Odbieramy samochód błyskawicznie. Z kilku dostępnych suvów w oczy rzuca się jeden prawie nowy Tucson z świetnym wyposażeniem, ładną białą skórą we wnętrzach i napędem na 4 koła. Wzieliśmy go bez namysłu, a córka od razu nadała mu imię.Po wyjechaniu z lotniska robimy jeszcze zakupy w najbliższym sklepie by mieć co jeść i pić. Zachodnia część wyspy jest sucha i słoneczna. Wzdłuż dróg jest zielono, ale dalej sucho. Ta góra w osi drogi to Hualālai - maluszek na tle 2 tutejszych gigantów, ale i tak ma nieco ponad 2500m npm.
Tu jest drożej, bo tu są kurorty. My kurortów nie lubimy więc czeka nas długa droga do wschodniej części wyspy, w okolice miasta Hilo, a nawet trochę dalej za Keaau. Hilo to najbardziej mokry wschód, najtańsze noclegi, ale dla nas znaczy to dziką zieleń i najlepiej zachowane dawne Hawaje. Pomiędzy lotniskiem Kona, a Hilo droga na mapie jest bardzo prosta, ale prowadzi pomiędzy szczytami dwóch ogromnych wulkanów: Mauna Kea i Mauna Loa. To wulkany tarczowe, więc o łagodnych zboczach i dzięki temu pomimo, że przełęcz przekracza 2000m npm to podjazd jest całkiem łagodny. Im wyżej wjeżdżamy tym fajniejsze widoki i zmienia się roślinność. Góra którą widać nieco po prawej od osi drogi to już Mauna Kea i ma ponad 4200m.
Cały czas jest piękna pogoda, ale na przełęczy widać pierwsze zamglenia. Spodziewam się, że zjazd po stronie wschodniej będzie już w gęstych chmurach i rzeczywiście trafiamy na prawdziwą ścianę mgły. Wygląda jak nadchodząca burza piaskowa. To wilgotne powietrze wspinające się na przełęcz, gdzie w wyniku spadku ciśnienia i temperatury wykrapla się nadmiar pary wodnej. Normalne zjawisko na wszystkich wyspach hawajskich (i nie tylko).
Gdy wjeżdżamy w ten obłok zaczyna padać deszcz, ale na dole w Hilo nie jest już tak źle:
Hilo to drugie Po Honolulu największe miasto Hawajów, ale nie czuje się tego, bo różnica w rozmiarze pomiędzy tymi miastami jest ogromna. Noclegów w tej okolicy jest sporo i ich ceny są bardzo przystępne. Długo szukaliśmy czegoś fajnego, by lepiej zapamiętać pobyt. Mamy w tej okolicy zarezerwowany cały duży dom i to taki otoczony przyrodą i w duchu Aloha.
W nocy oczywiście padało i to całkiem mocno. Nasz domek z zewnątrz jest niepozorny. Ale wnętrza są dopieszczone. Mamy mały salonik na parterze, a na piętrze duży salon z kuchnią, osobną jadalnie, 2 sypialnie. Właścicielka jest z nim bardzo zżyta i w sumie szkoda, że się z nią nie widzieliśmy.
Nadal budzimy się wcześniej, bo do czasu z Los Angeles dodaliśmy dodatkowe 2h różnicy czasu. Przed wschodem słońca dookoła domu widać dzikie świnie i dzikie kury (na Hawajach to norma) córka jest zachwycona. Lokalizacja to sam koniec jednej z naprawdę podrzędnych dróg. Dalej na południe jest kilka kilometrów dzikiej zieleni.
Zaczynamy od przyjazdu do Hilo i zakupów. Podjechaliśmy do pierwszego lepszego większego marketu by uzupełnić zapasy i niestety straciliśmy tam aż 1h, bo wszystkim puściły hamulce w kwestii listy zakupów.
Jedziemy na chwilę na nabrzeże do Liliʻuokalani Gardens. W tle widać jak powoli (ale skutecznie) podnosi się teren.
Potem jeszcze Tęczowy wodospad:
Jedziemy na północ. Krajobrazowo jest świetnie, sporo słońca, czasem lekko za chmurami, ale jak na wschodnią część wyspy to jest pogoda raczej z tych lepszych. Skręcamy w głąb lądu w górę do wodospadu Akaka. Wstęp jest płatny, ale udaje nam się uniknąć płatnego parkingu, bo przed szlabanem akurat zwalnia się miejsce na darmowym. Zdecydowanie warto zobaczyć ten wodospad. Akurat wychodzi słońce zza chmur i jest tak kolorowo, że mózg nie ogarnia:
Tu widać, że automatyka telefonu też nie ogarnia kolorów:
Dojście do wodospadu z parkingu prowadzone jest wygodną ścieżką. Powrót można zrobić inną dłuższą trasą, która bardziej "zanurza" się w dżunglę.
Miasteczko Honomu po drodze i fajna stara zabudowa:
Laupāhoehoe Lookout gdzie stajemy na chwilę:
A potem zjazd z głównej drogi w mieście Honokaa:
Roślonność jest tu już mniej tropikalna, przypomina nieco Nową Zelandię lub Azory.
Dojeżdżamy do punktu widokowego na świętą dolinę Waipiʻo. To pierwsze miejsce gdzie widać turystów.
Dolina jest ważnym miejscem w kulturze dawnych mieszkańców wyspy. Chyba 2 lata temu zamknięto drogę pozwalającą zjechać na dno doliny i pewnie już na stałe. W głębi jest piękny wodospad, ale tu nie mamy czasu na większe spacery. By jechać dalej trzeba się mocno cofnąć, aż do miasteczka Honokaa
Dojeżdżamy do miasta Waimea, jest już nieco bogatsze, więcej turystów i stadniny koni.
Docieramy do visitor center Pu'ukohola Heiau. Ruin świątyni sprzed kilku wieków, ważnej dla historii Hawajów.
Tu jest już totalnie sucho i bardzo gorąco. Zaglądamy tylko na pobliski Spencer Beach Park. Jest ładnie, zielono i sporo cienia:
Coś nas jednak pokusiło by pojechać dalej i tak trafiliśmy na plażę Hapuna
Tu jest bardziej komercyjnie, mniej kameralnie, mniej zieleni i widać zabudowę kurortów. Dzieci chcą jednak posiedzieć w wodzie, więc przerwa. W oddali nad chmurami widać szczyt wulkanu Haleakala na wyspie Maui:
Z czasem przychodzi wielka chmura i zasłania słońce. To znak by jechać dalej. W pobliżu są stanowiska petrolifów (Waikōloa) i stajemy by ich poszukać. W rzeczywistości to dzikie niewielkie placki zastygłej magmy otoczone luksusowymi polami golfowymi. Zostawili je bo musieli i to widać, że im to nie pasuje. Brak jakichkolwiek sensownych tablic informacyjnych i znaków gdzie iść.
Skrótem wspinamy się z znanej nam z wczorajszego przejazdu przełęczy pomiędzy wulkanami, gdzie skręcamy w stronę szczytu Manua Kea. Bez problemu da się dojechać szybko do Visitor Center na wysokości nieco ponad 2800m npm. Tam można iść na spacer, kupić jakieś pamiątki, pooglądać ekspozycję. Da się wjechać samochodem na sam szczyt, wymagany jest napęd na 4 koła i taki samochód mamy. Ale są też restrykcję dla dzieci i poniżej pewnego wieku nie wolno. Ocena jest raczej subiektywna, ale córka ma dopiero 6 lat i z cała pewnością jej nie wpuszczą. Mamy tez za mało czasu aklimatyzację i prawidłowy powolny wjazd. To punkt kontroli. Zachód słońca już niebawiem, na drodzę w górę widać sznur samochodów.
My chcąc przed zmrokiem dojechać do domu, zjeżdżamy w doł. Klasycznie po wschodniej stronie przełęczy same chmury:
Nad nami już chmury a za nami zachodzące słońce w prześwicie pomiędzy chmurami, a przełęczą:
Dojeżdząmy na kolację:
Udało się zrobić dziś kółko dookoła północnej części wyspy. Poszło łatwiej niż się spodziewałem, ale utwierdzam się w przekonaniu, że zdecydowanie najciekawsza jest wschodnia strona wyspy.Pozwoliliśmy sobie odpocząć rano. Dzieci nie mają już większego problemu z jetlagiem, ale nadal wstają nieco wcześniej, mają więc relaks.
Później oglądanie zwierząt przez okna i spacerek po okolicy. Wyruszamy dopiero po 10:00, dziś pierwszy cel to Park Narodowy Wulkanów. Visitor Center to spory budynek, spora ilość map i ważnych infromacji. Pamiątki są drogie, ale książki już nie. Najpierw podjechaliśmy do najbliższego punktu widokowego na kalderę Kilauea.
Ale pojawiły się ciemne chmury i gdy zaczeło lekko padać zmieniliśmy plan. Jedziemy szybko do jaskinii lawowej Nahuku. Jest tam niewielki parking, który zwykle jest całkowicie zajęty co korkuje przejazd. Mamy szczęście i nie ma kolejki, akurat zwalnia się miejsce. Do jaskini prowadzi krótki szlak, deszcz nawet pasuje do gęstej zielonej roślinności. Przy wejściu jesteśmy sami:
Jaskinie lawowe powstają jako naturalne "rurociągi" którymi płynie lawa. Przy większym potoku lawy najpierw zastyga lawa na obwodzie, a gorący nurt płynie środkiem. Gdy potok ustaje wewnątrz zostaje nico pustej przestrzeni, a potem erozja udrażnia kanał. Jaskinie jest niewielka, gdy pojawia się jakaś większa wycieczka robi się ciasno więc uciekamy. Akurat nie ma żadnej aktywności z płynącą lawą, szkoda, bo wtedy skupilibyśmy się na tym. Alternatywnie bardziej odważny plan zakładał, że na piechotę pójdziemy krawędzią bocznego krateru Iki, aż do styku z głównym Kilauea, a potem wrócimy dnem krateru Iki - to razem około 6km. To nie jest duży dystans, ale przy złej pogodzie nic przyjemnego. Pomimo lekkiego deszczu ruszamy szlakiem. Chwilę później trafiamy na pierszy punkt widokowy na krater Iki:
Skale widać na zdjęciu z szlakiem po którym ktoś idzie. A to i tak niewielki krater.
Chwilę później zaczyna wychodzić słońce i szybko robi się cieplej.
Tu w oddali widać duży główny krater Kilauea:
Schodzimy na dół, tam słońce staje się uciążliwe:
Różne partie krateru mają różną nawierzchnię. Część wygląda jak połamane kry lodowe, część jak zastygłe bąble.
Co do Manhattanu - to jak najbardziej dużo bliżej lata. Sam robiłem kiedyś (parę lat temu) fenomenalne podejście na rejsie AC z YYZ nad M i Central P. do LGA. Generalnie nad M. latają wiśnie samoloty lądujące na LGA.
Super zdjęcia, jak zawsze. Też ostatnio w Konie brałem auto z Alamo i bylem bardzo zadowolony, w szczególności błyskawiczną obsługą. A sam terminal tam sprawia, że po przylocie od razu czujesz, że jesteś w raju
:)
Ja spałem w tym Hyatt za punkty. Dostaliśmy upgrade (na Hyatt gold) do ogromnego apartamentu w położonego w oddzielnej części - mieliśmy własny ogród japoński, akwarium i chyba ze 100 m2 do dyspozycji. Do tej pory wspominam jako najlepszy nocleg w życiu
;-)
hiszpan napisał:No szacun, ja po Japonii jeszcze się nie odważyłem prowadzić samochodu!Na Okinawie za bardzo nie ma wyjścia, ale tam pewnie też jest prościej niż np. w Tokyo. Różnokolorowych oznaczeń na asfalcie nie ogarnąłem do końca, ale wszystko poza tym jest całkiem normalne.Zaskoczeniem było dla mnie, że oni przekraczają dozwoloną prędkość i nie pojedyńcze samochody, ale chyba nawet więcej niż połowa kierowców. Oczywiście nie jakieś tam szaleństwa, ale te 10-15km/h więcej niż wolno (tyle co u nas, ale PL zaliczam raczej do krajów dziczy drogowej, a po Japonii tego się nie spodziewałem).
Super wyprawa. Takie relacja, jak Twoja, czy afrykańska @zawiert, pokazują, jak można (a może raczej "trzeba"?) układać sobie życie z dziećmi (młodszymi, czy starszymi). To procentuje
:)Tylko jedno mnie męczy... Co Tym z tym "Tokyo", jakbyśmy polskiej nazwy nie mieli
;)
Hej. Dzięki.Dzieki generalnie jak nie ma podrózy to dzieci pytają kiedy będzie, a jak jest to jest różnie. Zwykle albo jedno albo drugie marudzi, że słaby hotel, że za długo, że nudno, że za dużo zwiedzania itp. Na tym wyjeździe jedno i drugie było zadowolone, szczególnie z Hawajów (bo duże fale, fajne widoki i krótkie szlaki). Teraz mam w domu, że chcą znowu na Hawaje. Zaczałem już nawet planować, a z HNL za mile kółko przez wyspy Marshala i Mikronezje (już bez RTW, bo to się mniej opłaca). Nie wiem, przywykłem, że wszędzie widzę Tokyo, a nie Tokio, no i jak gdzieś czegoś szukam to też wpisuję Tokyo.
Odbieramy samochód błyskawicznie. Z kilku dostępnych suvów w oczy rzuca się jeden prawie nowy Tucson z świetnym wyposażeniem, ładną białą skórą we wnętrzach i napędem na 4 koła. Wzieliśmy go bez namysłu, a córka od razu nadała mu imię.Po wyjechaniu z lotniska robimy jeszcze zakupy w najbliższym sklepie by mieć co jeść i pić. Zachodnia część wyspy jest sucha i słoneczna. Wzdłuż dróg jest zielono, ale dalej sucho. Ta góra w osi drogi to Hualālai - maluszek na tle 2 tutejszych gigantów, ale i tak ma nieco ponad 2500m npm.
Tu jest drożej, bo tu są kurorty. My kurortów nie lubimy więc czeka nas długa droga do wschodniej części wyspy, w okolice miasta Hilo, a nawet trochę dalej za Keaau. Hilo to najbardziej mokry wschód, najtańsze noclegi, ale dla nas znaczy to dziką zieleń i najlepiej zachowane dawne Hawaje. Pomiędzy lotniskiem Kona, a Hilo droga na mapie jest bardzo prosta, ale prowadzi pomiędzy szczytami dwóch ogromnych wulkanów: Mauna Kea i Mauna Loa. To wulkany tarczowe, więc o łagodnych zboczach i dzięki temu pomimo, że przełęcz przekracza 2000m npm to podjazd jest całkiem łagodny. Im wyżej wjeżdżamy tym fajniejsze widoki i zmienia się roślinność. Góra którą widać nieco po prawej od osi drogi to już Mauna Kea i ma ponad 4200m.
Cały czas jest piękna pogoda, ale na przełęczy widać pierwsze zamglenia. Spodziewam się, że zjazd po stronie wschodniej będzie już w gęstych chmurach i rzeczywiście trafiamy na prawdziwą ścianę mgły. Wygląda jak nadchodząca burza piaskowa. To wilgotne powietrze wspinające się na przełęcz, gdzie w wyniku spadku ciśnienia i temperatury wykrapla się nadmiar pary wodnej. Normalne zjawisko na wszystkich wyspach hawajskich (i nie tylko).
Gdy wjeżdżamy w ten obłok zaczyna padać deszcz, ale na dole w Hilo nie jest już tak źle:
Hilo to drugie Po Honolulu największe miasto Hawajów, ale nie czuje się tego, bo różnica w rozmiarze pomiędzy tymi miastami jest ogromna.
Noclegów w tej okolicy jest sporo i ich ceny są bardzo przystępne. Długo szukaliśmy czegoś fajnego, by lepiej zapamiętać pobyt. Mamy w tej okolicy zarezerwowany cały duży dom i to taki otoczony przyrodą i w duchu Aloha.
Nadal budzimy się wcześniej, bo do czasu z Los Angeles dodaliśmy dodatkowe 2h różnicy czasu.
Przed wschodem słońca dookoła domu widać dzikie świnie i dzikie kury (na Hawajach to norma) córka jest zachwycona.
Lokalizacja to sam koniec jednej z naprawdę podrzędnych dróg. Dalej na południe jest kilka kilometrów dzikiej zieleni.
Zaczynamy od przyjazdu do Hilo i zakupów. Podjechaliśmy do pierwszego lepszego większego marketu by uzupełnić zapasy i niestety straciliśmy tam aż 1h, bo wszystkim puściły hamulce w kwestii listy zakupów.
Jedziemy na chwilę na nabrzeże do Liliʻuokalani Gardens. W tle widać jak powoli (ale skutecznie) podnosi się teren.
Potem jeszcze Tęczowy wodospad:
Jedziemy na północ. Krajobrazowo jest świetnie, sporo słońca, czasem lekko za chmurami, ale jak na wschodnią część wyspy to jest pogoda raczej z tych lepszych. Skręcamy w głąb lądu w górę do wodospadu Akaka. Wstęp jest płatny, ale udaje nam się uniknąć płatnego parkingu, bo przed szlabanem akurat zwalnia się miejsce na darmowym. Zdecydowanie warto zobaczyć ten wodospad. Akurat wychodzi słońce zza chmur i jest tak kolorowo, że mózg nie ogarnia:
Tu widać, że automatyka telefonu też nie ogarnia kolorów:
Dojście do wodospadu z parkingu prowadzone jest wygodną ścieżką. Powrót można zrobić inną dłuższą trasą, która bardziej "zanurza" się w dżunglę.
Miasteczko Honomu po drodze i fajna stara zabudowa:
Laupāhoehoe Lookout gdzie stajemy na chwilę:
A potem zjazd z głównej drogi w mieście Honokaa:
Roślonność jest tu już mniej tropikalna, przypomina nieco Nową Zelandię lub Azory.
Dojeżdżamy do punktu widokowego na świętą dolinę Waipiʻo. To pierwsze miejsce gdzie widać turystów.
Dolina jest ważnym miejscem w kulturze dawnych mieszkańców wyspy. Chyba 2 lata temu zamknięto drogę pozwalającą zjechać na dno doliny i pewnie już na stałe. W głębi jest piękny wodospad, ale tu nie mamy czasu na większe spacery. By jechać dalej trzeba się mocno cofnąć, aż do miasteczka Honokaa
Dojeżdżamy do miasta Waimea, jest już nieco bogatsze, więcej turystów i stadniny koni.
Docieramy do visitor center Pu'ukohola Heiau. Ruin świątyni sprzed kilku wieków, ważnej dla historii Hawajów.
Tu jest już totalnie sucho i bardzo gorąco.
Zaglądamy tylko na pobliski Spencer Beach Park. Jest ładnie, zielono i sporo cienia:
Coś nas jednak pokusiło by pojechać dalej i tak trafiliśmy na plażę Hapuna
Tu jest bardziej komercyjnie, mniej kameralnie, mniej zieleni i widać zabudowę kurortów. Dzieci chcą jednak posiedzieć w wodzie, więc przerwa. W oddali nad chmurami widać szczyt wulkanu Haleakala na wyspie Maui:
Z czasem przychodzi wielka chmura i zasłania słońce. To znak by jechać dalej. W pobliżu są stanowiska petrolifów (Waikōloa) i stajemy by ich poszukać. W rzeczywistości to dzikie niewielkie placki zastygłej magmy otoczone luksusowymi polami golfowymi. Zostawili je bo musieli i to widać, że im to nie pasuje. Brak jakichkolwiek sensownych tablic informacyjnych i znaków gdzie iść.
Skrótem wspinamy się z znanej nam z wczorajszego przejazdu przełęczy pomiędzy wulkanami, gdzie skręcamy w stronę szczytu Manua Kea. Bez problemu da się dojechać szybko do Visitor Center na wysokości nieco ponad 2800m npm. Tam można iść na spacer, kupić jakieś pamiątki, pooglądać ekspozycję. Da się wjechać samochodem na sam szczyt, wymagany jest napęd na 4 koła i taki samochód mamy. Ale są też restrykcję dla dzieci i poniżej pewnego wieku nie wolno. Ocena jest raczej subiektywna, ale córka ma dopiero 6 lat i z cała pewnością jej nie wpuszczą. Mamy tez za mało czasu aklimatyzację i prawidłowy powolny wjazd.
To punkt kontroli. Zachód słońca już niebawiem, na drodzę w górę widać sznur samochodów.
My chcąc przed zmrokiem dojechać do domu, zjeżdżamy w doł. Klasycznie po wschodniej stronie przełęczy same chmury:
Nad nami już chmury a za nami zachodzące słońce w prześwicie pomiędzy chmurami, a przełęczą:
Dojeżdząmy na kolację:
Udało się zrobić dziś kółko dookoła północnej części wyspy. Poszło łatwiej niż się spodziewałem, ale utwierdzam się w przekonaniu, że zdecydowanie najciekawsza jest wschodnia strona wyspy.Pozwoliliśmy sobie odpocząć rano. Dzieci nie mają już większego problemu z jetlagiem, ale nadal wstają nieco wcześniej, mają więc relaks.
Później oglądanie zwierząt przez okna i spacerek po okolicy. Wyruszamy dopiero po 10:00, dziś pierwszy cel to Park Narodowy Wulkanów. Visitor Center to spory budynek, spora ilość map i ważnych infromacji. Pamiątki są drogie, ale książki już nie.
Najpierw podjechaliśmy do najbliższego punktu widokowego na kalderę Kilauea.
Ale pojawiły się ciemne chmury i gdy zaczeło lekko padać zmieniliśmy plan. Jedziemy szybko do jaskinii lawowej Nahuku. Jest tam niewielki parking, który zwykle jest całkowicie zajęty co korkuje przejazd. Mamy szczęście i nie ma kolejki, akurat zwalnia się miejsce. Do jaskini prowadzi krótki szlak, deszcz nawet pasuje do gęstej zielonej roślinności. Przy wejściu jesteśmy sami:
Jaskinie lawowe powstają jako naturalne "rurociągi" którymi płynie lawa. Przy większym potoku lawy najpierw zastyga lawa na obwodzie, a gorący nurt płynie środkiem. Gdy potok ustaje wewnątrz zostaje nico pustej przestrzeni, a potem erozja udrażnia kanał. Jaskinie jest niewielka, gdy pojawia się jakaś większa wycieczka robi się ciasno więc uciekamy.
Akurat nie ma żadnej aktywności z płynącą lawą, szkoda, bo wtedy skupilibyśmy się na tym. Alternatywnie bardziej odważny plan zakładał, że na piechotę pójdziemy krawędzią bocznego krateru Iki, aż do styku z głównym Kilauea, a potem wrócimy dnem krateru Iki - to razem około 6km. To nie jest duży dystans, ale przy złej pogodzie nic przyjemnego. Pomimo lekkiego deszczu ruszamy szlakiem. Chwilę później trafiamy na pierszy punkt widokowy na krater Iki:
Skale widać na zdjęciu z szlakiem po którym ktoś idzie. A to i tak niewielki krater.
Chwilę później zaczyna wychodzić słońce i szybko robi się cieplej.
Tu w oddali widać duży główny krater Kilauea:
Schodzimy na dół, tam słońce staje się uciążliwe:
Różne partie krateru mają różną nawierzchnię. Część wygląda jak połamane kry lodowe, część jak zastygłe bąble.