Przedstawiłam Wam jak w rzeczywistości wyglądają wioski-cepelie. Bez zbędnego koloryzowania poinformowałam z czym wiąże się odwiedzanie tego typu „atrakcji”. Czy kobiety „długie szyje” są zmuszane przez rząd do przebywania w wioskach i przyciągania swoim nietuzinkowym wyglądałem ciekawskich turystów, czy może trwanie w tradycji i wystawianie się na pokaz jest w pełni świadomą decyzją i sposobem na przetrwanie? W ocenie tego pozostanę neutralna.Tak jak wspominałam, całodniowa wycieczka, poza głównym punktem programu, została wzbogacona jeszcze o 3 inne atrakcje.
PLEMIĘ AKHA
Pierwsza, to nie-turystyczna wioska plemienia Akha. Na ile jest ona nieturystyczna, jeśli wizyta w niej jest częścią zorganizowanej przez biuro turystyczne wycieczki? Trudno powiedzieć. Przypuszczam, że nie byliśmy tam ani pierwsi, ani ostatni. Faktem natomiast jest to, że wioska leży w wyższych partiach gór, z dala od głównych dróg i ogólnie pojętej cywilizacji. Dojazd do niej wymagał od kierowcy pewnych umiejętności i determinacji, ponieważ stan dróg, a właściwie momentami ich brak, mocno utrudniał podróż. Niełatwa przeprawa busem dawała nadzieję, że oddalone od popularnego szlaku turystycznego miejsce, nie jest kolejnym, sztucznym tworem.
Wioskę stanowiło kilkanaście chat usytuowanych wzdłuż głównej, piaszczystej drogi. W czasie naszego pobytu nie było żadnych innych obcokrajowców. Wraz z przewodnikiem udaliśmy się w dół uliczki obserwując życie „zza płotu”. Wioska sprawiała wrażenie opustoszałej i sennej. Oprócz bawiącej się na placu przed chatą gromadki dzieci, niewiele się działo. Ale właściwie o to nam chodziło. Nikt nie wybiegał nam na powitanie, nikt nie przerywał codziennych obowiązków ze względu na nasz przyjazd. Nie wchodziliśmy też na żadną z posesji i nie zaglądaliśmy do niczyich domów. Styl zwiedzania był zbliżony do tego, w jaki sposób podglądaliśmy życie toczące się w pływających wioskach w Kambodży – dawał nam pojęcie o tym, jak żyje plemię Akha, ale nie odbierał prywatności lokalnej ludności.
Zatrzymaliśmy się przy jednej z chat, przed którą pewne małżeństwo leniwie spędzało dzień. Zostawiając nas w tyle, przewodnik podbiegł do gospodarzy pytając, czy możemy grupką podejść bliżej. Otrzymaliśmy zgodę. Małżeństwo było bardzo serdeczne. Kobieta przywitała nas szerokim uśmiechem dumnie odsłaniając czarne uzębienie.
:shock:
:D Choć wygląda to dość upiornie, okazuje się, że jej zęby są zupełnie zdrowe, a ciemny kolor to efekt długotrwałego żucia beletu oraz nasion palmy areki. Belet farbuje wargi, dziąsła i zęby na czarno, a ślinę na czerwono. Ma działanie lekko podniecające, pobudzające, orzeźwiające oraz lecznicze - odkaża przewód pokarmowy i zabija pasożyty. Ponad to, betel zabezpiecza przed wszelkimi chorobami dziąseł i próchnicą.
To fascynujące, jak kanon kobiecego piękna różni się w zależności od szerokości geograficznej, czy tradycji. To, co w naszym odczuciu oszpeca, wewnątrz poszczególnych społecznościach uważane jest za wyznacznik piękna. W plemieniu Padaung symbolem atrakcyjności są długie szyje, wśród Akha, kobiety o najciemniejszym uśmiechu cieszą się największym powodzeniem wśród mężczyzn.
Mam wrażenie, że trafiliśmy do autentycznej wioski również z uwagi na fakt, że trudno było spotkać kobiety odświętnie ubrane w tradycyjne stroje. Panie z reguły noszą czarne bluzki i spódnice do kolan, a charakterystyczne, bogato zdobione czapki zakładają tylko na wyjątkowe okazje, lub w celu przyciągnięcia turystów.
JASKINIA DAO CAVE
Dao Cave, która była kolejnym punktem naszej wycieczki, położona jest u podnóża góry o tej samej nazwie (Doi Luang Chiang Dao - 2,240 metrów n.p.m. to trzeci co do wysokości szczyt w Tajlandii), ok 70 km na północ od Chiang Mai. Jaskini nie tworzy jedna pieczara, a kompleks wielu podziemnych komnat i korytarzy, które rozciągają się na obszarze ok 12-14 km wewnątrz pasma górskiego. Ze względów bezpieczeństwa turyści mogą swobodnie poruszać się na przestrzeni 2 kilometrów i zwiedzać jedynie pięć głównych komnat. Wejście do jaskini jest dość… zaskakujące i nie-naturalne (w kontekście przyrody). Aby się dostać do jej wnętrza musimy wspiąć się po kilkudziesięciu schodach. Koszt – 40THB/os.
Po przekroczeniu progu jaskini znaleźliśmy się w dużej sali ozdobionej licznymi posągami i wizerunkami Buddy. Drewnianym podestem przeszliśmy około 500 metrów mijając kilka jam….
… by po paru minutach (!) dotrzeć do miejsca, gdzie należało zawrócić. Nasza podziemna przechadzka zakończyła się przy małej kapliczce z kadzidłami i posągiem Buddy, przy którym (ponoć) modlą się lokalni Tajowie. Miejsce na tyle nijakie i przeciętne, że nie zmusiłam się do podniesienia aparatu, żeby zrobić jakiekolwiek zdjęcie…. Dao Cave nie zrobiła na nas absolutnie żadnego wrażenia. Miejscami, podświetlana kolorowymi światłami, była wręcz kiczowata. Jestem zwolenniczką klasycznego, ciepłego światła, które umiejętnie rozstawione, wydobywa z formacji skalnych ich nieprawdopodobne kształty i podkreśla ich naturalne piękno. Zwiedzona przez nas część jaskini została wg. mnie odarta z atrakcyjności - wdarł się sztuczny, wiejsko-dyskotekowy klimat. Po wyjściu czuliśmy niesmak i odnieśliśmy wrażenie, że Dao Cave była typowym niskobudżetowym, nikomu niepotrzebnym „zapychaczem czasu”, sposobem biura, aby sumaryczny czas wycieczki stosownie się wydłużył i można było wziąć kasę za cały dzień. Jaskini w formie, jaką nam zaoferowano, nie polecamy… to zupełna strata czasu.
Ale!
Okazało się (po powrocie niestety), że Dao Cave można splądrować w inny, z pewnością bardziej ekscytujący sposób! Jaskinia ma bowiem dwa tory zwiedzania. Pierwszy obejmuje dwie jaskinie: Tham Seua Dao (540 m) i Tham Phra Nawn (360 m), które są ogólnie dostępne, przejścia są niewymagające, przestrzenne oraz łatwe do samodzielnego i swobodnego zwiedzania bez względu na wiek i kondycję. Tą wersję zapewne zrobiliśmy…
;-) Drugi wariant to szlak nieco głębszy i ciaśniejszy, a dodatkową szczyptę adrenalinki zapewnia fakt, że pozostałe trzy jaskinie: Tham Maa (7365 m), Tham Naam (660 m) i Tham Kaew (477 m), jak i droga do nich, są pogrążone w zupełnej ciemności. Na takie plądrowanie pieczary możemy wyruszyć jedynie z lokalnym przewodnikiem, który zapewnia dodatkowe źródło światła, w postaci………. lampą parafinowej.
:o Wyłanianie zakamarków jaskini z mroku, zwiedzanie jej jedynie w blasku ognia lampy - to w musi być niezwykle klimatyczne (lub straszne
:P) Przejście trwa około 30 minut, ponoć niekiedy trzeba się przeciskać przez wąskie tunele i uważać na czyhające w ciemności nierówności i nieoznakowane jamy. Ta ciemna, tajemnicza strona Dao Cave, o której nie wiedzieliśmy, zapewnia intensywniejsze doznania i z pewnością odkrywanie jej jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Jeśli ktoś z was był, to chętnie posłucham relacji z pierwszej ręki.
FARMA ORCHIDEI I MOTYLI
Ostatnia, równie wątpliwa atrakcja, to farma orchidei i motyli. Wątpliwa nie w kontekście zasobności, czy jakości farmy, bo miejsce jest całkiem sympatyczne - z tysiącem różnorodnych i barwnych orchidei, rozwieszonych wzdłuż alejek, którymi można byłoby kluczyć bez końca. Widok jest ciekawy, jednak dość jednorodny i.. monotonny. Myślę, że dla miłośników botaniki mogłaby to być nie lada gratka, aby przeciętny Kowalski raczej nie znajdzie tam niczego, co mogłoby go zatrzymać na dłużej.
Przestrzeń, na której trzymane są motyle jest mała i oczywiście odgrodzone siatką. Może trafiliśmy na nieodpowiednią porę, bo motyli była zaledwie garstka i musieliśmy się ich doszukiwać. Znaleźliśmy jednak kilka całkiem ładnych okazów.
;)
Suma summarum, myślę, że można tu wpaść „przy okazji”, ale raczej nie pokuszę się o rekomendację tego miejsca jako destynacji samej w sobie.
Jako, że dwie ostatnie "atrakcje" nas nieco znużyły, Maks postanowił przed snem podnieść nam delikatnie ciśnienie i spontanicznie skorzystał z usług prawdziwego tajskiego mistrza brzytwy!
:o
:o
:o Na szczęście - przeżył.
8-)
5.11. – Tajskie Dolce Vitao i pożegnanie z północną Tajlandią i
Ostatniego dnia zaplanowaliśmy niczego nie planować.
;) Chcieliśmy pożegnać miasto, w którym byliśmy już przeszło tydzień, leniwie włócząc się po znanych nam już uliczkach, zaglądając do znanych nam już miejsc, czy osób, które stały się dla nas „twarzami” Chiang Mai.
WOMEN’S MASSAGE CENTER by Ex-Prisoners
Przede wszystkim muszę wspomnieć o 3 ośrodkach Women's Massage Center by Ex-Prisoners, czyli miejscach, w których masaże wykonywane są przez eks-więźniarki. Przy wsparciu rządowym, w 2014 roku powstał wyjątkowy projekt, którego założeniem i celem jest pomoc kobietom po odbytych wyrokach w reintegracji i readaptacji społecznej. W ramach resocjalizacji, jeszcze w zakładach karnych, Tajki uczą się sztuki masażu. Po opuszczeniu więzienia, dzięki nabytym umiejętnościom oraz wsparciu, zapewnione mają miejsce pracy i stały dochód. Nie borykają się z odrzuceniem i bezrobociem. Dzięki temu, zderzenie z rzeczywistością jest mniej bolesne, a powrót do dawnych przyzwyczajeń mniej kuszący. Słyszałam nawet o tym, że rokujące więźniarki, którym zostało pół roku odsiadki, mogą podnosić swoje kwalifikacje masując na terenie zakładu karnego, a zarobione pieniądze dostają w momencie wyjścia na wolność.
Początkowo mieliśmy pewne obawy, ale zachęceni licznymi rekomendacjami na internecie, postanowiliśmy spróbować. Nie zawiedliśmy się. Uważam, że miejsce jest tak niesamowite, a standard usług tak wysoki, że jest to punkt niemal obowiązkowy podczas pobytu w Chiang Mai. Masażystki mają liczne certyfikaty, a ich umiejętności oceniam na ponadprzeciętne.
:o
Fajne ale jak dla mnie za dużo zdjęć . Np po co kilkanaście zdjęć domów przy wodzie albo 5 razy ten sam talerz z jedzeniem. Przynajmniej jak się czyta na telefonie to przewijanie jest męczące .
Mi ilość zdjęć zupełnie nie przeszkadzała. Dopiero teraz zauważyłem, że zdjęć BBQ jest kilka
;)Czytałem z zaciekawieniem, dzięki za możliwość miłego spędzenia niedzielnego popołudnia! Nakręciłaś mnie na te klimaty
;)
Fajna relacja, widać że super spędziliście ten czas. No i mega inspirująca, ten kurs gotowania
:D Z niecierpliwością czekam na dalszą część. Na pewno będę korzystac jak w końcu uda mi się tam wybrać
:)
Przedstawiłam Wam jak w rzeczywistości wyglądają wioski-cepelie. Bez zbędnego koloryzowania poinformowałam z czym wiąże się odwiedzanie tego typu „atrakcji”. Czy kobiety „długie szyje” są zmuszane przez rząd do przebywania w wioskach i przyciągania swoim nietuzinkowym wyglądałem ciekawskich turystów, czy może trwanie w tradycji i wystawianie się na pokaz jest w pełni świadomą decyzją i sposobem na przetrwanie? W ocenie tego pozostanę neutralna.Tak jak wspominałam, całodniowa wycieczka, poza głównym punktem programu, została wzbogacona jeszcze o 3 inne atrakcje.
PLEMIĘ AKHA
Pierwsza, to nie-turystyczna wioska plemienia Akha. Na ile jest ona nieturystyczna, jeśli wizyta w niej jest częścią zorganizowanej przez biuro turystyczne wycieczki? Trudno powiedzieć. Przypuszczam, że nie byliśmy tam ani pierwsi, ani ostatni. Faktem natomiast jest to, że wioska leży w wyższych partiach gór, z dala od głównych dróg i ogólnie pojętej cywilizacji. Dojazd do niej wymagał od kierowcy pewnych umiejętności i determinacji, ponieważ stan dróg, a właściwie momentami ich brak, mocno utrudniał podróż. Niełatwa przeprawa busem dawała nadzieję, że oddalone od popularnego szlaku turystycznego miejsce, nie jest kolejnym, sztucznym tworem.
Wioskę stanowiło kilkanaście chat usytuowanych wzdłuż głównej, piaszczystej drogi. W czasie naszego pobytu nie było żadnych innych obcokrajowców. Wraz z przewodnikiem udaliśmy się w dół uliczki obserwując życie „zza płotu”. Wioska sprawiała wrażenie opustoszałej i sennej. Oprócz bawiącej się na placu przed chatą gromadki dzieci, niewiele się działo. Ale właściwie o to nam chodziło. Nikt nie wybiegał nam na powitanie, nikt nie przerywał codziennych obowiązków ze względu na nasz przyjazd. Nie wchodziliśmy też na żadną z posesji i nie zaglądaliśmy do niczyich domów. Styl zwiedzania był zbliżony do tego, w jaki sposób podglądaliśmy życie toczące się w pływających wioskach w Kambodży – dawał nam pojęcie o tym, jak żyje plemię Akha, ale nie odbierał prywatności lokalnej ludności.
Zatrzymaliśmy się przy jednej z chat, przed którą pewne małżeństwo leniwie spędzało dzień. Zostawiając nas w tyle, przewodnik podbiegł do gospodarzy pytając, czy możemy grupką podejść bliżej. Otrzymaliśmy zgodę. Małżeństwo było bardzo serdeczne. Kobieta przywitała nas szerokim uśmiechem dumnie odsłaniając czarne uzębienie. :shock: :D Choć wygląda to dość upiornie, okazuje się, że jej zęby są zupełnie zdrowe, a ciemny kolor to efekt długotrwałego żucia beletu oraz nasion palmy areki. Belet farbuje wargi, dziąsła i zęby na czarno, a ślinę na czerwono. Ma działanie lekko podniecające, pobudzające, orzeźwiające oraz lecznicze - odkaża przewód pokarmowy i zabija pasożyty. Ponad to, betel zabezpiecza przed wszelkimi chorobami dziąseł i próchnicą.
To fascynujące, jak kanon kobiecego piękna różni się w zależności od szerokości geograficznej, czy tradycji. To, co w naszym odczuciu oszpeca, wewnątrz poszczególnych społecznościach uważane jest za wyznacznik piękna. W plemieniu Padaung symbolem atrakcyjności są długie szyje, wśród Akha, kobiety o najciemniejszym uśmiechu cieszą się największym powodzeniem wśród mężczyzn.
Mam wrażenie, że trafiliśmy do autentycznej wioski również z uwagi na fakt, że trudno było spotkać kobiety odświętnie ubrane w tradycyjne stroje. Panie z reguły noszą czarne bluzki i spódnice do kolan, a charakterystyczne, bogato zdobione czapki zakładają tylko na wyjątkowe okazje, lub w celu przyciągnięcia turystów.
JASKINIA DAO CAVE
Dao Cave, która była kolejnym punktem naszej wycieczki, położona jest u podnóża góry o tej samej nazwie (Doi Luang Chiang Dao - 2,240 metrów n.p.m. to trzeci co do wysokości szczyt w Tajlandii), ok 70 km na północ od Chiang Mai. Jaskini nie tworzy jedna pieczara, a kompleks wielu podziemnych komnat i korytarzy, które rozciągają się na obszarze ok 12-14 km wewnątrz pasma górskiego. Ze względów bezpieczeństwa turyści mogą swobodnie poruszać się na przestrzeni 2 kilometrów i zwiedzać jedynie pięć głównych komnat.
Wejście do jaskini jest dość… zaskakujące i nie-naturalne (w kontekście przyrody). Aby się dostać do jej wnętrza musimy wspiąć się po kilkudziesięciu schodach. Koszt – 40THB/os.
Po przekroczeniu progu jaskini znaleźliśmy się w dużej sali ozdobionej licznymi posągami i wizerunkami Buddy. Drewnianym podestem przeszliśmy około 500 metrów mijając kilka jam….
… by po paru minutach (!) dotrzeć do miejsca, gdzie należało zawrócić. Nasza podziemna przechadzka zakończyła się przy małej kapliczce z kadzidłami i posągiem Buddy, przy którym (ponoć) modlą się lokalni Tajowie. Miejsce na tyle nijakie i przeciętne, że nie zmusiłam się do podniesienia aparatu, żeby zrobić jakiekolwiek zdjęcie….
Dao Cave nie zrobiła na nas absolutnie żadnego wrażenia. Miejscami, podświetlana kolorowymi światłami, była wręcz kiczowata. Jestem zwolenniczką klasycznego, ciepłego światła, które umiejętnie rozstawione, wydobywa z formacji skalnych ich nieprawdopodobne kształty i podkreśla ich naturalne piękno. Zwiedzona przez nas część jaskini została wg. mnie odarta z atrakcyjności - wdarł się sztuczny, wiejsko-dyskotekowy klimat.
Po wyjściu czuliśmy niesmak i odnieśliśmy wrażenie, że Dao Cave była typowym niskobudżetowym, nikomu niepotrzebnym „zapychaczem czasu”, sposobem biura, aby sumaryczny czas wycieczki stosownie się wydłużył i można było wziąć kasę za cały dzień. Jaskini w formie, jaką nam zaoferowano, nie polecamy… to zupełna strata czasu.
Ale!
Okazało się (po powrocie niestety), że Dao Cave można splądrować w inny, z pewnością bardziej ekscytujący sposób! Jaskinia ma bowiem dwa tory zwiedzania.
Pierwszy obejmuje dwie jaskinie: Tham Seua Dao (540 m) i Tham Phra Nawn (360 m), które są ogólnie dostępne, przejścia są niewymagające, przestrzenne oraz łatwe do samodzielnego i swobodnego zwiedzania bez względu na wiek i kondycję. Tą wersję zapewne zrobiliśmy… ;-)
Drugi wariant to szlak nieco głębszy i ciaśniejszy, a dodatkową szczyptę adrenalinki zapewnia fakt, że pozostałe trzy jaskinie: Tham Maa (7365 m), Tham Naam (660 m) i Tham Kaew (477 m), jak i droga do nich, są pogrążone w zupełnej ciemności. Na takie plądrowanie pieczary możemy wyruszyć jedynie z lokalnym przewodnikiem, który zapewnia dodatkowe źródło światła, w postaci………. lampą parafinowej. :o Wyłanianie zakamarków jaskini z mroku, zwiedzanie jej jedynie w blasku ognia lampy - to w musi być niezwykle klimatyczne (lub straszne :P)
Przejście trwa około 30 minut, ponoć niekiedy trzeba się przeciskać przez wąskie tunele i uważać na czyhające w ciemności nierówności i nieoznakowane jamy. Ta ciemna, tajemnicza strona Dao Cave, o której nie wiedzieliśmy, zapewnia intensywniejsze doznania i z pewnością odkrywanie jej jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Jeśli ktoś z was był, to chętnie posłucham relacji z pierwszej ręki.
FARMA ORCHIDEI I MOTYLI
Ostatnia, równie wątpliwa atrakcja, to farma orchidei i motyli. Wątpliwa nie w kontekście zasobności, czy jakości farmy, bo miejsce jest całkiem sympatyczne - z tysiącem różnorodnych i barwnych orchidei, rozwieszonych wzdłuż alejek, którymi można byłoby kluczyć bez końca. Widok jest ciekawy, jednak dość jednorodny i.. monotonny. Myślę, że dla miłośników botaniki mogłaby to być nie lada gratka, aby przeciętny Kowalski raczej nie znajdzie tam niczego, co mogłoby go zatrzymać na dłużej.
Przestrzeń, na której trzymane są motyle jest mała i oczywiście odgrodzone siatką. Może trafiliśmy na nieodpowiednią porę, bo motyli była zaledwie garstka i musieliśmy się ich doszukiwać. Znaleźliśmy jednak kilka całkiem ładnych okazów. ;)
Suma summarum, myślę, że można tu wpaść „przy okazji”, ale raczej nie pokuszę się o rekomendację tego miejsca jako destynacji samej w sobie.
Jako, że dwie ostatnie "atrakcje" nas nieco znużyły, Maks postanowił przed snem podnieść nam delikatnie ciśnienie i spontanicznie skorzystał z usług prawdziwego tajskiego mistrza brzytwy! :o :o :o
Na szczęście - przeżył. 8-)
5.11. – Tajskie Dolce Vitao i pożegnanie z północną Tajlandią i
Ostatniego dnia zaplanowaliśmy niczego nie planować. ;) Chcieliśmy pożegnać miasto, w którym byliśmy już przeszło tydzień, leniwie włócząc się po znanych nam już uliczkach, zaglądając do znanych nam już miejsc, czy osób, które stały się dla nas „twarzami” Chiang Mai.
WOMEN’S MASSAGE CENTER by Ex-Prisoners
Przede wszystkim muszę wspomnieć o 3 ośrodkach Women's Massage Center by Ex-Prisoners, czyli miejscach, w których masaże wykonywane są przez eks-więźniarki. Przy wsparciu rządowym, w 2014 roku powstał wyjątkowy projekt, którego założeniem i celem jest pomoc kobietom po odbytych wyrokach w reintegracji i readaptacji społecznej. W ramach resocjalizacji, jeszcze w zakładach karnych, Tajki uczą się sztuki masażu. Po opuszczeniu więzienia, dzięki nabytym umiejętnościom oraz wsparciu, zapewnione mają miejsce pracy i stały dochód. Nie borykają się z odrzuceniem i bezrobociem. Dzięki temu, zderzenie z rzeczywistością jest mniej bolesne, a powrót do dawnych przyzwyczajeń mniej kuszący. Słyszałam nawet o tym, że rokujące więźniarki, którym zostało pół roku odsiadki, mogą podnosić swoje kwalifikacje masując na terenie zakładu karnego, a zarobione pieniądze dostają w momencie wyjścia na wolność.
Początkowo mieliśmy pewne obawy, ale zachęceni licznymi rekomendacjami na internecie, postanowiliśmy spróbować. Nie zawiedliśmy się. Uważam, że miejsce jest tak niesamowite, a standard usług tak wysoki, że jest to punkt niemal obowiązkowy podczas pobytu w Chiang Mai. Masażystki mają liczne certyfikaty, a ich umiejętności oceniam na ponadprzeciętne. :o