Od pewnego momentu robi się mgliście, ale droga jest lepsza, gruntowa. Czasami trzeba przejechać przez potok zatapiając do połowy koła. Momentami podjazd (zwłaszcza po skręcie na serpentynie) jest na tyle stromy, że nie mogę wjechać, ślizgam się. Wówczas trzeba znaleźć trochę miejsca i rozpędzić się.
W takich oto warunkach dojeżdżamy na przełęcz Abano (2826 m). Wieje, jest chłodno i wilgotnie, ale robimy przerwę. Budują tu kapliczkę, obok postawiony stół biesiadny, jest też wbita polska flaga. Jesteśmy w najwyższym miejscu, została nam ostatnia część trasy (1/3), tym razem w dół. W oddali widoczna już Tuszetia, pełna słońca.
Zjazd w dół, kolejne serpentyny, kamienie, urwiska, przepaście.
Zbliżamy się do jęzora zmrożonego śniegu z wnętrza którego wypływa wartki strumień przecinający naszą drogę. Tym razem nie mogę opuścić potoku, podjazd jest mokry, koła ślizgają się. Po chwili przeszkoda pokonana, czuć tylko swąd spalonej gumy.
Obniżając się coraz niżej znowu zjeżdżamy do strefy kamieni. Mijamy wrak roztrzaskanego auta, jedziemy równolegle do rzeki. Robi się bardzo słonecznie, wiemy już, że najgorsze za nami. Jesteśmy w Tuszetii!
Pierwsze osady. Wydawać by się mogło, że osiągnęliśmy cel naszej podróży, ale niestety dojazd musi jeszcze trochę potrwać. To nie koniec serpentyn, ale jest już inaczej – ciepło i sucho. Droga zajęła nam 6 godzin z kilkoma postojami widokowymi (czystego czasu jazdy 5h).
Gdy dojeżdża się do Omalo i widzi w oddali zarys fortecy Keselo, gdy dookoła jest tak zielono, słońce przygrzewa, pasą się konie, a drewniane domki wprowadzają klimat letniskowy, ma się wrażenie przekroczenia granicy baśniowej krainy, gdzie wysiłek nagradzany jest poczuciem szczęścia.
Omalo dzieli się na górne i dolne. Różnica wynika z położenia. Aby dotrzeć do twierdzy Keselo trzeba jeszcze trochę podjechać w górę. Na samą fortecę można wejść. Składają się na nią wieże obronne zbudowane z płyt kamiennych ułożonych kaskadowo. W okolicy jest wiele miejsc, skąd pobiera się budulec. Z kamieni powstawały wieże obronne, z których Tuszetia słynie, jak i zwykłe domostwa. Fortyfikacje miały charakter obronny, bo miejscowi byli gorącokrwiści. Jak ktoś podpadł, oblężenie trwało długo i wymagało upływu krwi. Należy również pamiętać, że po tej stronie gór dominuje obrządek prawosławny, ale już po drugiej stronie Kaukazu zamieszkują muzułmanie. A że podłożem konfliktów są często różnice kulturowe, region ten od zawsze był charakterny a ludność bitewna.
wieża wewnątrz
Jest już późne popołudnie, jesteśmy głodni. W Omalo górnym jest jakiś bar, ale serwują wyłącznie kawę i herbatę. W Omalo dolnym wiszą przy drodze jakieś bannery z żarciem, ale na miejscu – mimo widocznej kuchni i panującego ruchu – nie chcą nam nic sprzedać. Jest źle. Głód doskwiera, a karmią tylko swoich nocujących klientów. Jest to niestety efekt uboczny elitarności tego miejsca. Liczba zmierzających tu produktów żywnościowych jest mocno ograniczona. Mijamy jeszcze po drodze piekarnię, ale czynna będzie dopiero od rana. Nie pozostaje nam nic innego jak ruszyć do okolicznej miejscowości Shenako, gdzie mamy nocleg. To raptem 6,5km, ale dojazd zabiera kolejne 30 minut. Jeśli mogę komuś doradzić wybór noclegowy pomiędzy Omalo a Shenako, to gorąco namawiam na Shenako. Podstawowa różnica wynika z charakteru osad. W Omalo widoczne są co chwila miejsca noclegowe, turyści i ich auta. W Shenako centralnym punktem jest urokliwa cerkiewka, zielony placyk przed nią i dopiero miejscowe zabudowy. Przebywają tu miejscowe dzieci i przesiadujący na ławeczce mieszkańcy. Drogi brak, mija bokiem wioskę i ucieka poza zasięgiem wzroku na wschód. Jest przez to swojsko, prawdziwie i niezwykle oryginalnie.
Zaczepiłem pierwszą napotkaną kobietę pytając o nasz nocleg. Okazało się, że to właścicielka. Na pytanie czy nas nakarmi, odpowiedziała że oczywiście. Poszedłem za ciosem – czy nas napoi? A czemu nie? Spotkało nas wielkie szczęście, niezwykle ciepłe i serdeczne, do tego władające językiem angielskim. Kolacja była rewelacyjna. I nawet nie dlatego, że byliśmy po całym dniu głodni. Przygotowany posiłek powstał z miejscowych produktów – smaczny i w wydaniu lokalnym. Właścicielka ma swoje kurczaki, ogródek z warzywami, pasiekę, zbiera grzyby, robi własne dżemy, piecze chleb, jedynie wino ściąga z winnicy córki. Tak więc objedliśmy się, dostaliśmy na spróbowanie czaczę (bimber), domówiliśmy dodatkowe wino…
Miejscowi w górach nie przebywają przez cały rok. Pojawiają się w sezonie letnim i prowadząc gospodarstwa żyją z turystyki, nieliczni z wypasu owiec. Infrastruktura pozostała jednak oryginalna. Nasz domek zbudowany był, zgodnie z miejscową sztuką, z kamiennych płyt. Izby zostały przerobione na pokoje dla gości (na 2 kondygnacjach), a w części parterowej była kuchnia z jadalnią. Prądu tu nie ma, ale są na dachach baterie solarne, przez co woda jest ciepła (prysznic jak najbardziej), żarówki świecą, a gniazdka umożliwiają podładowanie całego sprzętu.
Już po zachodzie słońca zwiedziliśmy cerkiewkę (można wejść do środka), obeszliśmy Shenako, pokręciliśmy się wśród miejscowych.
@eskie zgłoś się przez facebooka do Martyna z Gruzji. Polka, która tam mieszka i ma całą flotę 4x4. Pełne ubezpieczenie i zgoda na bezdroża. Na pewno najtańsza opcja, porównując do sieciówek. Ceny nie podam, bo w zimie pewnie leci w dół.
Czy mógłbym prosić kogoś z moderacji (@Washington) o przeniesieniu tematu do odpowiedniego działu: zdaje się że relacje > Azja (pozostałe regiony). Dopiero zauważyłem, że jestem na Bliskim Wschodzie. To przez listopadową wizytę w Jordanii, widać już się rwę, ale mimo wszystko nie zgadza się...wpis do usunięcia
Dobrze, że są te konkursy na relacje i takie "perełki" są z gąszczu postów wyciągane
:) Droga do Omalo wyrywa z butów! Muszę jechać!
:) Gruzja jest przepiękna, rok temu pojechałam "tylko" do Stepancmindy, ale widzę, że jak najszybciej muszę nadrobić zaległości! Świetne foty, jak zawsze zresztą
:)
Świetne zdjęcia, ciekawe opisy, dobry film. Zajrzałem na chwilę, a połknąłem całość opisu i filmu (no dobra, film troszkę przewijałem
;) ).A ja myślałem, że w Kirgistanie mieliśmy złe drogi...
:lol:
Jest tutaj tu nowa i została jeszcze do obejrzenia relacja z Kanady. Ale chyba mnie już nie zakręci. Na początku Gruzja jak Gruzja, miasta jak miasta, ulice jak ulice, ludzie jak ludzie...ale potem te góóóóóórrrrrryyyy!!! Coś wspaniałego!
Od pewnego momentu robi się mgliście, ale droga jest lepsza, gruntowa. Czasami trzeba przejechać przez potok zatapiając do połowy koła. Momentami podjazd (zwłaszcza po skręcie na serpentynie) jest na tyle stromy, że nie mogę wjechać, ślizgam się. Wówczas trzeba znaleźć trochę miejsca i rozpędzić się.
W takich oto warunkach dojeżdżamy na przełęcz Abano (2826 m). Wieje, jest chłodno i wilgotnie, ale robimy przerwę. Budują tu kapliczkę, obok postawiony stół biesiadny, jest też wbita polska flaga. Jesteśmy w najwyższym miejscu, została nam ostatnia część trasy (1/3), tym razem w dół. W oddali widoczna już Tuszetia, pełna słońca.
Zjazd w dół, kolejne serpentyny, kamienie, urwiska, przepaście.
Zbliżamy się do jęzora zmrożonego śniegu z wnętrza którego wypływa wartki strumień przecinający naszą drogę. Tym razem nie mogę opuścić potoku, podjazd jest mokry, koła ślizgają się. Po chwili przeszkoda pokonana, czuć tylko swąd spalonej gumy.
Obniżając się coraz niżej znowu zjeżdżamy do strefy kamieni. Mijamy wrak roztrzaskanego auta, jedziemy równolegle do rzeki. Robi się bardzo słonecznie, wiemy już, że najgorsze za nami. Jesteśmy w Tuszetii!
Pierwsze osady. Wydawać by się mogło, że osiągnęliśmy cel naszej podróży, ale niestety dojazd musi jeszcze trochę potrwać. To nie koniec serpentyn, ale jest już inaczej – ciepło i sucho. Droga zajęła nam 6 godzin z kilkoma postojami widokowymi (czystego czasu jazdy 5h).
Gdy dojeżdża się do Omalo i widzi w oddali zarys fortecy Keselo, gdy dookoła jest tak zielono, słońce przygrzewa, pasą się konie, a drewniane domki wprowadzają klimat letniskowy, ma się wrażenie przekroczenia granicy baśniowej krainy, gdzie wysiłek nagradzany jest poczuciem szczęścia.
Omalo dzieli się na górne i dolne. Różnica wynika z położenia. Aby dotrzeć do twierdzy Keselo trzeba jeszcze trochę podjechać w górę. Na samą fortecę można wejść. Składają się na nią wieże obronne zbudowane z płyt kamiennych ułożonych kaskadowo. W okolicy jest wiele miejsc, skąd pobiera się budulec. Z kamieni powstawały wieże obronne, z których Tuszetia słynie, jak i zwykłe domostwa. Fortyfikacje miały charakter obronny, bo miejscowi byli gorącokrwiści. Jak ktoś podpadł, oblężenie trwało długo i wymagało upływu krwi. Należy również pamiętać, że po tej stronie gór dominuje obrządek prawosławny, ale już po drugiej stronie Kaukazu zamieszkują muzułmanie. A że podłożem konfliktów są często różnice kulturowe, region ten od zawsze był charakterny a ludność bitewna.
wieża wewnątrz
Jest już późne popołudnie, jesteśmy głodni. W Omalo górnym jest jakiś bar, ale serwują wyłącznie kawę i herbatę. W Omalo dolnym wiszą przy drodze jakieś bannery z żarciem, ale na miejscu – mimo widocznej kuchni i panującego ruchu – nie chcą nam nic sprzedać. Jest źle. Głód doskwiera, a karmią tylko swoich nocujących klientów. Jest to niestety efekt uboczny elitarności tego miejsca. Liczba zmierzających tu produktów żywnościowych jest mocno ograniczona. Mijamy jeszcze po drodze piekarnię, ale czynna będzie dopiero od rana. Nie pozostaje nam nic innego jak ruszyć do okolicznej miejscowości Shenako, gdzie mamy nocleg. To raptem 6,5km, ale dojazd zabiera kolejne 30 minut.
Jeśli mogę komuś doradzić wybór noclegowy pomiędzy Omalo a Shenako, to gorąco namawiam na Shenako. Podstawowa różnica wynika z charakteru osad. W Omalo widoczne są co chwila miejsca noclegowe, turyści i ich auta. W Shenako centralnym punktem jest urokliwa cerkiewka, zielony placyk przed nią i dopiero miejscowe zabudowy. Przebywają tu miejscowe dzieci i przesiadujący na ławeczce mieszkańcy. Drogi brak, mija bokiem wioskę i ucieka poza zasięgiem wzroku na wschód. Jest przez to swojsko, prawdziwie i niezwykle oryginalnie.
Zaczepiłem pierwszą napotkaną kobietę pytając o nasz nocleg. Okazało się, że to właścicielka. Na pytanie czy nas nakarmi, odpowiedziała że oczywiście. Poszedłem za ciosem – czy nas napoi? A czemu nie? Spotkało nas wielkie szczęście, niezwykle ciepłe i serdeczne, do tego władające językiem angielskim.
Kolacja była rewelacyjna. I nawet nie dlatego, że byliśmy po całym dniu głodni. Przygotowany posiłek powstał z miejscowych produktów – smaczny i w wydaniu lokalnym. Właścicielka ma swoje kurczaki, ogródek z warzywami, pasiekę, zbiera grzyby, robi własne dżemy, piecze chleb, jedynie wino ściąga z winnicy córki. Tak więc objedliśmy się, dostaliśmy na spróbowanie czaczę (bimber), domówiliśmy dodatkowe wino…
Miejscowi w górach nie przebywają przez cały rok. Pojawiają się w sezonie letnim i prowadząc gospodarstwa żyją z turystyki, nieliczni z wypasu owiec. Infrastruktura pozostała jednak oryginalna. Nasz domek zbudowany był, zgodnie z miejscową sztuką, z kamiennych płyt. Izby zostały przerobione na pokoje dla gości (na 2 kondygnacjach), a w części parterowej była kuchnia z jadalnią. Prądu tu nie ma, ale są na dachach baterie solarne, przez co woda jest ciepła (prysznic jak najbardziej), żarówki świecą, a gniazdka umożliwiają podładowanie całego sprzętu.
Już po zachodzie słońca zwiedziliśmy cerkiewkę (można wejść do środka), obeszliśmy Shenako, pokręciliśmy się wśród miejscowych.