Ośrodek nie jest duży, więc przypuszczalnie dokładnie tyle czasu zajmowało zwiedzanie innym jego klientom. Nam - nie
:D
Sprawa z ośrodkami pomocy i rehabilitacji żółwi jest trudna. Wiele, dużo mądrzejszych i znających temat głębiej, osób wypowiadało się o tym wielokrotnie. Trudno jednoznacznie zdecydować - czy jest to pomoc, czy tylko sposób na zarabianie pieniędzy. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale... Często zarzuca się ośrodkom konkretne rzeczy :
1. Zazwyczaj nie wyglądają na miejsca, w których żółwie mogłyby pędzić szczęśliwe życie. Owszem, widok betonowych basenów, w których pływają okaleczone zwierzęta, nie nastraja optymistycznie. ALE żółwie pływają i, przede wszystkim, żyją. Pracownicy ośrodków tłumaczą, że żółwie przynoszone są często przez rybaków, którzy znajdują je okaleczone - przez rekiny lub rybackie sieci. I teraz tak - żółw bez łapki np. nie miałby szans w oceanie. Nie potrafiłby zdobywać pożywienia, mógłby tylko dryfować po wodzie, niesiony falami, aż do śmierci z wyczerpania. W ośrodku mają szansę na rehabilitację - niektóre ponownie uczą się pływać w betonowych basenach (najpierw przy niskim poziomie wody, później, w miarę postępów w nauce, poziom wody jest podnoszony). Często jest tak, że, przy lżejszych okaleczeniach, gdy żółw czuje już się pewnie w wodzie, zostaje ponownie wpuszczony do oceanu. W niektórych sytuacjach takie rozwiązanie nie jest możliwe - żółw bez paru łapek jest skazany na życie w ośrodku do końca. Ale żyje.
2. Trochę więcej moich zastrzeżeń budzi przetrzymywanie w ośrodkach całkowicie zdrowych żółwi. Istnieje siedem gatunków żółwi morskich, z czego w okolicach Sri Lanki żyje pięć. Każdy ośrodek stara się, żeby mieć przedstawiciela z każdego, dostępnego gatunku - w celach edukacyjnych. Ponieważ ośrodki zazwyczaj skupują też jajka od okolicznych mieszkańców (następnie budują zabezpieczone gniazda, czekają do wyklucia, maluchy na krótki czas trafiają do betonowych baseników, a następnie są wypuszczane do oceanu, w celu zwiększenia zagrożonej populacji), zostawiają w ośrodku jednego-dwa maluchy. Podobno, po jakimś czasie również są wypuszczane do oceanu, a rolę edukacyjną zaczyna pełnić kolejny. Widok dużego, zdrowego żółwia w betonowym basenie wywołuje smutek. ALE ośrodki muszą jakoś zarabiać na swoją działalność, a posiadanie wszystkich pięciu gatunków żółwi, jest na pewno sposobem na przyciągnięcie turystów. I ich portfeli. Poza tym, ośrodki odwiedzają też Lankijczycy. Z dziećmi. A nie ma lepszego sposobu na zmianę świata, niż edukacja.
3. Ostatnia sprawa - możliwość brania do rąk małych żółwików....Tu trudno mi się wypowiedzieć. Ośrodki to jedyne miejsce, w których można dotykać żółwia (ale tylko malucha), a, nie da się ukryć, jest to bardzo kusząca możliwość. I teraz tak - delikatne dotykanie dłońmi, na których nie znajdują się żadne chemiczne substancje (np. kremy itp) raczej im nie zaszkodzi, a spowoduje, tak pożądany, przypływ turystów. W rezultacie zaś - dalszą możliwość ochrony tych zwierząt. Natomiast jak sprawić, żeby te warunki zostały zachowane? Nie wiem. W tym akurat ośrodku awanturowałam się tylko raz - na młodego, eleganckiego Lankijczyka, który, mimo próśb pracowników napastliwie dotykał jednego z okaleczonych żółwi. Tu chciałabym wywołać @ambush. Jeśli możesz - napisz coś więcej. Dziękuję.
Gdy malutkie żółwiki wyklują się w ukrytych w piasku gniazdach, czeka je jeszcze jedna, bardzo niebezpieczna podróż.Każdy chyba oglądał przynajmniej jeden film dokumentalny o ich biegu po życie. Muszą dostać się do wody, a na drodze czyhają drapieżcy. Mimo wszystko, bezpieczniej jest tę podróż odbyć w nocy, dlatego natura zaopatrzyła żółwie w pewien system obronny. Gdy tylko poczują ciepło - po prostu...zasypiają
:) I właśnie ten mechanizm doskonale sprawdza się podczas trzymania malutkich żółwików na rękach
:) Lekko przykryte drugą dłonią natychmiast zasypiają
:D W usypianiu żółwików mistrzostwo osiągnął Marcin (ale on po prostu ma duże dłonie
:D Udało mu się tak uśpić jednego malucha, że ten nie obudził się nawet po ponownym włożeniu go do wody
:D I kolejne parę minut musieliśmy spędzić na pełnej grozy obserwacji, czy nie zrobił mu niczego gorszego, niż tylko zwykłe uśpienie :/
:D Na szczęście nie - maluch był po prostu wyjątkowym śpiochem
:)
Napisanie tych paru zdań zajęło mi kilkadziesiąt minut. Wyobraźcie sobie więc, ile czasu zajęło mi dowiadywanie się o to w ośrodku. No
:D To teraz wyobraźcie sobie minę naszego pana od tuk-tuka :/
:D Jak już się pogodziliśmy (trochę miał na to wpływ napiwek
:D ), pan podwiózł nas z powrotem do centrum (no dobrze, troszeczkę przed centrum poprosiliśmy, bo tam było dużo sklepów :/
:D Ech, szkoda gadać :/
:D - 2500 LKR
:D
Dzień mieliśmy zakończyć miłym spacerem po plaży i kolacją w Red Lobsterze (na szczęście Marcin już macha ręką na moje uwielbienie do czosnku
:D, nagle.....Skończyły mi się papierosy. I to był ogromny cios. Otóż (porada praktyczna
:D ceny papierosów na Sri Lance są naprawdę wysokie. Wahają się pomiędzy 800-1500 LKR (wiem, bo zawsze pytałam z ciekawości i złośliwie podśmiewałam się z osób, które nie były tak przewidujące, jak ja i nie przywiozły sobie z Polski zapasów. I jednak - złośliwość nie popłaca, jak widać :/
:D
I trochę się zdenerwowałam. A ponieważ nie wypada mi wyżywać się na Marcinie (w końcu nosi moje herbaty. I olejki. I inne
:D , znalazłam doskonałe wyjście z sytuacji :/
:D Było miejsce w które mogłam pójść, żeby wyrzucić z siebie agresję, w sposób, no...powiedzmy, że akceptowalny społecznie :/
:D
Pan przywoływacz przy pracy. Niestety, pan nas poznał, dał dużo glonów i nie kazał płacić, bo, jak stwierdził, dosyć nas polubił (bez wątpienia wpływ na to miał fakt, że wczoraj zapłaciliśmy i że tak pięknie umiemy się drzeć :/
:D Poszliśmy więc poszukać żółwi sami, a gdy tylko jakiegoś znaleźliśmy, natychmiast zaczęliśmy udawać, że go nie ma
:D Podglądaliśmy je tylko spod oka, żeby nie zachęcić turystów do szaleńczego biegu w naszym kierunku. I wtedy spotkało mnie coś naprawdę niezwykłego, cudownego! Gdy tak sobie siedziałam w wodzie, patrząc na żółwia i udawałam, że tak sobie siedzę i patrzę na kamień, a żadnych żółwi tu wcale nie ma, nagle poczułam...uderzenie w nogę
:) Zza pleców podpłynął duży żółw i potraktował mnie, tak, jak pewnie na to zasługuję
:D Czyli też udawał, że mnie nie ma i po prostu się ode mnie odepchnął, płynąc :/
:D
Niestety, panu udawanie, że tu nie ma żółwi, nie szło tak dobrze, jak nam :/
Nie wiem, co by się musiało stać, żeby choć trochę zmienić tę sytuację. Chyba faktycznie tylko odpowiednia edukacja...
Resztę wieczoru spędziliśmy w Red Lobsterze - 2 herbaty mrożone, ryż, ryba i wiadomo jaka zupa
:D : 1210 LKR. Odkryliśmy też doskonale zaopatrzony sklep monopolowy (tak, tu sprzedano piwo w barach, ale ten sklep...ten sklep był wyjątkowy
:D Ogromny i samoobsługowy
:D
I okazało się, że Sri Lanka, jak na kraj muzułmański, ma ogromny wybór wszelkiego rodzaju arraków. Ciekawostka.
Postanowiliśmy zatem zbadać to dogłębnie - oczywiście w celach naukowych
:)
Dobre są. Polecamy
:D
CDN.@TikTak, prorok, czy co? Dokładnie to chciałam wpisać w podsumowaniu - i że brzydko, i nudno, i nie warto. I zawsze piszę, że podróże uczą, bo uczą. Ta np. nauczyła mnie, że przed następnym wyborem kierunku porozmawiam z tatą i pojadę tam, gdzie mi doradzi. Wiadomo - ojcowie mają jednak największe doświadczenie i zawsze najlepiej wybiorą. No. (odbierz priv. Przesłałam numer konta
:D Poza tym, to najmilszy komplement, jaki można dostać. Dziękuję :* A tak w ogóle, to strasznie się cieszę
:) Bo jak córka pojedzie do Etiopii, to potem Ty tam pojedziesz sprawdzić
:D I pięknie to opiszesz
:) Nie mogę się doczekać
:)
Za dwa noclegi w Tamara Motel (ze śniadaniami) zapłaciliśmy 6820 LKR i wyruszyliśmy do Kalutary - miejsca, w którym mieliśmy się ze Sri Lanką pożegnać. Bilet autobusowy - 93 LKR, chociaż gdy staliśmy przy drodze czekając na autobus, zatrzymał się przy nas jakiś prywatny bus i zaproponował podwiezienie za 250 LKR + coś tam jeszcze za plecaki (za mój to właściwie odpowiednie byłoby jakieś 1000 :/
:D
Kalutara to popularna, nadmorska miejscowość turystyczna - popularna zwłaszcza wśród biur podróży. Zazwyczaj nie jest to dla nas szczególna rekomendacja, jednak tym razem wybraliśmy to miejsce z zupełnie innego powodu. Otóż w Kalutarze byliśmy umówieni z Luckim - lankijskim znajomym mojej kuzynki. Gdy była w tym miejscu, Lucky podszedł i zaproponował jej wycieczkę swoim tuk-tukiem, a kuzynkę szczególnie ujął fakt, że podał jej cenę zupełnie "nie-turystyczną", nie próbował sztucznie jej podnieść, licząc, że się nie zorientuje. Z wycieczki skorzystała, a Lucky okazał się znakomitym i serdecznym przewodnikiem. Później skorzystała z kolejnych wycieczek - i wspomina ten okres, jako najciekawszy podczas całego pobytu - zwłaszcza, że Lucky pokazywał jej po prostu prawdziwe, lankijskie życie, żadne tam "must see" dla turystów. Serdeczny kontakt utrzymują do dziś i gdy tylko dowiedziała się, że wybieramy się na Sri Lankę, zaproponowała, żebyśmy się z nim skontaktowali, że na pewno nie pożałujemy. Miała rację.
Panie sprzedające kwiaty w betonowych budkach pod świątynią. Ponieważ noclegi w Kalutarze miały być naszymi ostatnimi na Sri Lance, postanowiliśmy, że wynajmiemy trochę bardziej luksusowe miejsce (w ramach przygotowywania się do biznesowego lotu
:) I znaleźliśmy Karl Bungalow (luksus, według nas, głównie polega na posiadaniu basenu na terenie ośrodka
:)
Oddzielne domki-pokoje z tarasikami, wszystko usytuowane w dużym ogrodzie.
Wygodne, czyste pokoje z pięknymi łazienkami.
A w otaczającym ośrodek murze malutkie drzwiczki, którymi można wyjść prosto na plażę.
I...
basen! Na samym środku!
:D A w tej budce z tyłu był nawet nadmuchany, różowy flaming do pływania!
:D Podejrzałam
:D (ale trochę wstydziłam się pożyczyć
:) No - w każdym razie pełen luksus. Gdy jeszcze okazało się, że właściciele prowadzą restaurację na terenie (i mają dosyć luźne podejście do muzułmańskich obostrzeń), to już zupełnie się zachwyciliśmy
:) A ponieważ z Luckim umówiliśmy się kolejnego dnia dopiero o 9.00, wieczór był bardzo miły
:) (niestety, miejsce miało jeszcze jedną zaletę. Na piechotę można było z niego dojść do ulicy ze sklepami dla miejscowych :/ Znaleźliśmy np. sklepik z medycyną ajurwedyjską. Taki prawdziwy, lokalny. Bez pięknych, ukochanych przez turystów, gustownych opakowań w stylu "eco", bez eleganckich słoiczków i torebeczek na zakupy. Za to z kolejką Lankijczyków i stojącym za ladą panem, który był miejscowym specjalistą od "ajurwedyjskiego doradztwa". Mi np. doradził bardzo dobrze, bardzo
:D I dużo mi doradził
:D Byłam niezwykle zadowolona - zwłaszcza, że miałam już nie nosić własnego plecaka na plecach, bo za dwa dni zajmą się nim po prostu panowie z linii lotniczych
:D
Ale życie (choć trudno mi w to uwierzyć
:D nie składa się tylko z kupowania. Punktualnie o 9.00 wyszliśmy przed nasz ośrodek. Lucky już czekał - właściwie od pierwszego momentu mieliśmy wrażenie, że znamy się od dawna. Niezmiernie ciepły, bardzo miły człowiek. Nie uzgadnialiśmy żadnego programu wycieczki, Lucky po prostu obiecał, że pokaże nam to, co najciekawsze.
Przejeżdżaliśmy większymi i mniejszymi ulicami, mijaliśmy lokalne świątynie, aż w końcu droga zaczęła się piąć w górę i zrobiła się zupełnie wąska.
Pierwszy przystanek - drzewa kauczukowe. Oglądaliśmy też, jak rośnie cynamon - nie, w żadnym "przyprawowym" ogrodzie, z biletami wstępu i możliwością kupienia przypraw w sklepiku przy wyjściu. Dzięki Luckiemu mogliśmy dotknąć "prawdziwej" Sri Lanki - jeśli wiecie, co mam na myśli...
Herbaciane pola. Okazało się, że Lucky zna pracujące tam panie. Mogliśmy do nich podejść, poobserwować przy pracy i pośmiać się wspólnie.
Panie zbierające herbatę muszą zebrać trzy listki z samego szczytu herbacianego krzewu. Listki muszą być ze sobą połączone i zupełnie bez skazy. Tylko to gwarantuje, że herbata będzie najlepszej jakości. Nie jest to łatwe - bolą palce, kręgosłup, a słońce parzy. Nie jest to też praca dobrze płatna - o ile pamiętam, panie zarabiały 300 LKR....Za dzień.....Może to głupie, ale zawsze w takich sytuacjach staje mi w gardle każde wypite piwo, czy wypalony papieros...Spytaliśmy Luckiego, ile możemy zapłacić paniom za to, że poświęciły nam czas. Tak, żeby były zadowolone, ale żeby też ich nie obrazić - przyjęły nas naprawdę przyjacielsko, nie było to "komercyjne" pole herbaciane, to takie bardzo delikatne sytuacje...Okazało się, że 200 LKR będzie w sam raz. Podróżowanie z Luckim miało właśnie jeszcze taki dodatkowy plus - wiecie, jak to jest. Turystom naprawdę trudno rozeznać się, jaka naprawdę jest wartość miejscowych pieniędzy. Do tej pory dawaliśmy napiwki...no...trochę "losowo". Teraz o wszystko mogliśmy pytać Luckiego - to było dużo udogodnienie.
Kolejny przystanek. Tu na pewno nie zatrzymują się wycieczki turystyczne, za to jadają tu kierowcy tuk-tuków. Zjedliśmy mnóstwo lokalnych przysmaków - jakieś pierożki, różne, dziwne twory z pysznymi nadzieniami. Za ucztę dla naszej trójki zapłaciliśmy 300 LKR.
Wodospad, służący jako kąpielisko dla Lankijczyków. Najpierw trzeba było przejść drogą, wzdłuż której stały stragany - z ręcznikami, z rękawkami do pływania - a matki uspokajały dzieci, które koniecznie chciały mieć piłeczkę na gumce...Tandeta? Nie...Życie. Po prostu życie...
Potem przedostać się na drugi brzeg bambusową tratwą.
Jeszcze kawałeczek na piechotę, przez dżunglę i już człowiek mógł się cieszyć takim widokiem :
Piękne miejsce.
Gdybyśmy chcieli wybrać się na wycieczkę w okolicach Kalutary sami, nie zobaczylibyśmy nawet ułamka tego, co pokazał nam Lucky. Nawet nie wiedzielibyśmy czego szukać i o co pytać. Nasz przewodnik zaprosił nas też do domu swoich teściów, którzy mieszkali w malutkiej wiosce, na granicy dżungli.
Akurat trwały przygotowania do ślubu ich syna, który miał się odbyć za parę dni. Rodzina remontowała pokój, w którym miała zamieszkać młoda para, bo kobieta zawsze przeprowadza się do mężczyzny. Podobnie jak druga córka, żona Luckiego - pomimo, że bardzo za sobą tęsknią i dzieli ich naprawdę dosyć duża odległość, nikt nie wyobrażał sobie innego rozwiązania.
Dom teściów przyklejony był do dżungli. Mieszkańcy wykarczowali najbliższy kawałek i zamienili go w ogród - z warzywami, owocami i ziołami. Coś niesamowitego - ogród zamieniający się w dżunglę...
Wprawdzie rodzina Luckiego nie znała angielskiego, ale okazywała nam życzliwość w języku dużo bardziej wartościowym - czynami. Pan domu wchodził na wszystkie możliwe drzewa, żeby znieść na dół owoce, a następnie ofiarowywał je gościom. Piękne, bardzo wzruszające momenty.
Ponieważ rodzina żony pochodzi z rejonu, który specjalizuje się w wydobywaniu kamieni szlachetnych, Lucky zarządził, że pojedziemy jeszcze do kopalni. Również nie była to kopalnia "komercyjna", a pracujący panowie po prostu znali Luckiego i przywitali się z nim serdecznie. Właściwie kończyli już pracę, ale, ponieważ Lucky o to poprosił, oprowadzili nas po swoim miejscu pracy i, przy pomocy naszego przewodnika, jako tłumacza, poopowiadali o szczegółach.
I nie były to szczegóły optymistyczne, zupełnie nie. To w ogóle był trochę taki dzień "do wewnątrz". Człowiek chce zobaczyć "prawdziwe" życie, a jak już je widzi, to...to jest zdruzgotany...
Kopalnie są na ogół własnością jednego człowieka, który zatrudnia "poszukiwaczy" - sam raczej się tu nie pokazuje. Choć "zatrudnia" nie jest odpowiednim słowem...
Panowie szukają kamieni szlachetnych zupełnie bez zapłaty...Dzień w dzień wchodzą do wody z sitami, przetrząsują piach i kamyki, i mają tylko nadzieję...Nadzieję, że któryś z nich znajdzie coś wartościowego. Bo wtedy otrzymają od właściciela ok. 10% wartości znalezionego kamienia. I jeśli znalezisko jest naprawdę drogocenne, to w porządku, wystarczy na roczne życie. Tylko...tylko, że to zdarza się niezmiernie rzadko...
Te pomniejsze, półszlachetne drobiazgi, właściciel pozwala zachować znalazcy. Panowie trzymają je w kieszeniach, owinięte w szmatki i pilnują, jak największego skarbu. Próbują je sprzedać - czasem ktoś zawita do ich kopalni, czasem oni sami zaczepią turystę na ulicy pobliskiego miasteczka. Miasteczka, w którym na każdym rogu znajduje się pięć sklepów jubilerskich, zaopatrywanych przez właścicieli kopalni. A turysta przyjeżdża tu po oprawione w srebro lub złoto rubiny z certyfikatem, po luksus, szacunek i szklankę wody, którą zostanie poczęstowany u złotnika. Na pewno nie po okruchy nadziei prezentowane na spracowanej dłoni poszukiwacza, gdzieś na ulicy...
Ale właściciel kopalni nie jest złym pracodawcą, o nie (naprawdę można go tak nazwać?). Jeśli któryś z panów ma wyjątkowo ciężką sytuację finansową (jak może nie mieć...), właściciel daje mu trochę pieniędzy "na kredyt". Odpracujesz, to oddasz. Więc gdy w końcu zdarzy się wreszcie ten cud i któryś z panów znajdzie cokolwiek wartościowego, nagle okazuje się, że właściwie te 10% to dług, który trzeba zwrócić...
Czy pan, z którym rozmawiałam, znalazł kiedyś coś naprawdę wartościowego? Nie. Nie znalazł, ale ma kolegę, który w zeszłym roku.....Ech.....
Zostawiliśmy panom 500 LKR i paczkę papierosów. Gdy odchodziliśmy, kątem oka zauważyłam, że dzielą się nimi po równo. Tobie jeden, tobie jeden...Owijają w szmatki i chowają do kieszeni, tej samej, w której wcześniej znikały woreczki ze skarbem.
Byliśmy u jubilera. Bardzo elegancko ubrany pan opowiadał o poszczególnych kamieniach i prezentował biżuterię. Ceny : od 50 USD do...właściwie bez ograniczeń.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do świątyni - Lucky chciał się pomodlić.
Przygotowania do wieczornej ceremonii - wierni układają symbole z małych miseczek, wypełnionych olejem. Gdy zrobi się ciemno, symbole zapłoną.
Przepiękna świątynia z prawdziwym, mistycznym klimatem.
Lucky podwiózł nas pod hotel. Niestety, to był jedyny moment, w którym w naszą relację wdała się niezręczność. Nie chciał za wycieczkę pieniędzy, a my, bez jego wsparcia, nie mieliśmy pojęcia, ile taka wycieczka może kosztować. W końcu, po kilkunastominutowej rozmowie o niczym (żeby stracił czujność
:D ), zapytałam znienacka - a ile normalnie bierzesz za taką wycieczkę? 6000 LKR. Teraz już nie miał wyjścia, musiał przyjąć
:)
CDN.@ibartek, dziękuję, to bardzo miłe. Cieszę się, że czytasz :*
A, i @TikTak - żeby sprawdzić, postanowiłam zastosować się do własnej rady i rozmawiałam z tatą na temat kolejnego wyjazdowego kierunku. Doradził mi spływ rzeką Oranje
:shock: Nie wiem, jak się do tego odnieść
:D
Porada praktyczna, o której zapomniałam w poprzednim wpisie - przed wyjazdem na Sri Lankę Marcinowi zamarzyło się wejście na Szczyt Adama. Niestety, po przeszukaniu zasobów internetu (no tak, to mu się chciało sprawdzić dokładnie! Szkoda, że taki skrupulatny nie był przy zapisywaniu nazwy lotniska, na które przylecieliśmy!
:D ) okazało się, że akurat w okresie naszego pobytu, nie jest to możliwe. Oficjalna droga na szczyt w pewnym okresie jest zamykana dla zwiedzających. Natomiast gdy byliśmy na wycieczce z Luckim, powiedział nam, że jest też inna możliwość zdobycia Adam's Peak, od drugiej strony góry. Trasa zaczyna się właśnie w okolicach, w których byliśmy i wiedzie przez dżunglę. Jest to całkowicie legalne wejście, ale raczej trzeba wynająć przewodnika. Sam Lucky wchodził tędy z turystami ponad kilkanaście razy. Niestety, my, z powodu braku czasu, nie mogliśmy już z tej wiedzy skorzystać, natomiast może komuś z Was się przyda.
Ostatnie pół dnia na Sri Lance mieliśmy również spędzić z Luckym - zaprosił nas na obiad do swojego domu. Drugie pół dnia - na zakupach (wg mnie
:D Wg Marcina to nie wiem, ale to trochę nie miało znaczenia, bo jego wyjazdowe marzenie już się spełniło (patrz : fort
:D
Najpierw pojechaliśmy na targ rybny. Wprawdzie dosyć późno - Lucky twierdził, że najlepiej być tam po 6.00 rano - ale i tak było co oglądać.
Targ znajdował się przy samym brzegu, do którego przycumowane były najróżniejsze łodzie rybackie. Wyobrażam sobie, jaki musi być tam gwar, gdy wszyscy wyładowują i przenoszą swój towar na stoiska. Wejście na targ jest płatne - 100 LKR od osoby. Początkowo trochę mnie to zdziwiło, ale później zrozumiałam, że to bardzo sensowne.
Po wybraniu odpowiednich ryb można poprosić o oprawienie ich na miejscu. Wszystkie wnętrzności i nieprzydatne klientowi resztki lądują bezpośrednio na wybetonowanym podłożu, które po jakimś czasie staje się śliskie od krwi.
Po zakończeniu targu na miejsce przyjeżdża ekipa sprzątająca, która idealnie oczyszcza teren, żeby był gotowy na kolejny dzień. Ekipa jest opłacana właśnie z biletów wstępu (przypuszczam, że płacą głównie turyści, ale to nie ma znaczenia. Ważne, że działa).
Dziwię się, że telewizje (Al-Jazira, CNN itp...) oraz producenci filmowi (Warner Bros itp...) jeszcze nie walczą o prawa do Twoich scenariuszy z relacji...Czekam na ciąg dalszy relacji... [emoji106][emoji106][emoji106]
@tarman, zaskoczę Cię.........Nie :/
:D Myślałam o tym intensywnie, ale w końcu zapomniałam
:( zamierzam działać metodą prób i błędów, żeby dobrać proporcje. Jak mi się uda, to dam Ci znać. Z tym, że "zamierzam" już od sierpnia 2018 :/
:D@maginiak, wiem
:D
:D
:D ale te podsumowania finansowe, to jedyna rzecz, w których mogę być solidna i sumienna, więc się staram
:D I przeliczam z kursu dolara na dany dzień. Ale w internecie podają kursy ŚREDNIE
:D
:D
:D @bozenak, dałoby się taniej
:P gdyby płynąć promem publicznym, można oszczędzić 18 USD, a kurs na dzień zakupu USD (ale uwaga - ŚREDNI
:D
:D
:D to 3,64 ...itp.itd...:/
:D
:D
:DDziękuję, że czytacie :*
Fajna i pozytywnie napisana relacja, czekam na dalszą część ze Sri Lanką. Razi mnie tylko liczba emotek. Zdążyłem już jednak zauważyć, że taki masz styl, co nawet widać po profilowym. Nie jest to żaden atak, ani próba zmiany Twojego własnego, wypracowanego stylu, ale moje zdanie, które przelałem na "papier". No offence
:)
Świetnie się czyta. Nigdy nie ciągnęło mnie na Malediwy, ale to się zmienia, dzięki tej relacji.Jak napisał @wasil sporo tych emotek "Lady of emotiokon" Do tej pory 195 razy. A jak wiemy. Wszystko co oryginalne jest lepsze: dżinsy, dolary, kompakty - Ty też! Czekam na jeszcze.
"...a w kolejce pod prysznic stało się tylko niecałą godzinę, więc naprawdę nie było tak źle..."hahaha... no faktycznie dobry wynik
;-) Przez godzinę w kolejce to się jeszcze człowiek wytarza, dobrudzi.. i wtedy czujesz, że to mycie ma sens
;-)@pestycyda, masz talent! Świetna relacja. Brawo!
:-)
Nie przejmuj się. Co prawda weszlismy do wlasciwej swiatyni w skale, ale za to bezczelnie nie zaplacilismy. Probowalismy znalezc kase, nigdzie nie bylo - paszcze smoka ominelismy. Przed bramka wyladowalismy miedzy wycieczka Wlochow i niechcacy weszlismy z nimi. I tak w 4 osoby zubozylismy lankijski rzad :/Wysłane z mojego LLD-L31 przy użyciu Tapatalka
Niestety, w środku świątynia byla fajna, nie bede kłamać. Ale mam na koncie przeoczenie kilku ważnych zabytków, nadrobione po wielu latach, więc wszystko przed tobą [emoji1]Wysłane z mojego LLD-L31 przy użyciu Tapatalka
taka wymyślona na kolanie teoria dotycząca jaszczurki - ma krótki język, więc robaczki łapie nadziewając ogonem, niczym skorpion, i do pyszczka. Ale bardziej prawdopodobne, że to po prostu wybryk natury, jak jamnik - wyraźne cechy zwierzęcia obronnego (z punktu widzenia człowieka). Łapiemy za ogon, kręcimy nad głową i niech no ktoś podejdzie.. W przypadku jaszczurki to wręcz funkcje obronno-zaczepne - jak się ogon urwie to dystans rażenia znacznie się zwiększa. A ogon potem i tak odrośnie (chociaż to może były kończyny, hmm...)
I tak wam nieźle poszło. Ja co prawda widziałem lamparta w Afryce, ale w Yala to nawet nam przewodnik nie mówił, że jest.Najlepsze są bliskie spotkania ze słoniem.
@pestycyda - jak zwykle Twoja relacja niezwykle barwna.Śmiałam się kiedy czytałam o pogoni za lampartem. Tez nie mogliśmy się temu nadziwić
:)safari-z-dar,367,70314&p=560658&hilit=safari#p560779Gradacja naszego Josepha była taka: lampart, długo nic - lwy i hieny długo nic- nosorożec a potem tylko: "jesteście pewni że jeszcze chcecie zostać? stoimy tu już 15 minut, to tylko żyrafy, bawoły, zebry, słonie.... jest ich pełno a w CB mówią, że lampart mignął..."Kiedy mu powiedzieliśmy, że nie chcemy uganiać się za lampartem i ten ogon, który widzieliśmy na drzewie nam wystarczy był niepocieszony. Próbował nas przekonywać, że on wie lepiej bo jest super przewodnikiem. Ale my byliśmy twardzi
:):) Traf chciał, ze pod koniec dnia lampart ukazał nam się w całej okazałości jak na dłoni. Joseph o mało nie zemdlał z radości. Postał z nami przez 5 minut, pozwolił nacieszyć oczy lamparcim przedstawieniem po czym rzucił w eter krótkie "czui". Po kolejnych 5 minutach na horyzoncie ukazały się tumany kurzu
:D A odnośnie jaszczurki to ten ogon jest mechanizmem obronnym. W razie niebezpieczeństwa jaszczurka odrzuca ogon - ten się wije jeszcze jakiś czas i odciąga uwagę wroga a jaszczurka ucieka. Im dłuższy ogon tym lepiej udaje jaszczurkę i większe szanse ma ta właściwa już bezogoniasta zwiać drapieżcy. Ta z Twojego zdjęcia dożyje do późnej starości chyba
:)
@dolina_welny, tak. Hostel Amal właściwie znajdował się na plaży Dalawella. Do żółwi trzeba było przejść kawałeczek dalej, jakieś 50 m. I było ich naprawdę zatrzęsienie.Tak sobie myślę, że może to zależne od terminu wizyty? Kiedy byliście? Podczas naszego pobytu nie było też za wielu turystów, może kilkanaście osób w sumie, przez te dwa dni. Możliwe, że w sezonie, gdy ludzi jest więcej, żółwie się płoszą i tam nie podpływają?
@pestycyda Twoja relacja jak zwykle ze świetnym tekstem - i wzrusza, i śmieszy
:) W dodatku ze znajomych miejsc <3 ps. na pocieszenie, nie jesteście sami, nam też nie było dane zobaczyć lamparta w Yala
:P
Pestycydo!Okropnie mi się ta relacja nie podoba.
:? Bardzo Cię proszę, napisz, że na Malediwach i Sri Lance jest wyjątkowo brzydko...Albo jeszcze lepiej: że strasznie tam nudno i że turyści szkodzą naturze i że lepiej, aby pojechali na Mazury.Dało by się to zrobić?
:roll: Ledwo przeżyłem wyjazd dziecka do Iranu a ono wybiera się do Etiopii.I dlaczego?!Bo Pani Pestycyda tam była i zechciała to opisać...Wiem, wiem, sam sobie jestem winien, sam jej Twój tekst posunąłem
:cry:
:cry:
:cry: A w przyszłym roku Malediwy???NIE! NIE! NIE!
:roll:
Quote:Na pewno nie po okruchy nadziei prezentowane na spracowanej dłoni poszukiwacza, gdzieś na ulicy...okruchy nadziei, genialne. nie wiem co robisz na co dzien, ale rzuc to i zacznij robic lub pisac reportaze spoleczno-obyczajowe, albo podroznicze. serio.
Ja tam będę głosować na relację miesiąca
:D a mam nadzieję, ze też i roku
8-) a to wszystko tym razem za to , że pozwoliłąś spełnić wyjazdowe marzenie Marcina
8-)
:lol:
;)
:D
HejWybieramy się na Sri-Lankę w styczniu- czy jest możliwość podania kontaktu do Pana Luckiego z Kalutary w podsumowaniu?Chętnie skorzystalibyśmy z jego usług.Dzieki
@artom, mam kontakt z Luckim przez WhatsApp, prześlę Ci numer w prywatnej wiadomości. Mam nadzieję, że się Wam uda umówić, będziecie zadowoleni
:) I udanego pobytu na Sri Lance!@marcin.krakow, policzyłeś??? Poważnie???
:shock: @katka256, doceń proszę, że naprawdę się staram zmniejszyć ich liczbę, ale wiesz, nałogowcom jest trudniej
:) A, i Marcin prosił, nie wiem czemu, żeby Ci przekazać ogromne uszanowania. I że Cię bardzo lubi
:)
Relacja pierwsza klasa - szczegolnie smialam sie przy Malediwach. Niesamowite, ze udalo sie wam kabanosy przewiesc, bo zazwyczaj bardzo skrupulatnie szukaja swininy i alkoholu a bagazach na lotnisku w Male.Tak sobie mysle, czy by mojej relacji z Malediwow nie opisac, ale po co? Bo i tak nie bedzie az tak ekscytujaca jak Twoja
;-)
pestycyda napisał:Ciekawa jestem, czy ktoś w ogóle widział lamparta w Yala w takim razie
:Dudało się 3xmiśka 1xkrokodyle 0
:lol: zdjęcie z cyklu znajdź szczegół
@Fiki, piękny wynik! Niedźwiedzia zazdroszczę! Musisz się tylko poprawić z krokodyli
:DA zdjęcie...hmm, zaintrygowałeś mnie... Czy chodzi Ci o coś, co leży pod stołem? Ale lampart to raczej nie jest. Ze szczegółów, to widzę jeszcze fragment stopy
:D
WitajBardzo dobra relacja . Cieszę się że natknąłem się na ten tekst w internecie bo jest mi bardzo pomocny.W sierpniu planuję wyjazd na Srilankę w 5 osób Ja z żona i trójka naszych dzieci 20, 18 i 12 lat W związku z tym mam trochę pytań i byłoby mi bardzo miło gdybym mógł trochę uzyskać dodatkowych informacji od kogoś kto był na Srilance w sierpniu.Łatwiej by było pokorespondować na mailu dlatego podaję kontakt do siebiepolom11@wp.plpozdrawiam i mam nadzieję na kontakt do CiebieRoman i Asia
Z punktu widzenia potencjalnych wyjeżdżających na Sielankę, wszelkie pytania i odpowiedzi są mile widziane w tym temacie - ktoś może jeszcze skorzystać.
Jestem pod wrażeniem! Relacja bardzo mi się podoba! Za miesiąc lecę na Sri Lankę, będzie to już 2 raz :D Uwielbiam ten kraj, naprawdę z przeogromną przyjemnością tam wracam. Bardzo chętnie skorzystałabym z usług Lucky'iego, właśnie takiej osoby szukamy :) Byłabym wdzięczna za namiary :D
Jestem pod wrażeniem! Relacja bardzo mi się podoba! Za miesiąc lecę na Sri Lankę, będzie to już 2 raz
:D Uwielbiam ten kraj, naprawdę z przeogromną przyjemnością tam wracam. Bardzo chętnie skorzystałabym z usług Lucky'iego, właśnie takiej osoby szukamy
:) Byłabym wdzięczna za namiary
:D
Super relacja, fajnie obejrzeć miejsca widziane trzy lata temu
:) W Yala udało nam się zobaczyć ogon
:) hahahahaMasz dar! Też używam emotek, w końcu po to są!
:)
:)
:) pozdrawiam serdecznie!gdzie jedziecie teraz? już się nie mogę doczekać relacji, może pisz relacje zamiast jeździć?
;)
:Pa na serio powinnaś pisać, pisać, zatrudniłabym Cię!!! co robisz zawodowo i dlaczego nie piszesz przewodników czy czegoś takiego?
;)
Ośrodek nie jest duży, więc przypuszczalnie dokładnie tyle czasu zajmowało zwiedzanie innym jego klientom. Nam - nie :D
Sprawa z ośrodkami pomocy i rehabilitacji żółwi jest trudna. Wiele, dużo mądrzejszych i znających temat głębiej, osób wypowiadało się o tym wielokrotnie. Trudno jednoznacznie zdecydować - czy jest to pomoc, czy tylko sposób na zarabianie pieniędzy. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale... Często zarzuca się ośrodkom konkretne rzeczy :
1. Zazwyczaj nie wyglądają na miejsca, w których żółwie mogłyby pędzić szczęśliwe życie. Owszem, widok betonowych basenów, w których pływają okaleczone zwierzęta, nie nastraja optymistycznie. ALE żółwie pływają i, przede wszystkim, żyją. Pracownicy ośrodków tłumaczą, że żółwie przynoszone są często przez rybaków, którzy znajdują je okaleczone - przez rekiny lub rybackie sieci. I teraz tak - żółw bez łapki np. nie miałby szans w oceanie. Nie potrafiłby zdobywać pożywienia, mógłby tylko dryfować po wodzie, niesiony falami, aż do śmierci z wyczerpania. W ośrodku mają szansę na rehabilitację - niektóre ponownie uczą się pływać w betonowych basenach (najpierw przy niskim poziomie wody, później, w miarę postępów w nauce, poziom wody jest podnoszony). Często jest tak, że, przy lżejszych okaleczeniach, gdy żółw czuje już się pewnie w wodzie, zostaje ponownie wpuszczony do oceanu. W niektórych sytuacjach takie rozwiązanie nie jest możliwe - żółw bez paru łapek jest skazany na życie w ośrodku do końca. Ale żyje.
2. Trochę więcej moich zastrzeżeń budzi przetrzymywanie w ośrodkach całkowicie zdrowych żółwi. Istnieje siedem gatunków żółwi morskich, z czego w okolicach Sri Lanki żyje pięć. Każdy ośrodek stara się, żeby mieć przedstawiciela z każdego, dostępnego gatunku - w celach edukacyjnych. Ponieważ ośrodki zazwyczaj skupują też jajka od okolicznych mieszkańców (następnie budują zabezpieczone gniazda, czekają do wyklucia, maluchy na krótki czas trafiają do betonowych baseników, a następnie są wypuszczane do oceanu, w celu zwiększenia zagrożonej populacji), zostawiają w ośrodku jednego-dwa maluchy. Podobno, po jakimś czasie również są wypuszczane do oceanu, a rolę edukacyjną zaczyna pełnić kolejny. Widok dużego, zdrowego żółwia w betonowym basenie wywołuje smutek. ALE ośrodki muszą jakoś zarabiać na swoją działalność, a posiadanie wszystkich pięciu gatunków żółwi, jest na pewno sposobem na przyciągnięcie turystów. I ich portfeli. Poza tym, ośrodki odwiedzają też Lankijczycy. Z dziećmi. A nie ma lepszego sposobu na zmianę świata, niż edukacja.
3. Ostatnia sprawa - możliwość brania do rąk małych żółwików....Tu trudno mi się wypowiedzieć. Ośrodki to jedyne miejsce, w których można dotykać żółwia (ale tylko malucha), a, nie da się ukryć, jest to bardzo kusząca możliwość. I teraz tak - delikatne dotykanie dłońmi, na których nie znajdują się żadne chemiczne substancje (np. kremy itp) raczej im nie zaszkodzi, a spowoduje, tak pożądany, przypływ turystów. W rezultacie zaś - dalszą możliwość ochrony tych zwierząt. Natomiast jak sprawić, żeby te warunki zostały zachowane? Nie wiem. W tym akurat ośrodku awanturowałam się tylko raz - na młodego, eleganckiego Lankijczyka, który, mimo próśb pracowników napastliwie dotykał jednego z okaleczonych żółwi.
Tu chciałabym wywołać @ambush. Jeśli możesz - napisz coś więcej. Dziękuję.
Gdy malutkie żółwiki wyklują się w ukrytych w piasku gniazdach, czeka je jeszcze jedna, bardzo niebezpieczna podróż.Każdy chyba oglądał przynajmniej jeden film dokumentalny o ich biegu po życie. Muszą dostać się do wody, a na drodze czyhają drapieżcy. Mimo wszystko, bezpieczniej jest tę podróż odbyć w nocy, dlatego natura zaopatrzyła żółwie w pewien system obronny. Gdy tylko poczują ciepło - po prostu...zasypiają :) I właśnie ten mechanizm doskonale sprawdza się podczas trzymania malutkich żółwików na rękach :) Lekko przykryte drugą
dłonią natychmiast zasypiają :D W usypianiu żółwików mistrzostwo osiągnął Marcin (ale on po prostu ma duże dłonie :D Udało mu się tak uśpić jednego malucha, że ten nie obudził się nawet po ponownym włożeniu go do wody :D I kolejne parę minut musieliśmy spędzić na pełnej grozy obserwacji, czy nie zrobił mu niczego gorszego, niż tylko zwykłe uśpienie :/ :D Na szczęście nie - maluch był po prostu wyjątkowym śpiochem :)
Napisanie tych paru zdań zajęło mi kilkadziesiąt minut. Wyobraźcie sobie więc, ile czasu zajęło mi dowiadywanie się o to w ośrodku. No :D To teraz wyobraźcie sobie minę naszego pana od tuk-tuka :/ :D Jak już się pogodziliśmy (trochę miał na to wpływ napiwek :D ), pan podwiózł nas z powrotem do centrum (no dobrze, troszeczkę przed centrum poprosiliśmy, bo tam było dużo sklepów :/ :D Ech, szkoda gadać :/ :D - 2500 LKR :D
Dzień mieliśmy zakończyć miłym spacerem po plaży i kolacją w Red Lobsterze (na szczęście Marcin już macha ręką na moje uwielbienie do czosnku :D, nagle.....Skończyły mi się papierosy. I to był ogromny cios. Otóż (porada praktyczna :D ceny papierosów na Sri Lance są naprawdę wysokie. Wahają się pomiędzy 800-1500 LKR (wiem, bo zawsze pytałam z ciekawości i złośliwie podśmiewałam się z osób, które nie były tak przewidujące, jak ja i nie przywiozły sobie z Polski zapasów. I jednak - złośliwość nie popłaca, jak widać :/ :D
I trochę się zdenerwowałam. A ponieważ nie wypada mi wyżywać się na Marcinie (w końcu nosi moje herbaty. I olejki. I inne :D , znalazłam doskonałe wyjście z sytuacji :/ :D Było miejsce w które mogłam pójść, żeby wyrzucić z siebie agresję, w sposób, no...powiedzmy, że akceptowalny społecznie :/ :D
Pan przywoływacz przy pracy. Niestety, pan nas poznał, dał dużo glonów i nie kazał płacić, bo, jak stwierdził, dosyć nas polubił (bez wątpienia wpływ na to miał fakt, że wczoraj zapłaciliśmy i że tak pięknie umiemy się drzeć :/ :D Poszliśmy więc poszukać żółwi sami, a gdy tylko jakiegoś znaleźliśmy, natychmiast zaczęliśmy udawać, że go nie ma :D Podglądaliśmy je tylko spod oka, żeby nie zachęcić turystów do szaleńczego biegu w naszym kierunku. I wtedy spotkało mnie coś naprawdę niezwykłego, cudownego! Gdy tak sobie siedziałam w wodzie, patrząc na żółwia i udawałam, że tak sobie siedzę i patrzę na kamień, a żadnych żółwi tu wcale nie ma, nagle poczułam...uderzenie w nogę :) Zza pleców podpłynął duży żółw i potraktował mnie, tak, jak pewnie na to zasługuję :D Czyli też udawał, że mnie nie ma i po prostu się ode mnie odepchnął, płynąc :/ :D
Niestety, panu udawanie, że tu nie ma żółwi, nie szło tak dobrze, jak nam :/
Nie wiem, co by się musiało stać, żeby choć trochę zmienić tę sytuację. Chyba faktycznie tylko odpowiednia edukacja...
Resztę wieczoru spędziliśmy w Red Lobsterze - 2 herbaty mrożone, ryż, ryba i wiadomo jaka zupa :D : 1210 LKR. Odkryliśmy też doskonale zaopatrzony sklep monopolowy (tak, tu sprzedano piwo w barach, ale ten sklep...ten sklep był wyjątkowy :D Ogromny i samoobsługowy :D
I okazało się, że Sri Lanka, jak na kraj muzułmański, ma ogromny wybór wszelkiego rodzaju arraków. Ciekawostka.
Postanowiliśmy zatem zbadać to dogłębnie - oczywiście w celach naukowych :)
Dobre są. Polecamy :D
CDN.@TikTak, prorok, czy co? Dokładnie to chciałam wpisać w podsumowaniu - i że brzydko, i nudno, i nie warto. I zawsze piszę, że podróże uczą, bo uczą. Ta np. nauczyła mnie, że przed następnym wyborem kierunku porozmawiam z tatą i pojadę tam, gdzie mi doradzi. Wiadomo - ojcowie mają jednak największe doświadczenie i zawsze najlepiej wybiorą. No. (odbierz priv. Przesłałam numer konta :D
Poza tym, to najmilszy komplement, jaki można dostać. Dziękuję :*
A tak w ogóle, to strasznie się cieszę :) Bo jak córka pojedzie do Etiopii, to potem Ty tam pojedziesz sprawdzić :D I pięknie to opiszesz :) Nie mogę się doczekać :)
Za dwa noclegi w Tamara Motel (ze śniadaniami) zapłaciliśmy 6820 LKR i wyruszyliśmy do Kalutary - miejsca, w którym mieliśmy się ze Sri Lanką pożegnać. Bilet autobusowy - 93 LKR, chociaż gdy staliśmy przy drodze czekając na autobus, zatrzymał się przy nas jakiś prywatny bus i zaproponował podwiezienie za 250 LKR + coś tam jeszcze za plecaki (za mój to właściwie odpowiednie byłoby jakieś 1000 :/ :D
Kalutara to popularna, nadmorska miejscowość turystyczna - popularna zwłaszcza wśród biur podróży. Zazwyczaj nie jest to dla nas szczególna rekomendacja, jednak tym razem wybraliśmy to miejsce z zupełnie innego powodu. Otóż w Kalutarze byliśmy umówieni z Luckim - lankijskim znajomym mojej kuzynki. Gdy była w tym miejscu, Lucky podszedł i zaproponował jej wycieczkę swoim tuk-tukiem, a kuzynkę szczególnie ujął fakt, że podał jej cenę zupełnie "nie-turystyczną", nie próbował sztucznie jej podnieść, licząc, że się nie zorientuje. Z wycieczki skorzystała, a Lucky okazał się znakomitym i serdecznym przewodnikiem. Później skorzystała z kolejnych wycieczek - i wspomina ten okres, jako najciekawszy podczas całego pobytu - zwłaszcza, że Lucky pokazywał jej po prostu prawdziwe, lankijskie życie, żadne tam "must see" dla turystów. Serdeczny kontakt utrzymują do dziś i gdy tylko dowiedziała się, że wybieramy się na Sri Lankę, zaproponowała, żebyśmy się z nim skontaktowali, że na pewno nie pożałujemy. Miała rację.
Panie sprzedające kwiaty w betonowych budkach pod świątynią.
Ponieważ noclegi w Kalutarze miały być naszymi ostatnimi na Sri Lance, postanowiliśmy, że wynajmiemy trochę bardziej luksusowe miejsce (w ramach przygotowywania się do biznesowego lotu :) I znaleźliśmy Karl Bungalow (luksus, według nas, głównie polega na posiadaniu basenu na terenie ośrodka :)
Oddzielne domki-pokoje z tarasikami, wszystko usytuowane w dużym ogrodzie.
Wygodne, czyste pokoje z pięknymi łazienkami.
A w otaczającym ośrodek murze malutkie drzwiczki, którymi można wyjść prosto na plażę.
I...
basen! Na samym środku! :D A w tej budce z tyłu był nawet nadmuchany, różowy flaming do pływania! :D Podejrzałam :D (ale trochę wstydziłam się pożyczyć :) No - w każdym razie pełen luksus. Gdy jeszcze okazało się, że właściciele prowadzą restaurację na terenie (i mają dosyć luźne podejście do muzułmańskich obostrzeń), to już zupełnie się zachwyciliśmy :)
A ponieważ z Luckim umówiliśmy się kolejnego dnia dopiero o 9.00, wieczór był bardzo miły :) (niestety, miejsce miało jeszcze jedną zaletę. Na piechotę można było z niego dojść do ulicy ze sklepami dla miejscowych :/ Znaleźliśmy np. sklepik z medycyną ajurwedyjską. Taki prawdziwy, lokalny. Bez pięknych, ukochanych przez turystów, gustownych opakowań w stylu "eco", bez eleganckich słoiczków i torebeczek na zakupy. Za to z kolejką Lankijczyków i stojącym za ladą panem, który był miejscowym specjalistą od "ajurwedyjskiego doradztwa". Mi np. doradził bardzo dobrze, bardzo :D I dużo mi doradził :D Byłam niezwykle zadowolona - zwłaszcza, że miałam już nie nosić własnego plecaka na plecach, bo za dwa dni zajmą się nim po prostu panowie z linii lotniczych :D
Ale życie (choć trudno mi w to uwierzyć :D nie składa się tylko z kupowania. Punktualnie o 9.00 wyszliśmy przed nasz ośrodek. Lucky już czekał - właściwie od pierwszego momentu mieliśmy wrażenie, że znamy się od dawna. Niezmiernie ciepły, bardzo miły człowiek. Nie uzgadnialiśmy żadnego programu wycieczki, Lucky po prostu obiecał, że pokaże nam to, co najciekawsze.
Przejeżdżaliśmy większymi i mniejszymi ulicami, mijaliśmy lokalne świątynie, aż w końcu droga zaczęła się piąć w górę i zrobiła się zupełnie wąska.
Pierwszy przystanek - drzewa kauczukowe. Oglądaliśmy też, jak rośnie cynamon - nie, w żadnym "przyprawowym" ogrodzie, z biletami wstępu i możliwością kupienia przypraw w sklepiku przy wyjściu. Dzięki Luckiemu mogliśmy dotknąć "prawdziwej" Sri Lanki - jeśli wiecie, co mam na myśli...
Herbaciane pola. Okazało się, że Lucky zna pracujące tam panie. Mogliśmy do nich podejść, poobserwować przy pracy i pośmiać się wspólnie.
Panie zbierające herbatę muszą zebrać trzy listki z samego szczytu herbacianego krzewu. Listki muszą być ze sobą połączone i zupełnie bez skazy. Tylko to gwarantuje, że herbata będzie najlepszej jakości. Nie jest to łatwe - bolą palce, kręgosłup, a słońce parzy. Nie jest to też praca dobrze płatna - o ile pamiętam, panie zarabiały 300 LKR....Za dzień.....Może to głupie, ale zawsze w takich sytuacjach staje mi w gardle każde wypite piwo, czy wypalony papieros...Spytaliśmy Luckiego, ile możemy zapłacić paniom za to, że poświęciły nam czas. Tak, żeby były zadowolone, ale żeby też ich nie obrazić - przyjęły nas naprawdę przyjacielsko, nie było to "komercyjne" pole herbaciane, to takie bardzo delikatne sytuacje...Okazało się, że 200 LKR będzie w sam raz. Podróżowanie z Luckim miało właśnie jeszcze taki dodatkowy plus - wiecie, jak to jest. Turystom naprawdę trudno rozeznać się, jaka naprawdę jest wartość miejscowych pieniędzy. Do tej pory dawaliśmy napiwki...no...trochę "losowo". Teraz o wszystko mogliśmy pytać Luckiego - to było dużo udogodnienie.
Kolejny przystanek. Tu na pewno nie zatrzymują się wycieczki turystyczne, za to jadają tu kierowcy tuk-tuków. Zjedliśmy mnóstwo lokalnych przysmaków - jakieś pierożki, różne, dziwne twory z pysznymi nadzieniami. Za ucztę dla naszej trójki zapłaciliśmy 300 LKR.
Wodospad, służący jako kąpielisko dla Lankijczyków. Najpierw trzeba było przejść drogą, wzdłuż której stały stragany - z ręcznikami, z rękawkami do pływania - a matki uspokajały dzieci, które koniecznie chciały mieć piłeczkę na gumce...Tandeta? Nie...Życie. Po prostu życie...
Potem przedostać się na drugi brzeg bambusową tratwą.
Jeszcze kawałeczek na piechotę, przez dżunglę i już człowiek mógł się cieszyć takim widokiem :
Piękne miejsce.
Gdybyśmy chcieli wybrać się na wycieczkę w okolicach Kalutary sami, nie zobaczylibyśmy nawet ułamka tego, co pokazał nam Lucky. Nawet nie wiedzielibyśmy czego szukać i o co pytać. Nasz przewodnik zaprosił nas też do domu swoich teściów, którzy mieszkali w malutkiej wiosce, na granicy dżungli.
Akurat trwały przygotowania do ślubu ich syna, który miał się odbyć za parę dni. Rodzina remontowała pokój, w którym miała zamieszkać młoda para, bo kobieta zawsze przeprowadza się do mężczyzny. Podobnie jak druga córka, żona Luckiego - pomimo, że bardzo za sobą tęsknią i dzieli ich naprawdę dosyć duża odległość, nikt nie wyobrażał sobie innego rozwiązania.
Dom teściów przyklejony był do dżungli. Mieszkańcy wykarczowali najbliższy kawałek i zamienili go w ogród - z warzywami, owocami i ziołami. Coś niesamowitego - ogród zamieniający się w dżunglę...
Wprawdzie rodzina Luckiego nie znała angielskiego, ale okazywała nam życzliwość w języku dużo bardziej wartościowym - czynami. Pan domu wchodził na wszystkie możliwe drzewa, żeby znieść na dół owoce, a następnie ofiarowywał je gościom. Piękne, bardzo wzruszające momenty.
Ponieważ rodzina żony pochodzi z rejonu, który specjalizuje się w wydobywaniu kamieni szlachetnych, Lucky zarządził, że pojedziemy jeszcze do kopalni. Również nie była to kopalnia "komercyjna", a pracujący panowie po prostu znali Luckiego i przywitali się z nim serdecznie. Właściwie kończyli już pracę, ale, ponieważ Lucky o to poprosił, oprowadzili nas po swoim miejscu pracy i, przy pomocy naszego przewodnika, jako tłumacza, poopowiadali o szczegółach.
I nie były to szczegóły optymistyczne, zupełnie nie. To w ogóle był trochę taki dzień "do wewnątrz". Człowiek chce zobaczyć "prawdziwe" życie, a jak już je widzi, to...to jest zdruzgotany...
Kopalnie są na ogół własnością jednego człowieka, który zatrudnia "poszukiwaczy" - sam raczej się tu nie pokazuje. Choć "zatrudnia" nie jest odpowiednim słowem...
Panowie szukają kamieni szlachetnych zupełnie bez zapłaty...Dzień w dzień wchodzą do wody z sitami, przetrząsują piach i kamyki, i mają tylko nadzieję...Nadzieję, że któryś z nich znajdzie coś wartościowego. Bo wtedy otrzymają od właściciela ok. 10% wartości znalezionego kamienia. I jeśli znalezisko jest naprawdę drogocenne, to w porządku, wystarczy na roczne życie. Tylko...tylko, że to zdarza się niezmiernie rzadko...
Te pomniejsze, półszlachetne drobiazgi, właściciel pozwala zachować znalazcy. Panowie trzymają je w kieszeniach, owinięte w szmatki i pilnują, jak największego skarbu. Próbują je sprzedać - czasem ktoś zawita do ich kopalni, czasem oni sami zaczepią turystę na ulicy pobliskiego miasteczka. Miasteczka, w którym na każdym rogu znajduje się pięć sklepów jubilerskich, zaopatrywanych przez właścicieli kopalni. A turysta przyjeżdża tu po oprawione w srebro lub złoto rubiny z certyfikatem, po luksus, szacunek i szklankę wody, którą zostanie poczęstowany u złotnika. Na pewno nie po okruchy nadziei prezentowane na spracowanej dłoni poszukiwacza, gdzieś na ulicy...
Ale właściciel kopalni nie jest złym pracodawcą, o nie (naprawdę można go tak nazwać?). Jeśli któryś z panów ma wyjątkowo ciężką sytuację finansową (jak może nie mieć...), właściciel daje mu trochę pieniędzy "na kredyt". Odpracujesz, to oddasz. Więc gdy w końcu zdarzy się wreszcie ten cud i któryś z panów znajdzie cokolwiek wartościowego, nagle okazuje się, że właściwie te 10% to dług, który trzeba zwrócić...
Czy pan, z którym rozmawiałam, znalazł kiedyś coś naprawdę wartościowego? Nie. Nie znalazł, ale ma kolegę, który w zeszłym roku.....Ech.....
Zostawiliśmy panom 500 LKR i paczkę papierosów. Gdy odchodziliśmy, kątem oka zauważyłam, że dzielą się nimi po równo. Tobie jeden, tobie jeden...Owijają w szmatki i chowają do kieszeni, tej samej, w której wcześniej znikały woreczki ze skarbem.
Byliśmy u jubilera. Bardzo elegancko ubrany pan opowiadał o poszczególnych kamieniach i prezentował biżuterię. Ceny : od 50 USD do...właściwie bez ograniczeń.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do świątyni - Lucky chciał się pomodlić.
Przygotowania do wieczornej ceremonii - wierni układają symbole z małych miseczek, wypełnionych olejem. Gdy zrobi się ciemno, symbole zapłoną.
Przepiękna świątynia z prawdziwym, mistycznym klimatem.
Lucky podwiózł nas pod hotel. Niestety, to był jedyny moment, w którym w naszą relację wdała się niezręczność. Nie chciał za wycieczkę pieniędzy, a my, bez jego wsparcia, nie mieliśmy pojęcia, ile taka wycieczka może kosztować. W końcu, po kilkunastominutowej rozmowie o niczym (żeby stracił czujność :D ), zapytałam znienacka - a ile normalnie bierzesz za taką wycieczkę? 6000 LKR. Teraz już nie miał wyjścia, musiał przyjąć :)
CDN.@ibartek, dziękuję, to bardzo miłe. Cieszę się, że czytasz :*
A, i @TikTak - żeby sprawdzić, postanowiłam zastosować się do własnej rady i rozmawiałam z tatą na temat kolejnego wyjazdowego kierunku. Doradził mi spływ rzeką Oranje :shock: Nie wiem, jak się do tego odnieść :D
Porada praktyczna, o której zapomniałam w poprzednim wpisie - przed wyjazdem na Sri Lankę Marcinowi zamarzyło się wejście na Szczyt Adama. Niestety, po przeszukaniu zasobów internetu (no tak, to mu się chciało sprawdzić dokładnie! Szkoda, że taki skrupulatny nie był przy zapisywaniu nazwy lotniska, na które przylecieliśmy! :D ) okazało się, że akurat w okresie naszego pobytu, nie jest to możliwe. Oficjalna droga na szczyt w pewnym okresie jest zamykana dla zwiedzających. Natomiast gdy byliśmy na wycieczce z Luckim, powiedział nam, że jest też inna możliwość zdobycia Adam's Peak, od drugiej strony góry. Trasa zaczyna się właśnie w okolicach, w których byliśmy i wiedzie przez dżunglę. Jest to całkowicie legalne wejście, ale raczej trzeba wynająć przewodnika. Sam Lucky wchodził tędy z turystami ponad kilkanaście razy. Niestety, my, z powodu braku czasu, nie mogliśmy już z tej wiedzy skorzystać, natomiast może komuś z Was się przyda.
Ostatnie pół dnia na Sri Lance mieliśmy również spędzić z Luckym - zaprosił nas na obiad do swojego domu. Drugie pół dnia - na zakupach (wg mnie :D Wg Marcina to nie wiem, ale to trochę nie miało znaczenia, bo jego wyjazdowe marzenie już się spełniło (patrz : fort :D
Najpierw pojechaliśmy na targ rybny. Wprawdzie dosyć późno - Lucky twierdził, że najlepiej być tam po 6.00 rano - ale i tak było co oglądać.
Targ znajdował się przy samym brzegu, do którego przycumowane były najróżniejsze łodzie rybackie. Wyobrażam sobie, jaki musi być tam gwar, gdy wszyscy wyładowują i przenoszą swój towar na stoiska. Wejście na targ jest płatne - 100 LKR od osoby. Początkowo trochę mnie to zdziwiło, ale później zrozumiałam, że to bardzo sensowne.
Po wybraniu odpowiednich ryb można poprosić o oprawienie ich na miejscu. Wszystkie wnętrzności i nieprzydatne klientowi resztki lądują bezpośrednio na wybetonowanym podłożu, które po jakimś czasie staje się śliskie od krwi.
Po zakończeniu targu na miejsce przyjeżdża ekipa sprzątająca, która idealnie oczyszcza teren, żeby był gotowy na kolejny dzień. Ekipa jest opłacana właśnie z biletów wstępu (przypuszczam, że płacą głównie turyści, ale to nie ma znaczenia. Ważne, że działa).