Ogromne ilości jedzenia (zdrowy słoń codziennie pochłania pokarm ważący ok 10% swojej masy, to oznacza, że przeżuwa ok. 150-300kg dziennie!), do tego specjalistyczna opieka medyczna, wykupienie, utrzymanie i zadbanie o odpowiednią przestrzeń dla słoni – to wszystko wymaga olbrzymich nakładów finansowych. Funkcjonowanie takich sanktuariów możliwe jest tylko przy wsparciu finansowym niezależnych ludzi. Jeśli chcecie pomóc i możecie wydać określoną kwotę, wspierajcie projekty jak ten.
Spotkanie z łagodnymi olbrzymami było spełnieniem moich marzeń i wydarzeniem absolutnie niezwykłym. To bezcenne doświadczenie, które zapamiętam do końca życia i które polecam każdemu, komu los zwierząt nie jest obojętny. Pamiętajmy, że jako turyści mamy realny wpływ na los słoni. Jeśli nie będzie popytu, nie będzie też podaży. Szukajmy mądrzejszych alternatyw dla przejażdżki na grzbiecie majestatycznych słoni i miejsc, gdzie zwierzęta żyją szczęśliwie, godnie i bez bólu.
2. 11. - Chiang Mai oraz 3-dniowy Festiwal Światła
Po wizycie u słoni przyszedł czas na wstępne rozeznanie miasta. Chiang Mai, dawna stolica królestwa Lanna, to brama do zupełnie innej Tajlandii, niż ta, którą znamy z południa. Jest oczywiście miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów, ale położone malowniczo na terenach górskich i wypełnione po brzegi świątyniami miasto zachowało więcej charakteru i autentyczności. Otoczone murem centrum, nazywane starym miastem, zbudowane jest na planie kwadratu. Spodziewałam się czegoś na wzór marokańskich medyn, ale w rzeczywistości w wielu miejscach mury są szczątkowe, a plan kwadratu wyznacza jedynie otaczająca mury fosa. Najbliżej naszego hostelu stała Wat Phra Singh, więc tam skierowaliśmy pierwsze kroki.
Świątynie nigdy nie stanowiły szczególnie ważnych punktów w naszych wyjazdowych planach. W Tajlandii było podobnie. Wyjątkowo bogato zdobione buddyjskie świątynie są, bez dwóch zdań, imponujące, ale odbieramy je jako estetyczną całość, nie przywiązując wagi do symboliki poszczególnych detali i elementów architektonicznych. Nie miało więc dla nas większego znaczenia, do której z nich zaglądniemy - decydowaliśmy dość spontanicznie, bez planu... jedne po prostu przyciągały nas bardziej, inne mniej.
W przeddzień Loy Krathong w powietrzu dało się już wyczuć oczekiwanie i ogólną ekscytację, związaną ze zbliżającym się festiwalem. Na ulicach trwały ostatnie przygotowania. Służby mundurowe dbały o to, aby wyznaczyć i odpowiednio przygotować dystrykty w mieście, w obrębie których planowane były uroczystości. Mnisi jeszcze gęściej przyozdabiali miasto wielobarwnymi latarenkami i wstążkami.
Stare miasto przez cały rok emanuje fajną aurą, dlatego od początku szukaliśmy hostelu wewnątrz murów, ale w okresie około-festiwalowym, szczególnie wieczorami, uliczki stawały się jeszcze bardziej magiczne, a spacery były jeszcze bardziej przyjemne. Bezustannie poruszaliśmy się wśród setek, jeśli nie tysięcy kolorowych, świecących i dyskretnie szeleszczących na wietrze papierowych lampionów, zwanych Khom Kwaen, które po zmroku są nieprawdopodobnie efektowne. Mijaliśmy mnóstwo mnichów w pomarańczowych szatach. (Niezmiennie pozostaje pod ich urokiem.
:o ) Po zmroku zaglądaliśmy do przeróżnych, pięknie przystrojonych świątyń, które zanim przyciągnęły wzrok, najpierw wabiły bardzo subtelnym dźwiękiem dzwoneczków rozwieszonych w pobliżu i zapachem kadzideł. Wszystkie te aspekty składały się w spójna całość i tworzyły klimat miasta tajemniczego, nieoczywistego i trochę zadumanego.
Fajne ale jak dla mnie za dużo zdjęć . Np po co kilkanaście zdjęć domów przy wodzie albo 5 razy ten sam talerz z jedzeniem. Przynajmniej jak się czyta na telefonie to przewijanie jest męczące .
Mi ilość zdjęć zupełnie nie przeszkadzała. Dopiero teraz zauważyłem, że zdjęć BBQ jest kilka
;)Czytałem z zaciekawieniem, dzięki za możliwość miłego spędzenia niedzielnego popołudnia! Nakręciłaś mnie na te klimaty
;)
Fajna relacja, widać że super spędziliście ten czas. No i mega inspirująca, ten kurs gotowania
:D Z niecierpliwością czekam na dalszą część. Na pewno będę korzystac jak w końcu uda mi się tam wybrać
:)
Ogromne ilości jedzenia (zdrowy słoń codziennie pochłania pokarm ważący ok 10% swojej masy, to oznacza, że przeżuwa ok. 150-300kg dziennie!), do tego specjalistyczna opieka medyczna, wykupienie, utrzymanie i zadbanie o odpowiednią przestrzeń dla słoni – to wszystko wymaga olbrzymich nakładów finansowych. Funkcjonowanie takich sanktuariów możliwe jest tylko przy wsparciu finansowym niezależnych ludzi. Jeśli chcecie pomóc i możecie wydać określoną kwotę, wspierajcie projekty jak ten.
Spotkanie z łagodnymi olbrzymami było spełnieniem moich marzeń i wydarzeniem absolutnie niezwykłym. To bezcenne doświadczenie, które zapamiętam do końca życia i które polecam każdemu, komu los zwierząt nie jest obojętny. Pamiętajmy, że jako turyści mamy realny wpływ na los słoni. Jeśli nie będzie popytu, nie będzie też podaży. Szukajmy mądrzejszych alternatyw dla przejażdżki na grzbiecie majestatycznych słoni i miejsc, gdzie zwierzęta żyją szczęśliwie, godnie i bez bólu.
2. 11. - Chiang Mai oraz 3-dniowy Festiwal Światła
Po wizycie u słoni przyszedł czas na wstępne rozeznanie miasta. Chiang Mai, dawna stolica królestwa Lanna, to brama do zupełnie innej Tajlandii, niż ta, którą znamy z południa. Jest oczywiście miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów, ale położone malowniczo na terenach górskich i wypełnione po brzegi świątyniami miasto zachowało więcej charakteru i autentyczności. Otoczone murem centrum, nazywane starym miastem, zbudowane jest na planie kwadratu. Spodziewałam się czegoś na wzór marokańskich medyn, ale w rzeczywistości w wielu miejscach mury są szczątkowe, a plan kwadratu wyznacza jedynie otaczająca mury fosa.
Najbliżej naszego hostelu stała Wat Phra Singh, więc tam skierowaliśmy pierwsze kroki.
Świątynie nigdy nie stanowiły szczególnie ważnych punktów w naszych wyjazdowych planach. W Tajlandii było podobnie. Wyjątkowo bogato zdobione buddyjskie świątynie są, bez dwóch zdań, imponujące, ale odbieramy je jako estetyczną całość, nie przywiązując wagi do symboliki poszczególnych detali i elementów architektonicznych. Nie miało więc dla nas większego znaczenia, do której z nich zaglądniemy - decydowaliśmy dość spontanicznie, bez planu... jedne po prostu przyciągały nas bardziej, inne mniej.
W przeddzień Loy Krathong w powietrzu dało się już wyczuć oczekiwanie i ogólną ekscytację, związaną ze zbliżającym się festiwalem. Na ulicach trwały ostatnie przygotowania. Służby mundurowe dbały o to, aby wyznaczyć i odpowiednio przygotować dystrykty w mieście, w obrębie których planowane były uroczystości. Mnisi jeszcze gęściej przyozdabiali miasto wielobarwnymi latarenkami i wstążkami.
Stare miasto przez cały rok emanuje fajną aurą, dlatego od początku szukaliśmy hostelu wewnątrz murów, ale w okresie około-festiwalowym, szczególnie wieczorami, uliczki stawały się jeszcze bardziej magiczne, a spacery były jeszcze bardziej przyjemne. Bezustannie poruszaliśmy się wśród setek, jeśli nie tysięcy kolorowych, świecących i dyskretnie szeleszczących na wietrze papierowych lampionów, zwanych Khom Kwaen, które po zmroku są nieprawdopodobnie efektowne. Mijaliśmy mnóstwo mnichów w pomarańczowych szatach. (Niezmiennie pozostaje pod ich urokiem. :o ) Po zmroku zaglądaliśmy do przeróżnych, pięknie przystrojonych świątyń, które zanim przyciągnęły wzrok, najpierw wabiły bardzo subtelnym dźwiękiem dzwoneczków rozwieszonych w pobliżu i zapachem kadzideł. Wszystkie te aspekty składały się w spójna całość i tworzyły klimat miasta tajemniczego, nieoczywistego i trochę zadumanego.