Luiz nas trochę nastraszył tą granicą lądową. Twierdzi, że to ulubione miejsce przemytników i służby chilijskie są mega wyczulone na wszystko co się przewozi z Boliwii. Radzi nam zadeklarować wszystkie zakupy łącznie z koszulkami i wyrzucić lub zjeść całą żywność – bo i tak zabiorą. I rzeczywiście na przejściu chilijskim wszyscy opuszczają busa i ustawiają się w długa kolejkę do kontroli bagaży. Wszystkie bez wyjątku są otwierane i bardzo dokładnie przeszukiwane! Do niczego się nie przyczepili u nas ale jedzenia żadnego nie mieliśmy. Mega długo nam schodzi na tej granicy. Oczywiście trzeba jeszcze pokazać deklarację C19.cl z ważnym kodem QR (ale nie ma problemu jak ktoś nie ma, rozdają papierową kserówkę, którą na kolanie można wypełnić) i podać adres w Chile. To wszystko na zewnątrz przy temperaturze poniżej zera. Mocno zmarznięci pakujemy się wszyscy do busa po kontroli i wjeżdżamy do Chile.
Jesteśmy praktycznie u stóp Licancabura ciągle na wysokości około 4300m n.p.m. San Pedro de Atacama leży jakieś 2 kilometry niżej. Jedziemy więc następne 40 kilometrów mega zjazdem w dół. To fragment trasy tranzytowej pomiędzy Argentyną i Chile więc droga jest również zawalona ciężarówkami, które mają tu trudny odcinek.
Dojeżdżamy do San Pedro de Atacama około południa. Ale tu ciepło!!! Kupujemy bilety na busik do Calamy (tam mamy dziś samolot do Santiago) i mamy około 2 godzin na przejście się po SPdA. Busiki jeżdżą dość często i nie ma kłopotów z biletami.
Oryginalnie planowałem spotkać się tu z @Cart -em i uskutecznić razem objazd Atacamy ale kilka tygodni przed wylotem jego harmonogram uległ zmianie a mój plan na Atacamę jak pisałem w odcinkach wyżej na własne życzenie również został kompletnie zdemolowany. Rozminęliśmy się więc i odpuszczam zwiedzanie Atacamy, zostawiam to miejsce na następny raz a wspaniałą sąsiednią relację Carta potraktuję jak gotowy przewodnik. San Pedro de Atacama szybciutko wskakuje do moich ulubionych miasteczek na obrzeżach świata, gdzie jest fajna baza turystyczna, mnóstwo się dzieje, są super knajpki i lokalne sklepiki. Można tu siedzieć i mieć coś do roboty tygodniami. Do takich miejsc zaliczam również Luang Prabang, Siem Reap, Ubud, Puerto Princessa, Mahahual i kilka innych takich podobnych miejscówek poznanych podczas dotychczasowych podróży.
W SPdA całe życie kręci się wzdłuż ulicy Caracoles i tam się właśnie udajemy coś zjeść i kupić jakieś pamiątki:
Wulkan Licancabur góruje tutaj nad całym miasteczkiem, widać go z każdego miejsca.
Jest dla nas mega gorąco po tych mrozach ostatnich paru dni.
Wsiadamy w busika, który w półtorej godziny zawiedzie nas do Calamy. Ale po drodze zahaczamy jednak trochę o Valle de la Luna i parę fotek przez szybę zrobiłem (oczywiście fotki Carta z jego relacji to mistrzostwo świata).
W Calamie trafiamy na jakiś festyn ludowy w centrum miasta.
Lot jest po południu wiec jeszcze mamy czas odwiedzić polecaną na forum knajpę Pasion Peruana.
Wow, bardzo dobre i przystępne cenowo jedzenie - steki i owoce morza. Od zamówienia do podania minęło….. 10 minut. Nie wiem jak oni to zrobili! Na lotnisko z centrum Calamy wiezie nas Uber za 12zł. Czeka na nas Airbusik Latam.
Wpadamy na ostatni nocleg do naszego hotelu La Quinta w Santiago gdzie zostawiliśmy graty narciarskie. Wychylam jeszcze z kolegą chilijskie pisco sour za szczęśliwe zakończenie wyprawy do Boliwii.
A jutro? Hehe postanawiamy następnego dnia jeszcze raz pojechać na narty do La Parvy! A co, ostatni dzień. Wylot do Polski mamy o 20-stej więc tym razem w planie jest zdążenie na czas! c.d.n.Narty to był podstawowy cel tego wyjazdu, sprzęt jest, pogoda śliczna i cała niedziela do dyspozycji więc nie zastanawialiśmy się długo. Po raz trzeci wynajmuję samochód w Santiago. Przez internet w 5 minut w NU cars. Odbiór niedaleko lotniska, podjeżdżamy uberem. Dostajemy Cherry Tiggo, ło matko – chińszczyzna, wprawdzie nówka fungiel ale to auto prawie nie jeździ! Wciskam gaz w podłogę i rusza jak żółw ociężale. Do La Parvy mamy trochę ponad godzinkę drogi i już o 9.30 meldujemy się pod stokiem
Bierzemy znowu narty performance i jazda na wyciągi.
Pomimo niedzieli jest pusto
Od poprzedniego tygodnia ubyło sporo śniegu, to chyba już mocny schyłek sezonu. Ale trasy dobrze przygotowane i nie ma kolejek do wyciągów
Do południa na jednej z szybkich tras trenuje kadra zjazdowa Austriaczek. Jeździmy obok i od czasu do czasu podziwiamy ich szybkie zjazdy. Dziewczyny trenują na maksa więc jest widowiskowo.
Jest tak pusto, że o 13 robimy sobie przerwę.
Warto spróbować empanady – lokalnej przekąski podawanej z mięsem lub serem
Pomni wydarzeń z przed tygodnia punktualnie o 14 zjeżdżamy do dolnej stacji, oddajemy narty i rozpoczynamy zjazd w dół do Santiago. Idzie dobrze, jest pustawo, dobrze, dobrze…. aaaa stoimy!
Korek na maksa przed nami i nie posuwa się o jotę przez dobre pół godziny. Już przed oczami staje mi wizja kolejnego spóźnienia, tym razem na powrót do Europy więc bardzo grubego. Stoimy a koło nas krąży kondor… czyżby coś zwiastował niedobrego? Jakieś złe przeczucie krąży mi po kręgosłupie.
Ale dla równowagi ducha biega też żyjący tu na swobodzie lokalny konik:
Na szczęście kolumna rusza w końcu. Dopytaliśmy i okazało się, że w weekendy ta wąska trasa z serpentynami do La Parvy i Valle Nevado jest zamykana w jedną stronę. Rano pod górkę a po 14.30 można zjechać tylko w dół. Uffff… jedziemy już sprawnie i płynnie. Spokojnie dojeżdżamy do Santiago, oddajemy samochód i meldujemy się na terminalu o dobrej porze. Nasz lot Deltą do Atlanty wisi na tablicy i jest o czasie.
Ale jeden bilet mamy tylko do Amsterdamu, potem 3,5 godziny przerwy i niepołączona przesiadka na KLM do Warszawy. Przy okienku próbuję przekonać przedstawiciela Delty aby połączył nam rezerwacje i nadał bagaże prosto do Warszawy. Nie da się – twierdzi, grzebie w kompie długo i na koniec rozkłada ręce. Ja się nie poddaję– w końcu udało się mi tak załatwić na przylocie i połączyć loty.
Proszę go uprzejmie o konsultacje z supervisorem. O dziwo się zgadza, woła szefową, która cierpliwie wysłuchuje mojej prośby i….. sama zaczyna stukać w kompa. Zakładam, że myśli sobie „co ja im tego nie załatwię???” ?. I bach – mamy połączone rezerwacje i bagaż nadany prosto do Warszawy! Juppi, będzie łatwiej na przesiadkach w Atlancie (gdzie mamy 8 godzin i zaplanowane wyjście na miasto) i oczywiście w Amsterdamie, gdzie spodziewam się tłumów ludzi bo to ostatni weekend wakacji. Na dodatek Pani zabiera nam cały bagaż podręczny do luków za free. Super.
Nauczka – nie poddawajcie się, jak wam mówią, że się nie da!
Idziemy pod bramkę i spokojne czekamy na boarding. Uśmiecham się na smsy od Carta, który pisze, że jego wszystkie loty w tym samym czasie były opóźnione i ledwo zdążył na swój boarding na powrót. No proszę, myślę sobie, a nasze wszystkie loty dotychczasowe równiutko o czasie – i nawet Delta teraz pisze na tablicy, że boarding planowo za 20 minut.
No to sobie chyba pomyślałem w „złą godzinę” – musiałem ewidentnie coś zapeszyć bo zaraz na tablicy zmienia się info, że boarding opóźniony o godzinę. Awaria komputera w A350 Delty. Za godzinę kolejne opóźnienie. Robi się coraz słabiej. 4 godziny opóźnienia to już niedobrze. Po piątej godzinie już wrze przy bramce. Samolot do Atlanty a sporo ludzi ma inne połączenia na przesiadkę. My mieliśmy zapasu 8 godzin na zwiedzanie Atlanty, który topnieje coraz bardziej. W końcu około 1.30 w nocy radosne info, naprawili. Rozpoczynamy boarding. Siedzimy sobie grzecznie w samolocie, kalkuluję, że wprawdzie szlag trafił zwiedzanie Atlanty ale spokojnie zdążymy na lot do Amsterdamu. Odzywa się pilot: „Bardzo Państwa przepraszamy ale nie polecimy dziś do Atlanty. Wyszły nam godziny pracy i związki zawodowe nie pozwalają nam wykonania tego lotu. Centrum operacyjne Delty próbuje rozwiązać problem….” Zapadła najpierw martwa cisza a potem wrzawa. Pilot ponownie się odzywa: „Mamy dobrą wiadomość – uzyskaliśmy zgodę na start i lot w tej załodze ale lecimy do ….. Miami. Nie wiemy co dalej, będziemy Was informować ” Wstrząśnięci nie zmieszani startujemy – nikt nie wie co dalej a nasz powrót do Europy i załapanie się na lot do Warszawy staje pod dużym znakiem zapytania.
Delta serwuje skromy posiłek jak na 9-godzinny lot.
Lądujemy w Miami i dostajemy kolejnego newsa – Załoga jest „po czasie pracy” i musi opuścić samolot. Delta usiłuje skompletować załogę rezerwową. Miami nas nie przyjmie (tzn. nie zrobi immigration) bo jest końcówka wakacji i mają gigantyczne kolejki. Mamy czekać w samolocie na nową załogę. Sytuacja jest irracjonalna – stara załoga wychodzi żegnając się z nami a nam nie wolno się ruszać. Siedzimy sami w samolocie dłuższą chwilę. W końcu pojawiają się nowa załoga i nowy pilot informuje, że za godzinę dostaniemy slot do startu do Atlanty. Kilka osób miało połączenia właśnie do Miami ale nie wolno im opuścić pokładu. Załoga informuje, że na tym locie nic nam nie da do jedzenia i picia. Nie załadowali. Kalkuluję, jak wylądujemy w Atlancie to nasz samolot do Amsterdamu będzie już w powietrzu. Ciekawe co zrobi Delta. Na miejscu walę do transfer desku i tam na szczęście jest info, że przebukują nas na następny samolot do Amsterdamu za 2 godziny. Pojawia się światełko nadziei, że zdążymy jeszcze na nasz lot do Warszawy. Wsiadamy do Airbusa 330 Delty na lot do Amsterdamu:
W AMS bardzo mało czasu, biegniemy przez mega zatłoczone lotnisko – ratują nas paszportowe bramki automatyczne, do których jest względnie niewielka kolejka. Tłum kłębi się okrutny i czekając w normalnych kolejach było by bez szans zdążyć. Chyba tych bramek automatycznych mnóstwo ludzi jeszcze nie ogarnia. Ufff – KLM czeka na nas i wracamy szczęśliwie do Warszawy. Co by nie było miło, zgubili połowę naszych bagaży (w Amsterdamie oczywiście). Na szczęście na drugi dzień dowożą je całe. Koniec tej szalonej wyprawy ? Mimo początkowych trudności udało się ogarnąć większość planu wyjazdowego i pojeździć sporo na nartach. O kosztach biletów pisałem, teraz narty. Buty przywieźliśmy swoje, wynajmowaliśmy tylko deski. Te zawsze w wersji performance ski – cena około 56000 clp za dobę. Do tego karnet – była promocja w La Parvie - 50% z ceny za zapłatę elektroniczną Visa. Wyszło 28500 clp za dobę od osoby.
Trochę nas kosztowało to przekładanie biletów ale ciągle walczę z Latam o częściowy zwrot więc się zobaczy. Podsumowując – dla miłośników narciarstwa Santiago w lecie to super miejsce. Jak się da tanio dolecieć to na miejscu ceny już bardzo przystępne, ośrodki narciarskie blisko a śnieg gwarantowany. Na pewno wrócę do Chile jeszcze nie raz, chociażby zobaczyć do końca pozostałe atrakcje Atacamy i oczywiście Wyspę Wielkanocną. Przypominam wszystkim aby dobrze sprawdzali lokalne przepisy gdzie wolno lecieć, jechać i jak wracać bo można się naciąć – patrz loty do Boliwii.
Kończę pisać i lecę na boarding do… (aaa to będzie kolejna relacja) ?
Kurczę, przy Waszych perypetiach z lotami z SCL, moja przygoda z sejfem w czasie pobytu w Santiago (pod koniec tego odcinka: gnam-se-sam,219,144662?start=60#p1257920) to była czysta igraszka
:DCiekawe, czy inni też mieli tam jakieś perturbacje, czy to tylko my takie gapy
:DCarmenere w Santiago, to istny balsam. Co ciekawe, w Polsce już mi tak nie smakowało...
hiszpan napisał:Czas zbierać się z powrotem do Santiago, nie chcę już spóźnić się na żaden samolot!Po drodze zajeżdżamy jeszcze do polecanej winnicy Vina Indomita w celu degustacji. Haha... ciekawe jakby się skończyło gdyby degustacja się powiodła.
;)
hiszpan napisał:W końcu chyba wygrywa resztka rozsądku, siadam z laptopem, googluję jakiś najtańszy bilet z La Paz do Limy, bulimy kolejną bezsensowną kasę i wracam z eticketem. Pan uśmiechnięty sprawdza i …. grzecznie zaprowadza nas na checkin po nasze karty pokładowe. Lecimy!Kolejnym razem takie rzeczy się rezerwuje na randomową datę (najlepiej oddaloną o m.in. tydzień - dwa) na xp albo innym amerykańskim OTA i po szczęśliwym boardingu / wlocie do kraju kasuje jednym klikiem: jeśli nastąpi to do 24 h (a w praktyce do końca następnego dnia więc zwykle dłużej) dostaje się full zwrot bez względu na warunki taryfy, cenę itp.
Masz 100% racji @marek2011, też na to wpadłem jak już przestał nade mną stać facet z Latam przypominając mi, że checkin zamykają za 23 minuty, jak już przeszliśmy koszmarną kolejkę do immigration (pracowały 3 okienka) i jak już dobiegliśmy do bramki na last call do Limy. Jak już sobie siadłem w fotelu Drimka to pomyślałem, że dokładnie tak trzeba było zrobić. Ot nauczka na przyszłość...
Rewelacja. Zastanawiałem się nawet czy nie wpaść wypożyczonym samochodem do Laguna Blanca by choć trochę liznąć Boliwii, ale potem przeczytałem, że nie przepuściliby mnie przez granicę. Widoki boliwijskie wydają się jednak lepsze niż okolice SPdA, nawet ze zdjęć z telefonu
;). Koniecznie muszę się tam wybrać w najbliższym czasie.
dla mnie trip z SPdA do Uyuni i okolice samego SPdA to najpiękniejsze przyrodnicze miejsce na ziemi - jest wszystko: ciepłe źródła, pustynia, doliny, wulkany, laguny, lamy i wikunie..te kolory oddają właśnie to jak tam jest
;) miło powspominać na zdjęciach
:)
Luiz nas trochę nastraszył tą granicą lądową. Twierdzi, że to ulubione miejsce przemytników i służby chilijskie są mega wyczulone na wszystko co się przewozi z Boliwii. Radzi nam zadeklarować wszystkie zakupy łącznie z koszulkami i wyrzucić lub zjeść całą żywność – bo i tak zabiorą.
I rzeczywiście na przejściu chilijskim wszyscy opuszczają busa i ustawiają się w długa kolejkę do kontroli bagaży. Wszystkie bez wyjątku są otwierane i bardzo dokładnie przeszukiwane! Do niczego się nie przyczepili u nas ale jedzenia żadnego nie mieliśmy.
Mega długo nam schodzi na tej granicy. Oczywiście trzeba jeszcze pokazać deklarację C19.cl z ważnym kodem QR (ale nie ma problemu jak ktoś nie ma, rozdają papierową kserówkę, którą na kolanie można wypełnić) i podać adres w Chile.
To wszystko na zewnątrz przy temperaturze poniżej zera. Mocno zmarznięci pakujemy się wszyscy do busa po kontroli i wjeżdżamy do Chile.
Jesteśmy praktycznie u stóp Licancabura ciągle na wysokości około 4300m n.p.m. San Pedro de Atacama leży jakieś 2 kilometry niżej. Jedziemy więc następne 40 kilometrów mega zjazdem w dół. To fragment trasy tranzytowej pomiędzy Argentyną i Chile więc droga jest również zawalona ciężarówkami, które mają tu trudny odcinek.
Dojeżdżamy do San Pedro de Atacama około południa. Ale tu ciepło!!!
Kupujemy bilety na busik do Calamy (tam mamy dziś samolot do Santiago) i mamy około 2 godzin na przejście się po SPdA. Busiki jeżdżą dość często i nie ma kłopotów z biletami.
Oryginalnie planowałem spotkać się tu z @Cart -em i uskutecznić razem objazd Atacamy ale kilka tygodni przed wylotem jego harmonogram uległ zmianie a mój plan na Atacamę jak pisałem w odcinkach wyżej na własne życzenie również został kompletnie zdemolowany.
Rozminęliśmy się więc i odpuszczam zwiedzanie Atacamy, zostawiam to miejsce na następny raz a wspaniałą sąsiednią relację Carta potraktuję jak gotowy przewodnik.
San Pedro de Atacama szybciutko wskakuje do moich ulubionych miasteczek na obrzeżach świata, gdzie jest fajna baza turystyczna, mnóstwo się dzieje, są super knajpki i lokalne sklepiki. Można tu siedzieć i mieć coś do roboty tygodniami. Do takich miejsc zaliczam również Luang Prabang, Siem Reap, Ubud, Puerto Princessa, Mahahual i kilka innych takich podobnych miejscówek poznanych podczas dotychczasowych podróży.
W SPdA całe życie kręci się wzdłuż ulicy Caracoles i tam się właśnie udajemy coś zjeść i kupić jakieś pamiątki:
Wulkan Licancabur góruje tutaj nad całym miasteczkiem, widać go z każdego miejsca.
Jest dla nas mega gorąco po tych mrozach ostatnich paru dni.
Wsiadamy w busika, który w półtorej godziny zawiedzie nas do Calamy.
Ale po drodze zahaczamy jednak trochę o Valle de la Luna i parę fotek przez szybę zrobiłem (oczywiście fotki Carta z jego relacji to mistrzostwo świata).
W Calamie trafiamy na jakiś festyn ludowy w centrum miasta.
Lot jest po południu wiec jeszcze mamy czas odwiedzić polecaną na forum knajpę Pasion Peruana.
Wow, bardzo dobre i przystępne cenowo jedzenie - steki i owoce morza. Od zamówienia do podania minęło….. 10 minut. Nie wiem jak oni to zrobili!
Na lotnisko z centrum Calamy wiezie nas Uber za 12zł. Czeka na nas Airbusik Latam.
Wpadamy na ostatni nocleg do naszego hotelu La Quinta w Santiago gdzie zostawiliśmy graty narciarskie. Wychylam jeszcze z kolegą chilijskie pisco sour za szczęśliwe zakończenie wyprawy do Boliwii.
A jutro? Hehe postanawiamy następnego dnia jeszcze raz pojechać na narty do La Parvy! A co, ostatni dzień. Wylot do Polski mamy o 20-stej więc tym razem w planie jest zdążenie na czas!
c.d.n.Narty to był podstawowy cel tego wyjazdu, sprzęt jest, pogoda śliczna i cała niedziela do dyspozycji więc nie zastanawialiśmy się długo. Po raz trzeci wynajmuję samochód w Santiago. Przez internet w 5 minut w NU cars. Odbiór niedaleko lotniska, podjeżdżamy uberem.
Dostajemy Cherry Tiggo, ło matko – chińszczyzna, wprawdzie nówka fungiel ale to auto prawie nie jeździ! Wciskam gaz w podłogę i rusza jak żółw ociężale.
Do La Parvy mamy trochę ponad godzinkę drogi i już o 9.30 meldujemy się pod stokiem
Bierzemy znowu narty performance i jazda na wyciągi.
Pomimo niedzieli jest pusto
Od poprzedniego tygodnia ubyło sporo śniegu, to chyba już mocny schyłek sezonu. Ale trasy dobrze przygotowane i nie ma kolejek do wyciągów
Do południa na jednej z szybkich tras trenuje kadra zjazdowa Austriaczek. Jeździmy obok i od czasu do czasu podziwiamy ich szybkie zjazdy. Dziewczyny trenują na maksa więc jest widowiskowo.
Jest tak pusto, że o 13 robimy sobie przerwę.
Warto spróbować empanady – lokalnej przekąski podawanej z mięsem lub serem
Pomni wydarzeń z przed tygodnia punktualnie o 14 zjeżdżamy do dolnej stacji, oddajemy narty i rozpoczynamy zjazd w dół do Santiago.
Idzie dobrze, jest pustawo, dobrze, dobrze…. aaaa stoimy!
Korek na maksa przed nami i nie posuwa się o jotę przez dobre pół godziny. Już przed oczami staje mi wizja kolejnego spóźnienia, tym razem na powrót do Europy więc bardzo grubego.
Stoimy a koło nas krąży kondor… czyżby coś zwiastował niedobrego? Jakieś złe przeczucie krąży mi po kręgosłupie.
Ale dla równowagi ducha biega też żyjący tu na swobodzie lokalny konik:
Na szczęście kolumna rusza w końcu. Dopytaliśmy i okazało się, że w weekendy ta wąska trasa z serpentynami do La Parvy i Valle Nevado jest zamykana w jedną stronę. Rano pod górkę a po 14.30 można zjechać tylko w dół. Uffff… jedziemy już sprawnie i płynnie.
Spokojnie dojeżdżamy do Santiago, oddajemy samochód i meldujemy się na terminalu o dobrej porze. Nasz lot Deltą do Atlanty wisi na tablicy i jest o czasie.
Ale jeden bilet mamy tylko do Amsterdamu, potem 3,5 godziny przerwy i niepołączona przesiadka na KLM do Warszawy.
Przy okienku próbuję przekonać przedstawiciela Delty aby połączył nam rezerwacje i nadał bagaże prosto do Warszawy. Nie da się – twierdzi, grzebie w kompie długo i na koniec rozkłada ręce. Ja się nie poddaję– w końcu udało się mi tak załatwić na przylocie i połączyć loty.
Proszę go uprzejmie o konsultacje z supervisorem. O dziwo się zgadza, woła szefową, która cierpliwie wysłuchuje mojej prośby i….. sama zaczyna stukać w kompa. Zakładam, że myśli sobie „co ja im tego nie załatwię???” ?.
I bach – mamy połączone rezerwacje i bagaż nadany prosto do Warszawy! Juppi, będzie łatwiej na przesiadkach w Atlancie (gdzie mamy 8 godzin i zaplanowane wyjście na miasto) i oczywiście w Amsterdamie, gdzie spodziewam się tłumów ludzi bo to ostatni weekend wakacji.
Na dodatek Pani zabiera nam cały bagaż podręczny do luków za free. Super.
Nauczka – nie poddawajcie się, jak wam mówią, że się nie da!
Idziemy pod bramkę i spokojne czekamy na boarding. Uśmiecham się na smsy od Carta, który pisze, że jego wszystkie loty w tym samym czasie były opóźnione i ledwo zdążył na swój boarding na powrót. No proszę, myślę sobie, a nasze wszystkie loty dotychczasowe równiutko o czasie – i nawet Delta teraz pisze na tablicy, że boarding planowo za 20 minut.
No to sobie chyba pomyślałem w „złą godzinę” – musiałem ewidentnie coś zapeszyć bo zaraz na tablicy zmienia się info, że boarding opóźniony o godzinę. Awaria komputera w A350 Delty.
Za godzinę kolejne opóźnienie. Robi się coraz słabiej. 4 godziny opóźnienia to już niedobrze. Po piątej godzinie już wrze przy bramce. Samolot do Atlanty a sporo ludzi ma inne połączenia na przesiadkę. My mieliśmy zapasu 8 godzin na zwiedzanie Atlanty, który topnieje coraz bardziej.
W końcu około 1.30 w nocy radosne info, naprawili. Rozpoczynamy boarding. Siedzimy sobie grzecznie w samolocie, kalkuluję, że wprawdzie szlag trafił zwiedzanie Atlanty ale spokojnie zdążymy na lot do Amsterdamu.
Odzywa się pilot: „Bardzo Państwa przepraszamy ale nie polecimy dziś do Atlanty. Wyszły nam godziny pracy i związki zawodowe nie pozwalają nam wykonania tego lotu. Centrum operacyjne Delty próbuje rozwiązać problem….”
Zapadła najpierw martwa cisza a potem wrzawa. Pilot ponownie się odzywa: „Mamy dobrą wiadomość – uzyskaliśmy zgodę na start i lot w tej załodze ale lecimy do ….. Miami. Nie wiemy co dalej, będziemy Was informować ”
Wstrząśnięci nie zmieszani startujemy – nikt nie wie co dalej a nasz powrót do Europy i załapanie się na lot do Warszawy staje pod dużym znakiem zapytania.
Delta serwuje skromy posiłek jak na 9-godzinny lot.
Lądujemy w Miami i dostajemy kolejnego newsa – Załoga jest „po czasie pracy” i musi opuścić samolot. Delta usiłuje skompletować załogę rezerwową. Miami nas nie przyjmie (tzn. nie zrobi immigration) bo jest końcówka wakacji i mają gigantyczne kolejki. Mamy czekać w samolocie na nową załogę.
Sytuacja jest irracjonalna – stara załoga wychodzi żegnając się z nami a nam nie wolno się ruszać. Siedzimy sami w samolocie dłuższą chwilę. W końcu pojawiają się nowa załoga i nowy pilot informuje, że za godzinę dostaniemy slot do startu do Atlanty. Kilka osób miało połączenia właśnie do Miami ale nie wolno im opuścić pokładu. Załoga informuje, że na tym locie nic nam nie da do jedzenia i picia. Nie załadowali.
Kalkuluję, jak wylądujemy w Atlancie to nasz samolot do Amsterdamu będzie już w powietrzu. Ciekawe co zrobi Delta.
Na miejscu walę do transfer desku i tam na szczęście jest info, że przebukują nas na następny samolot do Amsterdamu za 2 godziny. Pojawia się światełko nadziei, że zdążymy jeszcze na nasz lot do Warszawy.
Wsiadamy do Airbusa 330 Delty na lot do Amsterdamu:
W AMS bardzo mało czasu, biegniemy przez mega zatłoczone lotnisko – ratują nas paszportowe bramki automatyczne, do których jest względnie niewielka kolejka. Tłum kłębi się okrutny i czekając w normalnych kolejach było by bez szans zdążyć. Chyba tych bramek automatycznych mnóstwo ludzi jeszcze nie ogarnia.
Ufff – KLM czeka na nas i wracamy szczęśliwie do Warszawy. Co by nie było miło, zgubili połowę naszych bagaży (w Amsterdamie oczywiście). Na szczęście na drugi dzień dowożą je całe.
Koniec tej szalonej wyprawy ? Mimo początkowych trudności udało się ogarnąć większość planu wyjazdowego i pojeździć sporo na nartach.
O kosztach biletów pisałem, teraz narty. Buty przywieźliśmy swoje, wynajmowaliśmy tylko deski. Te zawsze w wersji performance ski – cena około 56000 clp za dobę. Do tego karnet – była promocja w La Parvie - 50% z ceny za zapłatę elektroniczną Visa. Wyszło 28500 clp za dobę od osoby.
Trochę nas kosztowało to przekładanie biletów ale ciągle walczę z Latam o częściowy zwrot więc się zobaczy.
Podsumowując – dla miłośników narciarstwa Santiago w lecie to super miejsce. Jak się da tanio dolecieć to na miejscu ceny już bardzo przystępne, ośrodki narciarskie blisko a śnieg gwarantowany.
Na pewno wrócę do Chile jeszcze nie raz, chociażby zobaczyć do końca pozostałe atrakcje Atacamy i oczywiście Wyspę Wielkanocną.
Przypominam wszystkim aby dobrze sprawdzali lokalne przepisy gdzie wolno lecieć, jechać i jak wracać bo można się naciąć – patrz loty do Boliwii.
Kończę pisać i lecę na boarding do… (aaa to będzie kolejna relacja) ?