Przed zakasaniem rękawów zostaliśmy jeszcze poczęstowani tradycyjną powitalną przekąską – Maeng Kum. Jej nietypowość polega na tym, że należy ją przyrządzić samodzielnie, łącząc wedle swoich upodobań, w odpowiednich proporcjach, podane składniki: drobniutko posiekane imbir, szalotka i ostre zielone chili, cząsteczki limonki ze skórką, podsmażane orzechy ziemne, prażone wiórki ze świeżego młodego kokosa, słodki syrop (skład: cukier palmowy, sól szalotka, imbir i woda) oraz liść – betel, znany również jako pieprz żuwny. Liść składamy dwukrotnie tak, aby powstała kieszonka. Kieszonkę napychamy mieszanką składników, a następnie wkładamy do buzi na raz i mielimy.
:D Początkowo kubki smakowe wariują, ale po krótkiej chwili następuje prawdziwa eksplozja smaków – słonego, słodkiego, kwaśnego, pikantnego, nieco gorzkiego – o dziwo, wszystkie do siebie pasują! To jedna z ciekawszych rzeczy, jaką w życiu próbowałam.
I w końcu przychodzi czas na gwóźdź programu, czyli kurs przekuwający wiedzę teoretyczną w praktykę. Na każdego czekał uroczy różowy fartuszek (:D) oraz osobne stanowisko pracy – kuchenka i wok. Tego dnia towarzyszyła nam piękna słoneczna pogoda, więc gotowanie na świeżym powietrzu było bardzo atrakcyjne.
Z każdej kategorii wybieraliśmy po jednej potrawie.
Przyznam szczerze, że daleko mi do kuchmistrza i trochę stresowałam się tym całym kucharzeniem. Że się nie nadaję, że będę odstawać od grupy przy siekaniu
:D, że może to dla pasjonatów i ludzi z doświadczeniem kucharskim, itp... Nic bardziej mylnego! Genialne jest to, że nauka odbywa się w bardzo luźniej i wesołej atmosferze. Bez żadnego skrępowania i spięcia tworzyłam swoje małe kulinarne cuda, które później oczywiście z nieukrytym zachwytem zjadałam do ostatniej nitki makaronu lub łyżki zupy.
:mrgreen:
W związku z tym, że jest to kurs gotowania, a nie radosna twórczość własna
;-) oczywiście stosowaliśmy się do zaleceń instruktorki, ale w dosmaczaniu dań mieliśmy pełną swobodę. Każdy indywidualnie określał poziom pikantności decydując się na określoną liczbę papryczek. Instruktorka często zachęcała do eksperymentów. Sugerowała by nie odmierzać cukru palmowego, czy sosu rybnego/ostrygowego łyżeczkami. Z uśmiechem wielokrotnie powtarzała „be emotional”.
:twisted: Muszę stwierdzić, że kuchnia tajska jest niesamowicie wdzięczna. Przed kursem nie mieliśmy o niej zielonego pojęcia, a mimo tego zupełnie nie wpłynęło to na słabą jakość naszych, wykonywanych pierwszy raz w życiu, potraw. Nieskromnie powiem nawet – wszystko były wyśmienite!
Po 5 potrawie mieliśmy godzinną przerwę na odpoczynek. Można było się przespacerować po ogrodzie lub po prostu wypocząć w hamaku. Kolejny plus dla Asia Scenic.
;)
Na koniec jeszcze lekcja przygotowywania tradycyjnych tajskich deserów. Smażone na głębokim tłuszczu banany w cieście oraz mango sticky rice z ryżem barwionym kwiatami z pobliskiego ogródka. Niebo w gębie!
Po zakończeniu kursu każdy uczestnik dostał na pamiątkę książeczkę kucharską. To miły gest. Po pierwsze mogliśmy się oddać gotowaniu w całości, nie zaprzątając sobie głowy chaotycznym zapisywaniem przepisów gdzieś w międzyczasie, a po drugie - to bardzo praktyczna pamiątka, bardzo ułatwiająca odtwarzanie tych samych smaków i zapachów w zaciszu domowym. Proste, rzeczowe przepisy już wielokrotnie przenosiły nas do przyjemnego, słonecznego popołudnia na farmie w Chiang Mai.
:mrgreen:4.11. – Uwięzione w tradycji kobiety z plemienia Padaung.
„ (…) Ale nie byłoby też wielu tradycji, ponieważ prawdopodobnie nie przetrwałyby, gdyby nie turyści płacący bilety wstępu za szansę zobaczenia na przykład kobiet nazywanych żyrafami. Zapewne przedstawicielki plemienia Padaung przestałyby wydłużać swoje szyje i zakuwać je w mosiężne obręcze, gdyby nie ludzie tacy jak… my. Decydując się bowiem na zrobienie odcinka „Kobiety na krańcu świata” w ich wiosce, wiedziałam, że automatycznie wspieram finansowo ów proceder. Że moje pieniądze i zainteresowanie sprawią, że kolejne matki będą zakładać swoim nieletnim córkom na szyje nowe obręcze, a te będą to samo robiły swoim córkom, traktując to jako najlepszy sposób zarabiania na życie. Przyznaję, mnie również przywiodły do tej wioski ciekawość i chęć dowiedzenia się, jak te kobiety sobie radzą, czy ich szyje mają rzeczywiście 40 centymetrów długości, jak śpią z takimi okowami, wreszcie czy zdejmują obręcze i czy to prawda, że po ich usunięciu szyje pękają niczym zapałki? Jechałam jednak do nich dręczona wątpliwościami i wyrzutami sumienia, czy to etyczne.” - fragment z „Tajlandia” Martyny Wojciechowskiej
Temat kobiet z plemienia Padaung budzi wiele emocji i jest niezwykle kontrowersyjny. Osobiście kilka miesięcy biłam się z myślami i zastanawiałam się nad etyką/moralnością tego typu wycieczek. Konsultowałam się z kim mogłam, zbierałam opinie, również wśród doświadczonych i znanych podróżników, starałam się do tematu podejść odpowiedzialnie i bardzo powoli wyrabiałam sobie własne zdanie, a jednak w dniu wyjazdu nadal nie byłam pewna swojej decyzji.
Plemię, o którym mowa stanowią uchodźcy z Birmy, którzy w latach 80. XX wieku uciekli z rodzinnego kraju przed brutalnym reżimem. Sąsiadujące kraje przyjęły Birmańczyków umieszczając ludzi w obozach dla uchodźców. Nie jest to oczywiście rozwiązanie idealne. Sąsiadujące kraje zapewniają bezpieczeństwo, ale poziom niepokoju w obozach, ich przeludnienie (w Mae La, największym z dziewięciu obozów dla uchodźców wzdłuż granicy z Birmą, mieszka około 100 tysięcy osób), brak swobody przemieszczania się, trudności ekonomiczne oraz brak perspektyw na edukację i legalną pracę są na tyle trudne do zaakceptowania, że w wielu obozach odnotowuje się drastycznie rosnącą liczbę samobójstw. Stała niepewność co do przyszłości to piekielnie ciężkie życie, które trudno sobie wyobrazić siedząc wygodnie w domu na kanapie. Z drugiej jednak strony obóz jest mniejszym złem i pewnego rodzaju azylem - powrót do Birmy wciąż wiąże się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Wśród wielu tysięcy uchodźców do obozów trafili również przedstawiciele grupy etnicznej Padaung. Słowo "Padaung" znaczy dosłownie "miedziane obręcze" od typowej ozdoby kobiet należących do tego ludu. Charakterystyczne kobiety z długimi szyjami (same wolą siebie nazywać – Kayan) błyskawicznie wzbudziły zainteresowanie swoim niezwykłym wyglądem. Momentalnie zwęszono interes i stworzono dla nich specjalne wioski, do których zostały przeniesione wraz z rodzinami. W wioskach stały się swoistą atrakcją turystyczną i zakładniczkami swojej tradycji jednocześnie. No i tu zaczynają się spekulacje i kontrowersje – czy odwiedzając takie wioski-cepelie mamy prawo ingerować w życie tych ludzi, czy etycznym jest wykupować wycieczki polegające na oglądania codziennego życia „długich szyi”, czy nie wyrządzamy im krzywdy napędzając biznes i napychając kieszenie biznesmenom, itd…
Myślę, że przerzucanie się radykalnym „tak”, bądź „nie” bez namysłu jest krzywdzące – i dla tej grupy etnicznej, i dla turystów którzy „ośmielili się” z takiej wycieczki skorzystać. Nic w życiu nie jest po prostu ani czarne, ani białe. W tym temacie skala szarości jest wyjątkowo rozbudowana i decyzja, którą podejmiemy zawsze, mniej lub bardziej, będzie opierać się na „wyborze lepszego zła”, dlatego każdy, dopiero po wnikliwym zgłębieniu tematu i rozeznaniu rzeczywistych opcji, jakie aktualnie ma plemię Padaung, w swoim sumieniu powinien zdecydować, czy z takiej wycieczki skorzystać, czy też nie.
Plemię Padaung nie ma praw jak Tajowie, nie mają dokumentów tożsamości, rzadko kończą szkoły, nie mogą szukać pracy poza wioską, więc ich niemalże jedynym źródłem utrzymania jest rękodzieło i fakt, że turyści chcą podziwiać ich nietuzinkowy wygląd. Kobiety zalazły się w sytuacji patowej - stały się poniekąd niewolniczkami swoich obręczy. „Poniekąd”, ponieważ jestem świadoma faktu, że zamknięte wioski nie zapewniają wymarzonych warunków do życia, ale podchodząc do tematu bez emocji i znając ich realne na ten moment alternatywy (którymi są albo powrót to Birmy, albo życie w przepełnionych obozach dla uchodźców), to zaryzykuję stwierdzenie, że atrakcyjne w oczach turysty mosiężne obręcze, są nie tyle ich przekleństwem, co błogosławieństwem. Kobiety-żyrafy są, owszem, wystawione „na pokaz” turystom, ale obręcze zapewniają im bezpieczeństwo i pewność stałych zarobków.
Często spotykałam się z opiniami, że wioski nie są autentyczne. Nad tym również się zastanawiałam... Co to znaczy „nieautentyczne”? Owszem – wioski zostały stworzone, po to, aby przyciągnąć turystów. Ale na tym według mnie ich „nieautentyczność” się kończy. Plemie Padaung wiedzie tam prawdziwe codzienne życie. Kobiety noszą prawdziwe mosiężne obręcze, których nie ściągają zaraz po tym, jak ostatni turysta opuści teren wioski. Całe rodziny mieszkają tam na co dzień i również tam wychowują dzieci. Nie przyjeżdżają do wioski, jak do miejsca pracy, na kilka godzin, żeby turysta pooglądał. Po pracy opuszczają kramiki i wracają do swoich rodzinnych domów odsuniętych nieco od głównego „turystycznego” placu.
Ich rzeczywistość jest inna, a praca specyficzna - polegająca na wyrabianiu materiałów, sprzedaży pamiątek i obcowaniu z turystami - ale czy w ostatecznym rozrachunku, to nie łatwiejszy chleb, niż praca na roli i przebywanie w przeludnionych obozach? Ich położenie nie jest łatwe i z całego serca życzę im lepszego życia, ale dopóki nie jest to możliwe, to może nasze pieniądze zapewniają im przynajmniej lepsze warunki bytowe, niż obozowe realia, prostszą pracę (najczęściej wystarczy, że są) i pewność jutra? Może właśnie nasze pieniądze pomagają im z większą nadzieją i mniejszym strachem patrzeć w przyszłość…?
Pozostawiając na chwilę problemy etyczne, oto kilka informacji praktycznych: Wycieczka Chiang Dao Cave and Five Different Hill Tribes zorganizowana była przez biuro bonvoyagethailand. Samej rezerwacji dokonał dla nas autor jednego z blogów podróżniczo-kulinarnych, który mieszka w Chiang Mai od kilku lat. Koszt wycieczki to 1150THB/os., a jej plan zawierał wizytę w wiosce-cepelii, gdzie oprócz przedstawicielek plemienia Padaung można zobaczyć również inne, najbardziej znane górskie plemiona zamieszkujące północną Tajlandię, czyli Akha, Lahu, Karen, Hmong i Lisu, następnie wizytę w nie-turystycznej wiosce plemienia Akha, jaskinię Dao Cave oraz na zakończenie przystanek na farmie orchidei i motyli.
Wioska, a właściwie część stworzona z myślą o odwiedzających turystach, to kilkanaście kramików z pamiątkami i rękodziełem.
Kobiety Kayan tradycyjnie trudnią się tkactwem, więc większość z nich siedziała przy krosnach i była zajęta pracą lub sprzedażą drewnianych figurek, szali, czy bransoletek. Nie były nachalne, nie szukały na siłę kontaktu z turystą. Muszę przyznać, że początkowo nie czułam się zręcznie kierując obiektyw w ich stronę. Starałam się robić zdjęcia korzystając z zoomu, bądź pytałam o zgodę wskazując na aparat. Zawsze spotykałam się jednak z uśmiechem i skinieniem głowy.
Właściwie nie wiadomo, skąd wziął się zwyczaj zakładania mosiężnych spirali na szyję. Mówi się, że pierwotnie miały one chronić przed atakami tygrysów. Inne źródła twierdzą, że miały pozbawić małżonki atrakcyjności w oczach mężczyzn z obcych plemion, a w razie zdrady ich zdjęcie miało powodować natychmiastowe złamanie karku kobiety na skutek osłabionych mięśni. Z czasem tradycja się umacniała, a obręcze na szyi zaczęto traktować jako nietuzinkowy atrybut pięknej kobiety. Im obręczy więcej, tym większy szacunek i uznanie wśród mężczyzn należących do plemienia.
Długie szyje ukryte pod zwojami mosiądzu nie są w rzeczywistości dłuższe niż przeciętnego człowieka. Niemożliwym jest rozciągnąć kręgi szyjne. Efekt wydłużenia to złudzenie optyczne, któremu ulegamy, ponieważ opierający się na obojczykach kilkukilogramowy ciężar przez lata prowadzi do osunięciu/zgnieceniu kości i deformacji żeber.
Przewodnik powiedział nam, że już małym dziewczynkom zakłada się niewielką liczbę obręczy. Gdy osiągają wiek ok. 12 lat dziewczynki samodzielnie podejmują decyzję o kontynuacji, bądź rezygnacji z tradycji. W praktyce, zdecydowana większość z nich nie pozbywa się obręczy z 3 głównych przyczyn: Po pierwsze – są wychowane w określonej tradycji. Noszenie osobliwych obręczy jest dla nich zupełnie naturalne oraz jest wyznacznikiem piękna – ich matka, babka, siostry i sąsiadki noszą obręcze, więc w dziecku przez lata narasta chęć utożsamienia się z grupą najbliższych jej ludzi. Po drugie – podobno zwyczaj noszenia obręczy jest w plemieniu tak mocno zakorzeniony, że kiedy raz na kilka lat kobiety je zdejmują w celu dołożenia nowych zwojów, to jest to dla nich wyjątkowo krępujące doświadczenie. Czują się wtedy nagie i nieatrakcyjne. Nie chcą, aby ich mężowie je wtedy oglądali. Trudno, żyjąc wśród ludzi o tak głębokich przekonaniach i tak długiej tradycji wyłamać się ze schematu i zdecydować się na samotne podążanie pod prąd. Po trzecie – są świadome faktu, że niezwykła ozdoba szyi stała się dla nich sposobem na zarobek i gwarancją źródła utrzymania.
Na wzniesieniu, za kramikami znajduje się mieszkalna część wioski. Domki i teren wokół wyglądają bardzo skromnie.
We wiosce spotkaliśmy także bardzo sympatyczną dziewczynkę z plemienia Lisu (jeśli dobrze pamiętam…), kobietę z plemienia Akha, którego znakiem rozpoznawczym są wysokie czapki obwieszone przeróżnymi ozdobami oraz kobietę z grupy etnicznej Kayaw, którą charakteryzują kolczyki rozciągające uszy oraz mosiężne obręcze deformujące łydki.
Fajne ale jak dla mnie za dużo zdjęć . Np po co kilkanaście zdjęć domów przy wodzie albo 5 razy ten sam talerz z jedzeniem. Przynajmniej jak się czyta na telefonie to przewijanie jest męczące .
Mi ilość zdjęć zupełnie nie przeszkadzała. Dopiero teraz zauważyłem, że zdjęć BBQ jest kilka
;)Czytałem z zaciekawieniem, dzięki za możliwość miłego spędzenia niedzielnego popołudnia! Nakręciłaś mnie na te klimaty
;)
Fajna relacja, widać że super spędziliście ten czas. No i mega inspirująca, ten kurs gotowania
:D Z niecierpliwością czekam na dalszą część. Na pewno będę korzystac jak w końcu uda mi się tam wybrać
:)
Przed zakasaniem rękawów zostaliśmy jeszcze poczęstowani tradycyjną powitalną przekąską – Maeng Kum. Jej nietypowość polega na tym, że należy ją przyrządzić samodzielnie, łącząc wedle swoich upodobań, w odpowiednich proporcjach, podane składniki: drobniutko posiekane imbir, szalotka i ostre zielone chili, cząsteczki limonki ze skórką, podsmażane orzechy ziemne, prażone wiórki ze świeżego młodego kokosa, słodki syrop (skład: cukier palmowy, sól szalotka, imbir i woda) oraz liść – betel, znany również jako pieprz żuwny.
Liść składamy dwukrotnie tak, aby powstała kieszonka. Kieszonkę napychamy mieszanką składników, a następnie wkładamy do buzi na raz i mielimy. :D Początkowo kubki smakowe wariują, ale po krótkiej chwili następuje prawdziwa eksplozja smaków – słonego, słodkiego, kwaśnego, pikantnego, nieco gorzkiego – o dziwo, wszystkie do siebie pasują! To jedna z ciekawszych rzeczy, jaką w życiu próbowałam.
I w końcu przychodzi czas na gwóźdź programu, czyli kurs przekuwający wiedzę teoretyczną w praktykę.
Na każdego czekał uroczy różowy fartuszek (:D) oraz osobne stanowisko pracy – kuchenka i wok. Tego dnia towarzyszyła nam piękna słoneczna pogoda, więc gotowanie na świeżym powietrzu było bardzo atrakcyjne.
Z każdej kategorii wybieraliśmy po jednej potrawie.
Przyznam szczerze, że daleko mi do kuchmistrza i trochę stresowałam się tym całym kucharzeniem. Że się nie nadaję, że będę odstawać od grupy przy siekaniu :D, że może to dla pasjonatów i ludzi z doświadczeniem kucharskim, itp... Nic bardziej mylnego! Genialne jest to, że nauka odbywa się w bardzo luźniej i wesołej atmosferze. Bez żadnego skrępowania i spięcia tworzyłam swoje małe kulinarne cuda, które później oczywiście z nieukrytym zachwytem zjadałam do ostatniej nitki makaronu lub łyżki zupy. :mrgreen:
W związku z tym, że jest to kurs gotowania, a nie radosna twórczość własna ;-) oczywiście stosowaliśmy się do zaleceń instruktorki, ale w dosmaczaniu dań mieliśmy pełną swobodę. Każdy indywidualnie określał poziom pikantności decydując się na określoną liczbę papryczek. Instruktorka często zachęcała do eksperymentów. Sugerowała by nie odmierzać cukru palmowego, czy sosu rybnego/ostrygowego łyżeczkami. Z uśmiechem wielokrotnie powtarzała „be emotional”. :twisted:
Muszę stwierdzić, że kuchnia tajska jest niesamowicie wdzięczna. Przed kursem nie mieliśmy o niej zielonego pojęcia, a mimo tego zupełnie nie wpłynęło to na słabą jakość naszych, wykonywanych pierwszy raz w życiu, potraw. Nieskromnie powiem nawet – wszystko były wyśmienite!
Po 5 potrawie mieliśmy godzinną przerwę na odpoczynek. Można było się przespacerować po ogrodzie lub po prostu wypocząć w hamaku. Kolejny plus dla Asia Scenic. ;)
Na koniec jeszcze lekcja przygotowywania tradycyjnych tajskich deserów. Smażone na głębokim tłuszczu banany w cieście oraz mango sticky rice z ryżem barwionym kwiatami z pobliskiego ogródka. Niebo w gębie!
Po zakończeniu kursu każdy uczestnik dostał na pamiątkę książeczkę kucharską. To miły gest. Po pierwsze mogliśmy się oddać gotowaniu w całości, nie zaprzątając sobie głowy chaotycznym zapisywaniem przepisów gdzieś w międzyczasie, a po drugie - to bardzo praktyczna pamiątka, bardzo ułatwiająca odtwarzanie tych samych smaków i zapachów w zaciszu domowym. Proste, rzeczowe przepisy już wielokrotnie przenosiły nas do przyjemnego, słonecznego popołudnia na farmie w Chiang Mai. :mrgreen:4.11. – Uwięzione w tradycji kobiety z plemienia Padaung.
„ (…) Ale nie byłoby też wielu tradycji, ponieważ prawdopodobnie nie przetrwałyby, gdyby nie turyści płacący bilety wstępu za szansę zobaczenia na przykład kobiet nazywanych żyrafami. Zapewne przedstawicielki plemienia Padaung przestałyby wydłużać swoje szyje i zakuwać je w mosiężne obręcze, gdyby nie ludzie tacy jak… my. Decydując się bowiem na zrobienie odcinka „Kobiety na krańcu świata” w ich wiosce, wiedziałam, że automatycznie wspieram finansowo ów proceder. Że moje pieniądze i zainteresowanie sprawią, że kolejne matki będą zakładać swoim nieletnim córkom na szyje nowe obręcze, a te będą to samo robiły swoim córkom, traktując to jako najlepszy sposób zarabiania na życie. Przyznaję, mnie również przywiodły do tej wioski ciekawość i chęć dowiedzenia się, jak te kobiety sobie radzą, czy ich szyje mają rzeczywiście 40 centymetrów długości, jak śpią z takimi okowami, wreszcie czy zdejmują obręcze i czy to prawda, że po ich usunięciu szyje pękają niczym zapałki? Jechałam jednak do nich dręczona wątpliwościami i wyrzutami sumienia, czy to etyczne.” - fragment z „Tajlandia” Martyny Wojciechowskiej
Temat kobiet z plemienia Padaung budzi wiele emocji i jest niezwykle kontrowersyjny. Osobiście kilka miesięcy biłam się z myślami i zastanawiałam się nad etyką/moralnością tego typu wycieczek. Konsultowałam się z kim mogłam, zbierałam opinie, również wśród doświadczonych i znanych podróżników, starałam się do tematu podejść odpowiedzialnie i bardzo powoli wyrabiałam sobie własne zdanie, a jednak w dniu wyjazdu nadal nie byłam pewna swojej decyzji.
Plemię, o którym mowa stanowią uchodźcy z Birmy, którzy w latach 80. XX wieku uciekli z rodzinnego kraju przed brutalnym reżimem. Sąsiadujące kraje przyjęły Birmańczyków umieszczając ludzi w obozach dla uchodźców. Nie jest to oczywiście rozwiązanie idealne. Sąsiadujące kraje zapewniają bezpieczeństwo, ale poziom niepokoju w obozach, ich przeludnienie (w Mae La, największym z dziewięciu obozów dla uchodźców wzdłuż granicy z Birmą, mieszka około 100 tysięcy osób), brak swobody przemieszczania się, trudności ekonomiczne oraz brak perspektyw na edukację i legalną pracę są na tyle trudne do zaakceptowania, że w wielu obozach odnotowuje się drastycznie rosnącą liczbę samobójstw. Stała niepewność co do przyszłości to piekielnie ciężkie życie, które trudno sobie wyobrazić siedząc wygodnie w domu na kanapie. Z drugiej jednak strony obóz jest mniejszym złem i pewnego rodzaju azylem - powrót do Birmy wciąż wiąże się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Wśród wielu tysięcy uchodźców do obozów trafili również przedstawiciele grupy etnicznej Padaung. Słowo "Padaung" znaczy dosłownie "miedziane obręcze" od typowej ozdoby kobiet należących do tego ludu. Charakterystyczne kobiety z długimi szyjami (same wolą siebie nazywać – Kayan) błyskawicznie wzbudziły zainteresowanie swoim niezwykłym wyglądem. Momentalnie zwęszono interes i stworzono dla nich specjalne wioski, do których zostały przeniesione wraz z rodzinami. W wioskach stały się swoistą atrakcją turystyczną i zakładniczkami swojej tradycji jednocześnie. No i tu zaczynają się spekulacje i kontrowersje – czy odwiedzając takie wioski-cepelie mamy prawo ingerować w życie tych ludzi, czy etycznym jest wykupować wycieczki polegające na oglądania codziennego życia „długich szyi”, czy nie wyrządzamy im krzywdy napędzając biznes i napychając kieszenie biznesmenom, itd…
Myślę, że przerzucanie się radykalnym „tak”, bądź „nie” bez namysłu jest krzywdzące – i dla tej grupy etnicznej, i dla turystów którzy „ośmielili się” z takiej wycieczki skorzystać. Nic w życiu nie jest po prostu ani czarne, ani białe. W tym temacie skala szarości jest wyjątkowo rozbudowana i decyzja, którą podejmiemy zawsze, mniej lub bardziej, będzie opierać się na „wyborze lepszego zła”, dlatego każdy, dopiero po wnikliwym zgłębieniu tematu i rozeznaniu rzeczywistych opcji, jakie aktualnie ma plemię Padaung, w swoim sumieniu powinien zdecydować, czy z takiej wycieczki skorzystać, czy też nie.
Plemię Padaung nie ma praw jak Tajowie, nie mają dokumentów tożsamości, rzadko kończą szkoły, nie mogą szukać pracy poza wioską, więc ich niemalże jedynym źródłem utrzymania jest rękodzieło i fakt, że turyści chcą podziwiać ich nietuzinkowy wygląd. Kobiety zalazły się w sytuacji patowej - stały się poniekąd niewolniczkami swoich obręczy. „Poniekąd”, ponieważ jestem świadoma faktu, że zamknięte wioski nie zapewniają wymarzonych warunków do życia, ale podchodząc do tematu bez emocji i znając ich realne na ten moment alternatywy (którymi są albo powrót to Birmy, albo życie w przepełnionych obozach dla uchodźców), to zaryzykuję stwierdzenie, że atrakcyjne w oczach turysty mosiężne obręcze, są nie tyle ich przekleństwem, co błogosławieństwem. Kobiety-żyrafy są, owszem, wystawione „na pokaz” turystom, ale obręcze zapewniają im bezpieczeństwo i pewność stałych zarobków.
Często spotykałam się z opiniami, że wioski nie są autentyczne. Nad tym również się zastanawiałam... Co to znaczy „nieautentyczne”? Owszem – wioski zostały stworzone, po to, aby przyciągnąć turystów. Ale na tym według mnie ich „nieautentyczność” się kończy. Plemie Padaung wiedzie tam prawdziwe codzienne życie. Kobiety noszą prawdziwe mosiężne obręcze, których nie ściągają zaraz po tym, jak ostatni turysta opuści teren wioski. Całe rodziny mieszkają tam na co dzień i również tam wychowują dzieci. Nie przyjeżdżają do wioski, jak do miejsca pracy, na kilka godzin, żeby turysta pooglądał. Po pracy opuszczają kramiki i wracają do swoich rodzinnych domów odsuniętych nieco od głównego „turystycznego” placu.
Ich rzeczywistość jest inna, a praca specyficzna - polegająca na wyrabianiu materiałów, sprzedaży pamiątek i obcowaniu z turystami - ale czy w ostatecznym rozrachunku, to nie łatwiejszy chleb, niż praca na roli i przebywanie w przeludnionych obozach?
Ich położenie nie jest łatwe i z całego serca życzę im lepszego życia, ale dopóki nie jest to możliwe, to może nasze pieniądze zapewniają im przynajmniej lepsze warunki bytowe, niż obozowe realia, prostszą pracę (najczęściej wystarczy, że są) i pewność jutra? Może właśnie nasze pieniądze pomagają im z większą nadzieją i mniejszym strachem patrzeć w przyszłość…?
Pozostawiając na chwilę problemy etyczne, oto kilka informacji praktycznych:
Wycieczka Chiang Dao Cave and Five Different Hill Tribes zorganizowana była przez biuro bonvoyagethailand. Samej rezerwacji dokonał dla nas autor jednego z blogów podróżniczo-kulinarnych, który mieszka w Chiang Mai od kilku lat. Koszt wycieczki to 1150THB/os., a jej plan zawierał wizytę w wiosce-cepelii, gdzie oprócz przedstawicielek plemienia Padaung można zobaczyć również inne, najbardziej znane górskie plemiona zamieszkujące północną Tajlandię, czyli Akha, Lahu, Karen, Hmong i Lisu, następnie wizytę w nie-turystycznej wiosce plemienia Akha, jaskinię Dao Cave oraz na zakończenie przystanek na farmie orchidei i motyli.
Wioska, a właściwie część stworzona z myślą o odwiedzających turystach, to kilkanaście kramików z pamiątkami i rękodziełem.
Kobiety Kayan tradycyjnie trudnią się tkactwem, więc większość z nich siedziała przy krosnach i była zajęta pracą lub sprzedażą drewnianych figurek, szali, czy bransoletek. Nie były nachalne, nie szukały na siłę kontaktu z turystą. Muszę przyznać, że początkowo nie czułam się zręcznie kierując obiektyw w ich stronę. Starałam się robić zdjęcia korzystając z zoomu, bądź pytałam o zgodę wskazując na aparat. Zawsze spotykałam się jednak z uśmiechem i skinieniem głowy.
Właściwie nie wiadomo, skąd wziął się zwyczaj zakładania mosiężnych spirali na szyję. Mówi się, że pierwotnie miały one chronić przed atakami tygrysów. Inne źródła twierdzą, że miały pozbawić małżonki atrakcyjności w oczach mężczyzn z obcych plemion, a w razie zdrady ich zdjęcie miało powodować natychmiastowe złamanie karku kobiety na skutek osłabionych mięśni. Z czasem tradycja się umacniała, a obręcze na szyi zaczęto traktować jako nietuzinkowy atrybut pięknej kobiety. Im obręczy więcej, tym większy szacunek i uznanie wśród mężczyzn należących do plemienia.
Długie szyje ukryte pod zwojami mosiądzu nie są w rzeczywistości dłuższe niż przeciętnego człowieka. Niemożliwym jest rozciągnąć kręgi szyjne. Efekt wydłużenia to złudzenie optyczne, któremu ulegamy, ponieważ opierający się na obojczykach kilkukilogramowy ciężar przez lata prowadzi do osunięciu/zgnieceniu kości i deformacji żeber.
Przewodnik powiedział nam, że już małym dziewczynkom zakłada się niewielką liczbę obręczy. Gdy osiągają wiek ok. 12 lat dziewczynki samodzielnie podejmują decyzję o kontynuacji, bądź rezygnacji z tradycji. W praktyce, zdecydowana większość z nich nie pozbywa się obręczy z 3 głównych przyczyn:
Po pierwsze – są wychowane w określonej tradycji. Noszenie osobliwych obręczy jest dla nich zupełnie naturalne oraz jest wyznacznikiem piękna – ich matka, babka, siostry i sąsiadki noszą obręcze, więc w dziecku przez lata narasta chęć utożsamienia się z grupą najbliższych jej ludzi.
Po drugie – podobno zwyczaj noszenia obręczy jest w plemieniu tak mocno zakorzeniony, że kiedy raz na kilka lat kobiety je zdejmują w celu dołożenia nowych zwojów, to jest to dla nich wyjątkowo krępujące doświadczenie. Czują się wtedy nagie i nieatrakcyjne. Nie chcą, aby ich mężowie je wtedy oglądali. Trudno, żyjąc wśród ludzi o tak głębokich przekonaniach i tak długiej tradycji wyłamać się ze schematu i zdecydować się na samotne podążanie pod prąd.
Po trzecie – są świadome faktu, że niezwykła ozdoba szyi stała się dla nich sposobem na zarobek i gwarancją źródła utrzymania.
Na wzniesieniu, za kramikami znajduje się mieszkalna część wioski. Domki i teren wokół wyglądają bardzo skromnie.
We wiosce spotkaliśmy także bardzo sympatyczną dziewczynkę z plemienia Lisu (jeśli dobrze pamiętam…), kobietę z plemienia Akha, którego znakiem rozpoznawczym są wysokie czapki obwieszone przeróżnymi ozdobami oraz kobietę z grupy etnicznej Kayaw, którą charakteryzują kolczyki rozciągające uszy oraz mosiężne obręcze deformujące łydki.