczną. Są Brytyjczycy, Duńczycy i Amerykanie w rozmiarze XXL. Już dostaję objawów reakcji alergicznej na obecność w wycieczce zorganizowanej i myślę sobie - pewnie będzie trzeba ciągle czekać na tych Amerykanów, no ale dobra, fajnie jest. ;)
Ruszamy. I tu mnie nieźle zaskoczyli. :D Jedna Brytyjka narzuca jakieś horrendalne tempo marszu, a reszta jak te owce, w te pędy za nią. Okazuje się szybko, że to ja jestem na końcu. :D Ubieram/ściągam kurtkę przeciwdeszczową w biegu, żeby nie stracić ich z oczu. :D Przewodnik też ledwo nadążą i idzie mniej więcej moim tempem. W pewnym momencie pytam czy gdzieś się śpieszymy. Odpowiada mi, że nie, ale nic nie może zrobić, bo to ta dziewczyna nadaje takie tempo. No cóż. Żywy dowód na oczywistą kwestię tego, w jakim celu przewodnik jest obowiązkowy.
Dochodzimy do krateru. Widok zza chmur nie poraża. Amerykanie żartują sobie z tego mlecznego widoku.
Dalej trasa prowadzi wzdłuż kaldery. Po dwóch minutach nasza przodowniczka znowu kilkaset metrów z przodu. :D Powoli zaczyna się rozpogadzać. Są kolejne punkty widokowe, inne grupy się zatrzymują, ale nie nasza. :D Wyłaniająca się zza chmur kaldera robi spektakularne wrażenie swoją wielkością.
W końcu przy kolejnym postoju mówię przewodnikowi, że chyba nie tak to powinno wyglądać, bo chciałbym zobaczyć wulkan a nie bić rekord prędkości przejścia trasy. W odpowiedzi słyszę, że to ja mam problem, bo wszyscy inni są zadowoleni. :D Pytam w związku z tym, gdzie w takim razie jest grupa hiszpańska, bo ta już została hen w tyle. “No to idź sobie z hiszpańską.” :D Dobra. Problem i tak się rozwiązał, bo zaczęła się trudniejsza część szlaku i grupa szła już mniej więcej zwarta. Schodzimy ze szczytu, gdzie roztacza się iście wspaniały widok na pola lawowe i północną część Isabeli.
W drodze powrotnej powtórka z rozrywki. Moja grupa popędziła, a ja wracałem sobie swoim tempem w okolicy grupy hiszpańskiej. Wtedy zrozumiałem, że to rzeczywiście ja miałem problem. Trzeba było do tego od początku podejść na luzaka. Tak właśnie działają różnice kulturowe. ;) Mi się po polsku/europejsku wydawało, że jak wycieczka zorganizowana, to ma być zorganizowana. Ale jestem w Ameryce. Tu wycieczki zorganizowane są niezorganizowane - tak jak lubię ;) tylko trzeba za to cenne niezorganizowanie zapłacić. :D
W ostatni wieczór na Isabeli postanowiłem połazić po kamienistym wybrzeżu wokół Villamil. Jest pięknie i znowu spotykam pingwiny. :D
Przycupnąłem sobie obok jednego i posiedzieliśmy tak sobie do zachodu słońca.