Cel to ogód botaniczny Hoʻomaluhia. Jest on nietypowy bo zwiedza się go samochodem. Można wysiadać tylko w wyznaczonych miejscach. To bardzo znany wjazd do ogrodu:
Jedziemy dalej na północny zachód. Bliżej środka wyspy robi się nieco pochmurnie. Zatrzymujemy się w dolinie świątyń, to wielki wieloreligijny cmentarz znany głównie z ładnej świątyni buddyjskiej w stylu japońskim (pomijamy ją)
I tak zaczynamy kółko dookoła północno zachodniej części wyspy. Stajemy przy Kualoa Regional Park licząc na fajne widoki na Kualoa Ranch, ale słabo. Kualoa Ranch to bardzo komercyjne prywatne miejsce w którym kręcono pierwszy Park Jurajski.
Miałem spore oczekiwania po wyglądającej fajnie na zdjęciach Kaaawa Beach, ale w rzeczywistości wygląda to słabo. Plaża jest przy samej drodze, a ładny widok na Kualoa Ranch tylko z długim obiektywem.
Niespodziewanie bardzo ładne miejsce, zatoczka Huilua:
Zatrzymujemy się na jedzenie w Lāʻie. To chyba najspokojniejsza część Oahu. Nie widać turystów w ogóle. Dalej stajemy przy Turtle Beach, bo miejsce ma dobre opinie, ale okazuje się być wielkim rozczarowaniem. Wielki hotelowy moloch na samej plaży:
Zatrzymujemy się na dłużej na Bonsai Beach, gdzie surferzy mierzą się z wielkimi falami. Jest świetnie. Tym bardziej, że w jedną stronę mamy piekne słońce, a w drugą ciemne chmury w oddali i chyba nawet gdzieś tam pada.
Robimy spory spacer w Pupukea, gdzie wszysycy są nakręceni widocznymi z brzegu wielorybami. Widać tryskające z wody fontanny i to niema co chwilę. Tu są zupełnie inni turyści, ci uciekający przed kurortami.
Kończymy zwiedzanie w klimatycznym miasteczku Haleiwa.
Spodziewałem sie na Oahu strasznej komercji, bałem się tego, ale jest całkiem przyjemnie. Nawet miasto Honolulu, które jest molochem i jedynym naprawdę dużym miastem na Hawajach, ma swój klimat i przypomina mi najbardziej Singapur.Wiadomo, że największym wrogiem zwiedzania jest długie spanie. Więc dziś ponownie poranek z zarezerwowana wcześniej atrakcja. Oczywiście możliwie wcześnie rano, żeby nikomu nie przyszło do głowy by zmarnować poranek na spanie. Mamy blisko, jedziemy przez jeszcze nie znane nam dzielnice Honolulu:
Diamond Head to dawny krater który po przejęciu Hawajów przez USA został przejęty przez wojsko. Jest znany z powodu widoków i bliskości turystycznej dzielnicy Waikiki. Można kupić bilety z parkingiem lub bez. Nasz z parkingiem pozwala na parkowanie w 2h oknie czasowym, ale mam wrażenie, że nikt się tym nie przejmuje. W 2h da się spokojnie wejść na szczyt korony krateru i wrócić, ale robiąc to spokojnie z dziećmi to już nie jest takie oczywiste. Nam zostało z 15min zapasu. Widoki z góry są naprawdę fajne:
To różowe straszydło to najstarszy luksusowy hotel na wyspie, ma około 100lat:
Na samym szczycie przechodzi się przez spory wielopiętrowy bunkier:
Potem objeżdżamy jeszcze krater dookoła, bo pomiędzy kraterem, a brzegiem jest fajna zabudowa:
Następnie robimy kółko dookoła wschodniej części wysypy. Pierwotnie planowałem postój na plaży Hanauma Bay, to znane miejsce gdzie nie ma dużych fal i pływając z maską można oglądać kolorowe ryby. Miało taką popularność, że wprowadzono limity, opłaty i rezerwacje z wyprzedzeniem. Zniechęciło mnie to, tym bardziej, że rezerwując z wyprzedzeniem ryzykuje się z pogodą. Alternatywnie rozpatrywałem wejście na krater Koko, ale to większa górka niż mi się wydawało i nikomu się nie chciało. I tak docieramy do wschodniego skraju wyspy Makapu‘u. Jest tam pieszy szlak do latarni i punkty widokowe. Rozkręcony Diamond Headem koniecznie chciałem gdzieś wejść więc poszedłem sam do latarni, a reszta została przy punkcie widokowym by odpocząć. Po drodze mam fajny widok w stronę krateru Koko (po lewej, jak widać spora górka):
A to z ścieżki już blisko latarni, w oddali po lewej widać wyspę Molokaʻi odległą o około 50km:
Wracam do samochodu, skąd widać naszą dalszą trasę po północnej stronie wyspy:
Zatrzymujemy się na dłużej przy plaży Waimanalo, która jest chyba najfajniejsza z tych na których dotychczas byliśmy (choć pewnie zwykle bardziej tu wieje, dziś jest spokojnie):
Potem odwiedzamy Lanikai, trzeba przejechać przez miasteczko Kailua (gdzie byliśmy zaraz po lądowaniu), jest tylko jedna droga dojazdowa i ona się tam korkuje. Dziewczyny zostają na plaży, a ja pierwotnie miałem w planie wejście na tutejszą górkę Pillbox z fajnym widokiem, ale z Ernestem bym nie zdąży (i w sumie dobrze, bo pewnie bym nie wstał następnego dnia rano). Weszliśmy więc tylko na niewielką górkę z domami, gdzie jakiś obcy facet zaprosił nas do swojego ogrodu żebyśmy mieli lepszy widok. Miło z jego strony:
Wracamy odpocząć do naszego noclegu:
Na całe popołudnie jedziemy do dzielnicy kiczu i rozpusty, czy Waikiki. Parkuje samochód przy zoo (darmowy parking) i idziemy na zachód.
Wielki Hawajun, czyli pomnik Duka Kahanamoku, lokalnego bohatera, człowieka który rozsławił surfing na świecie, pobijał rekordy w pływaniu oraz pokazał, że deska przydaje się w ratownictwie wodnym. Pierwszych rekordów mu nie uznano, bo nikt nie wierzył.
Co do Manhattanu - to jak najbardziej dużo bliżej lata. Sam robiłem kiedyś (parę lat temu) fenomenalne podejście na rejsie AC z YYZ nad M i Central P. do LGA. Generalnie nad M. latają wiśnie samoloty lądujące na LGA.
Super zdjęcia, jak zawsze. Też ostatnio w Konie brałem auto z Alamo i bylem bardzo zadowolony, w szczególności błyskawiczną obsługą. A sam terminal tam sprawia, że po przylocie od razu czujesz, że jesteś w raju
:)
Ja spałem w tym Hyatt za punkty. Dostaliśmy upgrade (na Hyatt gold) do ogromnego apartamentu w położonego w oddzielnej części - mieliśmy własny ogród japoński, akwarium i chyba ze 100 m2 do dyspozycji. Do tej pory wspominam jako najlepszy nocleg w życiu
;-)
hiszpan napisał:No szacun, ja po Japonii jeszcze się nie odważyłem prowadzić samochodu!Na Okinawie za bardzo nie ma wyjścia, ale tam pewnie też jest prościej niż np. w Tokyo. Różnokolorowych oznaczeń na asfalcie nie ogarnąłem do końca, ale wszystko poza tym jest całkiem normalne.Zaskoczeniem było dla mnie, że oni przekraczają dozwoloną prędkość i nie pojedyńcze samochody, ale chyba nawet więcej niż połowa kierowców. Oczywiście nie jakieś tam szaleństwa, ale te 10-15km/h więcej niż wolno (tyle co u nas, ale PL zaliczam raczej do krajów dziczy drogowej, a po Japonii tego się nie spodziewałem).
Super wyprawa. Takie relacja, jak Twoja, czy afrykańska @zawiert, pokazują, jak można (a może raczej "trzeba"?) układać sobie życie z dziećmi (młodszymi, czy starszymi). To procentuje
:)Tylko jedno mnie męczy... Co Tym z tym "Tokyo", jakbyśmy polskiej nazwy nie mieli
;)
Hej. Dzięki.Dzieki generalnie jak nie ma podrózy to dzieci pytają kiedy będzie, a jak jest to jest różnie. Zwykle albo jedno albo drugie marudzi, że słaby hotel, że za długo, że nudno, że za dużo zwiedzania itp. Na tym wyjeździe jedno i drugie było zadowolone, szczególnie z Hawajów (bo duże fale, fajne widoki i krótkie szlaki). Teraz mam w domu, że chcą znowu na Hawaje. Zaczałem już nawet planować, a z HNL za mile kółko przez wyspy Marshala i Mikronezje (już bez RTW, bo to się mniej opłaca). Nie wiem, przywykłem, że wszędzie widzę Tokyo, a nie Tokio, no i jak gdzieś czegoś szukam to też wpisuję Tokyo.
Cel to ogód botaniczny Hoʻomaluhia. Jest on nietypowy bo zwiedza się go samochodem. Można wysiadać tylko w wyznaczonych miejscach. To bardzo znany wjazd do ogrodu:
Jedziemy dalej na północny zachód. Bliżej środka wyspy robi się nieco pochmurnie. Zatrzymujemy się w dolinie świątyń, to wielki wieloreligijny cmentarz znany głównie z ładnej świątyni buddyjskiej w stylu japońskim (pomijamy ją)
I tak zaczynamy kółko dookoła północno zachodniej części wyspy. Stajemy przy Kualoa Regional Park licząc na fajne widoki na Kualoa Ranch, ale słabo. Kualoa Ranch to bardzo komercyjne prywatne miejsce w którym kręcono pierwszy Park Jurajski.
Miałem spore oczekiwania po wyglądającej fajnie na zdjęciach Kaaawa Beach, ale w rzeczywistości wygląda to słabo. Plaża jest przy samej drodze, a ładny widok na Kualoa Ranch tylko z długim obiektywem.
Niespodziewanie bardzo ładne miejsce, zatoczka Huilua:
Zatrzymujemy się na jedzenie w Lāʻie. To chyba najspokojniejsza część Oahu. Nie widać turystów w ogóle. Dalej stajemy przy Turtle Beach, bo miejsce ma dobre opinie, ale okazuje się być wielkim rozczarowaniem. Wielki hotelowy moloch na samej plaży:
Zatrzymujemy się na dłużej na Bonsai Beach, gdzie surferzy mierzą się z wielkimi falami. Jest świetnie. Tym bardziej, że w jedną stronę mamy piekne słońce, a w drugą ciemne chmury w oddali i chyba nawet gdzieś tam pada.
Robimy spory spacer w Pupukea, gdzie wszysycy są nakręceni widocznymi z brzegu wielorybami. Widać tryskające z wody fontanny i to niema co chwilę. Tu są zupełnie inni turyści, ci uciekający przed kurortami.
Kończymy zwiedzanie w klimatycznym miasteczku Haleiwa.
Spodziewałem sie na Oahu strasznej komercji, bałem się tego, ale jest całkiem przyjemnie.
Nawet miasto Honolulu, które jest molochem i jedynym naprawdę dużym miastem na Hawajach, ma swój klimat i przypomina mi najbardziej Singapur.Wiadomo, że największym wrogiem zwiedzania jest długie spanie. Więc dziś ponownie poranek z zarezerwowana wcześniej atrakcja. Oczywiście możliwie wcześnie rano, żeby nikomu nie przyszło do głowy by zmarnować poranek na spanie. Mamy blisko, jedziemy przez jeszcze nie znane nam dzielnice Honolulu:
Diamond Head to dawny krater który po przejęciu Hawajów przez USA został przejęty przez wojsko. Jest znany z powodu widoków i bliskości turystycznej dzielnicy Waikiki. Można kupić bilety z parkingiem lub bez. Nasz z parkingiem pozwala na parkowanie w 2h oknie czasowym, ale mam wrażenie, że nikt się tym nie przejmuje. W 2h da się spokojnie wejść na szczyt korony krateru i wrócić, ale robiąc to spokojnie z dziećmi to już nie jest takie oczywiste. Nam zostało z 15min zapasu. Widoki z góry są naprawdę fajne:
To różowe straszydło to najstarszy luksusowy hotel na wyspie, ma około 100lat:
Na samym szczycie przechodzi się przez spory wielopiętrowy bunkier:
Potem objeżdżamy jeszcze krater dookoła, bo pomiędzy kraterem, a brzegiem jest fajna zabudowa:
Następnie robimy kółko dookoła wschodniej części wysypy. Pierwotnie planowałem postój na plaży Hanauma Bay, to znane miejsce gdzie nie ma dużych fal i pływając z maską można oglądać kolorowe ryby. Miało taką popularność, że wprowadzono limity, opłaty i rezerwacje z wyprzedzeniem. Zniechęciło mnie to, tym bardziej, że rezerwując z wyprzedzeniem ryzykuje się z pogodą. Alternatywnie rozpatrywałem wejście na krater Koko, ale to większa górka niż mi się wydawało i nikomu się nie chciało. I tak docieramy do wschodniego skraju wyspy Makapu‘u. Jest tam pieszy szlak do latarni i punkty widokowe. Rozkręcony Diamond Headem koniecznie chciałem gdzieś wejść więc poszedłem sam do latarni, a reszta została przy punkcie widokowym by odpocząć. Po drodze mam fajny widok w stronę krateru Koko (po lewej, jak widać spora górka):
A to z ścieżki już blisko latarni, w oddali po lewej widać wyspę Molokaʻi odległą o około 50km:
Wracam do samochodu, skąd widać naszą dalszą trasę po północnej stronie wyspy:
Zatrzymujemy się na dłużej przy plaży Waimanalo, która jest chyba najfajniejsza z tych na których dotychczas byliśmy (choć pewnie zwykle bardziej tu wieje, dziś jest spokojnie):
Potem odwiedzamy Lanikai, trzeba przejechać przez miasteczko Kailua (gdzie byliśmy zaraz po lądowaniu), jest tylko jedna droga dojazdowa i ona się tam korkuje. Dziewczyny zostają na plaży, a ja pierwotnie miałem w planie wejście na tutejszą górkę Pillbox z fajnym widokiem, ale z Ernestem bym nie zdąży (i w sumie dobrze, bo pewnie bym nie wstał następnego dnia rano). Weszliśmy więc tylko na niewielką górkę z domami, gdzie jakiś obcy facet zaprosił nas do swojego ogrodu żebyśmy mieli lepszy widok. Miło z jego strony:
Wracamy odpocząć do naszego noclegu:
Na całe popołudnie jedziemy do dzielnicy kiczu i rozpusty, czy Waikiki. Parkuje samochód przy zoo (darmowy parking) i idziemy na zachód.
Wielki Hawajun, czyli pomnik Duka Kahanamoku, lokalnego bohatera, człowieka który rozsławił surfing na świecie, pobijał rekordy w pływaniu oraz pokazał, że deska przydaje się w ratownictwie wodnym. Pierwszych rekordów mu nie uznano, bo nikt nie wierzył.
Widok na Diamond Head, gdzie byliśmy rano: