To jest przepiękne, przepiękne miejsce. Gdy dotarliśmy do hostelu, kolacja była gotowa. Pan pochylił się nad stolikiem i z zawadiackim uśmiechem szepnął : "Wziąłem cztery. Tak sobie pomyślałem, że może będziecie chcieli więcej..."
:D Czyli, niestety - wygląd nas zdradza
:D Nie muszę mówić, że od tej pory pokochałam pana jeszcze bardziej?
:D
Ryba była przepyszna. Sprawdziłam w słowniku - to cefal (?) :/ Nie wiedziałam, że taka istnieje :/ (a co do piwa, to wcale nie jest, jak myślicie
:D po prostu oni tam mają strasznie małe puszki, na tej Sri Lance
:D
Po kolacji zamierzaliśmy się wybrać do miejsca, w którym można zaobserwować żółwice składające jaja na plaży. Pan zaproponował, żebyśmy pojechali jego skuterem (podziękowaliśmy. Co, jak co, ale jednak jazda w całkowitej ciemności po nieznanym terenie, przekracza - ale niewiele
:D - nasze granice nieodpowiedzialności
:D i dał nam ważną radę : ponieważ w Rannie otworzono niedawno kilka takich ośrodków, my koniecznie mamy wejść do tego, który znajduje się przy Buckingham Palace, bo jest najlepszy.
I poszliśmy. Ośrodek znajdował się jakieś dwa kilometry od naszego domu, ale droga...Droga robiła wrażenie. Było po prostu idealnie ciemno. Gdzieniegdzie przebijały delikatne światełka domów, ukrytych w drzewach, ale poza tym - tylko dźwięki i ciemność. Jednak podróże po ciemku kształcą, bo gdy poprosiłam Marcina, żeby włączył na moment latarkę (wcześniej nie mogłam :/ Jedna z naczelnych zasad Marcina brzmi : "Po ciemku ci się szybciej oczy przyzwyczają" :/
:D ) , dowiedziałam się o rzeczy, o której wcześniej nie miałam pojęcia. Otóż...
na Sri Lance żyją skorpiony! Natychmiast stanęły mi przed oczyma wszystkie momenty, w których biegałam na boso, jak głupia, siadałam na wszystkim, jak głupia (w sensie : ŁUP! Bez patrzenia
:D), nie sprawdzałam butów, jak głupia itp. Nie wiem, czy ktoś tego biedaka przejechał (raczej nie wyglądał na przejechanego), ale martwy był na 100%.
Dowiedziałam się też, że natura na Sri Lance ma się bardzo dobrze
:) Gdy wracaliśmy z ośrodka po paru godzinach, przez pół drogi wymyślałam, w jaki sposób mogłabym zabrać tego skorpiona do Polski (wygrywał pomysł z zalaniem go żywicą w pudełku na żywność:/
:D Niestety, na miejscu zostało tylko to - parę nóżek i niewiele więcej (może dobrze. Cały czas nie wymyśliłam, skąd wziąć żywicę :/
:D Chyba ktoś go zjadł.
Do żółwiowego ośrodka dotarliśmy po 21.00. Duża część tej atrakcji polega na czekaniu - nikt nie może zagwarantować, że akurat dziś pokaże się jakaś żółwica. Siedzi się więc na plastikowych krzesełkach, na murkach i poręczach przed kasami i czeka. Plaża jest cały czas patrolowana przez strażników, którzy co jakiś czas przychodzą, zdać relację z poszukiwań.
Poznaje się też zasady obserwacji - nie wolno używać żadnych latarek, z wyjątkiem czerwonego światła, gdyż, podobno, nie jest ono przez żółwie widziane. Po dwóch godzinach bezczynności, gdy większość strażników zeszła już z plaży z zawiedzionym wyrazem twarzy, a większość turystów odjechała czekającymi na nich pod ośrodkiem tuk-tukami, nagle zrobiło się zamieszanie, a do poczekalni wbiegł zdyszany pan. "Idzie"- krzyknął uradowany. - "Idzie!". Szybko do kas (bilet - 1000 LKR), szybko uformowano z wyjątkowo cierpliwych turystów szpaler i, w ciszy, ruszyliśmy na plażę.
Niestety, samica żółwia zielonego nie zdecydowała się na złożenie jaj. Zobaczyliśmy tylko jej efektowny odwrót do wody. To podobno częsta sytuacja - żółwice są dosyć wybredne. Wprawdzie składają jaj zawsze na tej plaży, na której przyszły na świat, ale czasami bardzo długo im schodzi. Raz piasek za mokry, raz temperatura nieodpowiednia. Żółwica będzie wracać do skutku, aż warunki będą takie, jak trzeba.
Ponieważ nie udało się nam zobaczyć momentu składania jaj, przewodnicy postanowili trochę nam osłodzić ten zawód. Pogmerali w piachu, pokrzątali się i...z zakamuflowanych gniazd wyjęli kilkadziesiąt malutkich żółwików. Ponieważ jaja żółwi są zjadane przez inne zwierzęta, a same gniazda, często przez nieuwagę, niszczone, w takich ośrodkach robi się coś w rodzaju "ochronki" dla jajek. Gdy żółwiki się wyklują i trochę podrosną, wypuszcza się je do wody. Słyszałam różne opinie na ten temat - że to żadna ochrona, tylko sposób na zarobek. Może i tak. Ale, fakt jest faktem, dzięki temu przeżywa wiele żółwi, które w naturalnych warunkach nie miałyby takiej szansy.
Obserwacja biegnących do morza maluchów była....nie do opisania. Przewodnicy dbali, by nikt z oglądających nie blokował im drogi, ani nie dotykał żółwi. Żółwiki biegły, przewracając się i włażąc na siebie. Rozczulające...Czasami któremuś się coś pomyliło i zmienił kierunek - przewodnik delikatnie naprowadzał go palcem na właściwą drogę. I w dodatku trafił się nam jeden straszny biedak
:) Najpierw dwukrotnie pomylił drogę, a potem tak się ślamazarzył, że jego rodzeństwo już dawno pływało w wodzie, a on nadal gramolił się po piachu. Wszyscy trzymali za niego kciuki, a gdy wreszcie jakaś litościwa fala mu pomogła i pociągnęła ze sobą w głębię, to każdy turysta wydał uszczęśliwione : "Ufff".
:) Takie tam mieliśmy emocje
:)
A to drugie piwo od pana bardzo się przydało
:) O 1.00 w nocy, gdy wróciliśmy z ośrodka, wznieśliśmy toast za to, co zobaczyliśmy
:)
Kolejnego dnia wyruszyliśmy dalej. Pan odprowadził nas pod bramę posiadłości, a syna poprosił, żeby przyniósł stolik. Na plecaki, żeby się nie ubrudziły.... Za pokój zapłaciliśmy 2500 LKR, za dwie ryby o dziwnej nazwie - 2000 (powinniśmy 3000, ale pan zrobił nam zniżkę...), za cztery piwa - 1000. Nadrobiliśmy napiwkiem - choć tak mogliśmy podziękować za "dobroć", "ciepło" i te inne, o których nie potrafię pisać....
CDN.Kolejnym przystankiem w naszej podróży miała być Unawantana. Zamierzaliśmy spędzić tam dwie noce - dzień wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg przez booking.com (czy oni naprawdę nie powinni mi zapłacić za reklamę?
:D Ale, poważnie, to dla nas doskonała opcja. Zazwyczaj nie wiemy, gdzie będziemy kolejnego dnia, nie robimy dalekosiężnych planów, czy długofalowych rezerwacji. Przecież gdzieś może się nam spodobać tak bardzo, że nie będziemy chcieli jeszcze wyjeżdżać
:) Spędzamy raczej wieczory z przewodnikiem i, no dobrze - jeśli się nam uda kupić - z jakimś napojem wyskokowym i wtedy, przy pomocy booking.com, decydujemy, co zrobić ze swoim życiem
:)
Tym razem zadecydowaliśmy, że najbliższe godziny spędzimy w psychodelicznym otoczeniu
:D Najpierw autobus do Tangale (40 LKR), tam przesiadka do Unawantana (350 LKR). Autobusy na Sri Lance to w ogóle ciekawa sprawa - wyglądają, jakby rywalizowały ze sobą pod względem umaszczenia. Im bardziej kolorowe, krzykliwe, bijące po oczach - tym lepsze. A już zupełnie najlepsze są te, w których zaraz nad głową kierowcy wisi ekran, na którym można podziwiać lankijskie teledyski...Ze względu na poziom głośności, nie da się ich przeoczyć. Dodatkowo kierowcy krzyczą, naciskają klakson - z powodem, i bez powodu. Generalnie - wysoki poziom psychodelii
:)
Natomiast kierowcy raczej nie jeżdżą szybko. Jest jeden wyjątek - gdy zbliżają się do przystanku, na którym chciałbyś wysiąść, nagle zaczyna im się bardzo spieszyć. I jeśli marzysz o spokojnym wysiadaniu z pojazdu, pozowaniu do zdjęć na autobusowych schodkach, to, niestety, Sri Lanka nie jest dla ciebie
:D Standardowy sposób wysiadania wygląda tak : nagle podchodzi do ciebie pan kontroler i rzuca : Zaraz wasz przystanek, przygotujcie się (???
:D). Potem pan kierowca coś krzyczy (nie zatrzymując autobusu, oczywiście), twój plecak ląduje na chodniku, wyrzucony z autobusu przez pomocnego pana kontrolera, a na samym końcu ty sam lądujesz na bruku, wyskakując z pojazdu w biegu
:D Ale trzeba przyznać, że często machają ci na pożegnanie
:D
Tak więc, gdy pozbieraliśmy się z chodnika w Unawantanie, wyruszyliśmy na poszukiwanie tuk-tuka, który zawiezie nas do naszego kolejnego noclegu. Nie były to poszukiwania szczególnie męczące, bo mój podręczny plecak upadł właśnie pod koła jednego z nich :/
:D 200 LKR i już byliśmy pod hostelem Amal.
Hostel Amal znajdował się przy samym brzegu oceanu. Piętrowy, lankijski dom, na progu którego siedziała dwójka starszych osób. Na nasz widok pani uśmiechnęła się serdecznie i podała złożoną kartkę. Zdziwieni zerknęliśmy na zapisane na niej słowa. Okazało się, że to list od właściciela hostelu - przepraszał, że go nie ma. Musiał wyjechać z córką do Galle, miasteczka położonego bardzo blisko, wróci po 19.00. I że jego rodzice się nami zajmą - wprawdzie nie mówią po angielsku, ale dadzą radę. A szczególnie rozczulił nas dopisek na końcu listu - I pod żadnym pozorem nie kąpcie się w morzu bezpośrednio naprzeciw domu. Tam są duże fale....
W domu wydzielone były osobne pokoje, z własnym tarasem - tak,że żaden turysta nie czuł się skrępowany. A rodzice Amala...Zajęli się nami z taką serdecznością, jakiej dawno nie doświadczyliśmy. Brak wspólnego języka nie był żadną przeszkodą, żadną. Siwowłosa pani doskonale operowała mową gestów i uśmiechami, dodatkowo znała parę słów po angielsku - nazwała nas swoją córką i synem, czym do tej pory czuję się niezmiernie zaszczycona. Nie ma słów, którymi mogłabym opisać, jak patrząc z życzliwością głaskała mnie po głowie i wpięła we włosy kwiat jaśminu...Nie ma słów, którymi mogłabym opisać, jak rodzice pokazywali nam przydomową kapliczkę, a następnie, ze wzburzeniem - mieli łzy w oczach - próbowali coś opowiedzieć. Nie rozumieliśmy słów, czuliśmy tylko smutek i ogromne emocje....
Zrozumieliśmy dopiero wtedy, gdy wrócił Amal...Tsunami przyszło wieczorem, gdy wszyscy szykowali się do snu...Dom znajduje się przy samym brzegu, oddzielony od wody tylko wąskim pasem plaży. Gdy rodzice zauważyli, że dzieje się coś niedobrego, krzyknęli do Amala, aby pobiegł na piętro budzić turystów...Żeby uciekali...Było ogromne zamieszanie - huk, fale, sprzęty latające wokół. I wtedy fala porwała mamę Amala...Mąż zobaczył tylko jej długi warkocz, który mignął mu w spienionej wodzie. Warkocz uratował pani życie, bo mąż, nie zastanawiając się, złapał za niego i wyciągnął ją na brzeg. Uratowali się wszyscy - zarówno domownicy, jak i turyści. Odbudowa domu trwała parę miesięcy, w tym czasie rodzina spała w namiocie na plaży. Pani pokazywała nam zdjęcie pamiątkowe z turystami, zrobione kilkadziesiąt minut przed nadejściem fali. Tu naprawdę nie był potrzebny wspólny język. Wystarczyło mądre, uważne spojrzenie pani. Zrozumieliśmy wszystko, co chciała przekazać...
Zrozumieliśmy też, dlaczego staje wieczorami nad brzegiem i wpatruje się w ocean, bez końca... Amal opowiedział nam też trochę o przeszłości mamy. Wiele lat temu kobieta miała moc. Potrafiła odczytać przeszłość i przepowiedzieć przyszłość człowieka. Rankami przed ich domem stała kolejka proszących o różne łaski - mama potrafiła odprawiać odpowiednie ceremonie. W Unawantanie głośny był przypadek pewnej turystki, Australijki. Dziewczyna nie mogła spać - próbowała wszystkiego, leków, terapii. W końcu, zdesperowana, odwiedziła mamę Amala. Okazało się, że zamieszkał w niej duch niedawno zmarłej babci. Kobieta wypędziła ducha i sprowadziła sen na dziewczynę, czym ugruntowała swoją pozycję. Niestety, po jakimś czasie dostała wylewu. Po długiej rehabilitacji okazało się, że dar odszedł. Zniknął całkowicie. Wierzę w to. Też byście uwierzyli, gdybyście poczuli klimat domu i osób w nim mieszkających. Ogromne ciepło, dobro i spokój...Bezpieczeństwo...Coś niesamowitego.
Do tej pory widzę jej mądre, uważne spojrzenie i słyszę, wypowiedziane z miłością : córeczko...A kwiat jaśminu, którym przystroiła mnie przed wieczornym spacerem, zasuszyłam... ...........................................................................................................................................
Hostel Amal ma znakomitą lokalizację - można siedzieć na tarasie i podziwiać ocean, można też ruszyć się kawałeczek dalej (bo przed samym domem są za duże fale) i zobaczyć coś niesamowitego
:)
I nie mam na myśli tych zdesperowanych turystów (przypuszczam, że w większości to nauczyciele
:D ), którzy zaplanowali urlop zupełnie nie w sezonie srilankowym. Chodzi o miejsce. To magiczne miejsce (nie, na snoorkowanie się nie nastawiajcie, chociaż warto wziąć tu maskę), bo...
to właśnie miejsce, w które przypływają żółwie!
:) Skały przy tej plaży tworzą naturalną, spokojną zatoczkę, a, dzięki temu, że jest spokojna, rosną tu szczególne gatunki glonów. A tak się składa, że są one przysmakiem żółwi morskich
:)
I wszystkie biedaki przebijają się przez za duże fale pod hostelem Amal i przypływają tutaj, żeby jeść
:)
W dodatku tak bardzo się rozleniwiły, że chyba nawet nie szukają glonów
:D Glony są im podtykane pod same pyszczki
:)
Żółwie jedzą z ochotą, ale, co ważne - turyści naprawdę robią to z wyczuciem. Nie ma nachalnego dotykania (w ogóle nie ma dotykania!), męczenia, robienia stu tysięcy fotek..To królestwo żółwi i turyści to respektują - wzajemnie się upominają, gdy ktoś, nieopatrznie, podejdzie zbyt blisko. Jedyne, co turyści robią nachalnie, to zbieranie glonów. Każdy chce mieć najbardziej zielone, najsmaczniejsze
:D Myślę, że żółwie są przekonane, że to miejsce jest ich rajem, w którym są bogami
:D Każdy poddany podsuwa im smakołyki prosto pod pyszczek, a one mogą grymasić i przebierać
:)
Piękne, magiczne miejsce. Zobaczyć wolne żółwie z tak bliska, to...to spełnienie marzeń
:)
Dosyć szybko nauczyliśmy się też obserwować, czy nadpływają. Co jakiś czas wystawiają główki nad powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza. A kto raz zobaczy żółwiową główkę w oceanie, ten nie zapomni jej już nigdy
:)
CDN.@dolina_welny, tak. Hostel Amal właściwie znajdował się na plaży Dalawella. Do żółwi trzeba było przejść kawałeczek dalej, jakieś 50 m. I było ich naprawdę zatrzęsienie.Tak sobie myślę, że może to zależne od terminu wizyty? Kiedy byliście? Podczas naszego pobytu nie było też za wielu turystów, może kilkanaście osób w sumie, przez te dwa dni. Możliwe, że w sezonie, gdy ludzi jest więcej, żółwie się płoszą i tam nie podpływają?@dolina_welny, hmm, my w sierpniu, czyli w porze deszczowej. Może to zaważyło?
@olajaw, wiem, cudowna podróż poślubna, czytałam
:) Ciekawa jestem, czy ktoś w ogóle widział lamparta w Yala w takim razie
:D A tak poza tym, to Ty, Moja Droga, nie zagaduj, tylko bierz się do roboty z Kaukazem
:) Tu się czeka
:)
Oprócz żółwi, na plaży były też inne, ciekawe żyjątka, nic więc dziwnego, że z chęcią spędziłabym tu cały pobyt. Obawiam się tylko, że w końcu żółwie mogłyby pęknąć z przejedzenia :/
:D Niestety, w pobliskim miasteczku Galle znajduje się fort holenderski. Nie pałam jakąś szczególną miłością do fortów, ale Marcin, jak to chłopak, nic, tylko : fort i fort. W końcu przekonał mnie bardzo sprytnym argumentem (a jak się później okazało - miał rację
:D Otóż zaczął przede mną roztaczać wizję ogromnej ilości sklepików z herbatami, które miały znajdować się w Galle, jako w większym miasteczku.
Kolejnego ranka wsiedliśmy zatem do autobusu (40 LKR) i pojechaliśmy zwiedzać fort.
Było to jednak całkiem ciekawe doświadczenie. Fort został zbudowany w XVI w, a następnie rozbudowany przez Holendrów w XVII. W efekcie rozbudowy powstało miasteczko fortowe, które do tej pory jest zamieszkane (źródło : przewodnik. W mojej głowie nie ma miejsca na takie mądrości
:D Ledwo tu się mieszczą przecież żółwie i herbaty i jeszcze trochę żółwi
:D
Przede wszystkim fort najzwyczajniej w świecie nie pasował do Sri Lanki. I to robiło duże wrażenie - nagle znajdujesz się w miejscu z zupełnie innej bajki.
I był ogromny. Wewnątrz znajdowało się miasteczko, któremu również dużo bliżej było do europejskich uliczek, niż do lankijskiej zabudowy.
Stojąc w tym miejscu, nie mogłam przestać myśleć o tsunami. Nie wiem, jak kataklizm przebiegał w Galle, ale mam nadzieję, że te mury, przynajmniej w części, obroniły mieszkańców...Inna sprawa, że fortyfikacja zajmuje tylko część miasta. Poza murami toczy się typowe, lankijskie życie.
Samo miasteczko fortowe miało klimat mocno turystyczny. I ceny były turystyczne, i nawet jedzenie było turystyczne - to było jedno z niewielu miejsc, w którym można było kupić frytki np. I turyści to doceniali. Dopiero tu można było naocznie się przekonać, jak wiele wycieczek przyjeżdża na Sri Lankę, pomimo pory deszczowej.
W miasteczku znajduje się kościół - również pozostałość po Holendrach.
Dziwne, ciekawe uczucie. Choć muszę przyznać, że miło było na chwilkę odpocząć od egzotyki i pooglądać miejsca zbliżone do naszej kultury.
Ponieważ marzenie dnia Marcina zostało spełnione, mogłam powoli zacząć delikatnie nakierowywać go w stronę, która szczególnie interesowała mnie
:D
Nie, nie
:D To nie była ta strona
:D (chociaż też weszłam, ale ceny były turystyczne
:) Na szczęście przystanek autobusu znajdował się w lokalnej części miasta, zaraz koło ogromnego sklepu i targu
:D I teraz nie wiem, jak to się stało (tzn. no dobrze, wiem
:D, ale gdy przeglądam notatki finansowe z tego miejsca, to wychodzi, że wydałam tu 3500 LKR, i 1800 LKR (ale to był taki piękny, kolonijny sklepik z herbatami
:D Jak z kart powieści podróżniczej
:D i jeszcze 1250 LKR (ale to akurat był rum
:D
Ale i tak najgorszy moment nastąpił, gdy czekaliśmy (obładowani pakunkami i pakuneczkami po samą szyję) na autobus i podszedł do nas bardzo miły pan. I zaproponował, że pokaże nam, gdzie można kupić pamiątkę ze Sri Lanki - najlepsze i najtańsze herbaty :/
:D Trochę zmarkotniał, gdy otworzyłam plecak i pokazałam mu część zawartości :/
:D Szybko jednak wrócił mu humor i oznajmił, że w takim razie pokaże nam miejsce, w którym warto zakupić olejki z drzewa sandałowego... Po zerknięciu na zawartość plecaka Marcina, trochę dłużej mu zeszło, nim ponownie zaczął mówić...:/
:D
Pan miał rację. Faktycznie, w miejscu do którego nas zaprowadził, były jednak najlepsze herbaty :/
:D (kolejne 2000 LKR). Dobrze, że oszczędziliśmy na powrocie do Unawatuny. Nie wiem dlaczego, tym razem pan w autobusie chciał 25 LKR (zamiast 40, które zapłaciliśmy jadąc do Galle) :/
:D Ale oszczędność była
:)
Wieczór spędziliśmy na tarasie domku, w towarzystwie jednego z naszych zakupów (i nie, nie była to herbata:) Za dwie noce ze śniadaniem zapłaciliśmy 11 900 LKR. Przypuszczam, że to był jeden z naszych najdroższych noclegów, ale bardzo, bardzo polecam. I przez wzgląd na lokalizację, i przez klimat i magię, i, przede wszystkim, ze względu na cudownych właścicieli...
Rankiem ponownie autobus do Galle (i znowu 25 LKR. Podwójna oszczędność
:D Stamtąd chcieliśmy ruszyć dalej pociągiem, ale, niestety, trwał akurat strajk kolejarzy, więc pozostał kolejny autobus. Nie rozumiem jednak, dlaczego Marcin zdenerwował się w okolicach dworca :/ Przecież tylko delikatnie zasugerowałam, że w ramach zabicia czasu w oczekiwaniu na autobus do Hikkaduwy, moglibyśmy pójść do sklepu...A tak się składa, że znam akurat bardzo dobrze zaopatrzony w herbaty sklep w Galle...:/
:D
Bilet do Hikkaduwy - 43 LKR. Natomiast pierwsza myśl po wyjściu z autobusu - Kurczę, w co myśmy wdepnęli? :/ Miasteczko ładne, owszem, kolorowe i wesołe....ale to straszny kurort :/ Wielojęzyczny gwar na ulicy, wszędzie hotele i hoteliki, panie w szczątkowych strojach kąpielowych wchodzące do sklepów...Alkohol sprzedawany oficjalnie w lokalach...(no dobrze, z tego akurat skorzystaliśmy, ale to kolejny dowód, że miejsce robi wszystko dla turystów. Nie lubię takich miejsc).
Na szczęście zarezerwowaliśmy hostel w pewnej odległości od głównej ulicy. Tamara Motel - bardzo przyjemne miejsce, pokoje z tarasikami, rośliny, cisza i spokój. To nam trochę poprawiło humor. A żeby dać Hikkaduwie jeszcze jedną szansę, poszliśmy na spacer brzegiem oceanu. Popotykaliśmy się o rozłożone na piasku koce, naoglądaliśmy dzieci krzyczących, wrzucających śmieci i sikających do wody (właściwie za rękę...hm...
:D nie złapałam. Ale odkąd usłyszałam na basenie panią mówiącą do syna : do wody sikaj, do wody! - zawsze podejrzewam o to dzieci
:D, aż w końcu usiedliśmy zaraz za granicą prywatnej plaży hotelowej i zwiesiliśmy smętnie głowy :/ I wtedy z krzaków wyszedł waran, a to wlało w nas trochę nadziei (choć staraliśmy się go oglądać bardzo dyskretnie, żeby żaden z wczasowiczów nie zauważył. Mieliśmy podejrzenia, że zaraz zaczną go tarmosić :/ Nagle podszedł do nas miejscowy pan i dosyć bezpośrednio zapytał Marcina, czy lubi żółwie. Trochę zwlekaliśmy z odpowiedzią, bo w sumie nie wiadomo czego się spodziewać w miejscowości, gdzie "wszystko dla turystów" :/ Na szczęście pan po chwili dokończył - bo gdybyś lubił, to mogę ci żółwia przywołać
:) (i myśl o zupie żółwiowej odleciała w niebyt
:)
Pan miał ukryte w krzakach całe naręcza odpowiednich glonów, wszedł do wody, szukał, rozglądał się - i ...przywołał
:) Wprawdzie chciał za to 300 LKR, ale w sumie jest to jakiś pomysł na zarobek, zwłaszcza, że w pobliżu nie rosną glony, a po przywołaniu żółwia, dał nam cały kubek.
I na początku byliśmy zachwyceni.
Później zauważyliśmy, że po całej plaży chodzą tacy panowie, czyli jest to dość częsta usługa...I coś nam zaczęło świtać...
A na sam koniec zaczęliśmy się awanturować.
To jest zdjęcie zrobione przy naprawdę niewielkiej ilości "klientów". Nagle, ze wszystkich stron plaży zaczęły nadbiegać rodziny, piszczeć i krzyczeć, trącać się, przepychać i fotografować. Pan starał się zapanować nad sytuacją, prosił, żeby żółwi nie dotykać, ale...Szczytem była mama, która właśnie wsadzała dziecko na żółwia, żeby zrobić cudowną fotkę...Na szczęście nie zdążyła - pan złapał ją za ręce dosłownie w ostatniej chwili...
Owszem, nie wszyscy turyści tak się zachowywali. Niektórzy po prostu podziwiali te piękne zwierzęta z daleka i, razem z nami, dołączyli do awantury. Niestety, najgorzej zachowywały się mamy z dziećmi. Nie wiem, dlaczego uważały, że najpiękniejsza pamiątka z wakacji, to zdjęcie własnego dziecka przy żółwiu, na żółwiu, pod żółwiem...A one same koniecznie musiały sprawdzić, jakie żółw ma łapki w dotyku :/ I naprawdę były zdziwione, że ktoś ("Jakim prawem?!?") próbuje im to uniemożliwić. I może nie jestem z tego strasznie dumna, ale myślę, że nauczyłam panie paru przekleństw (a znam dużo i różnorodnych!)
Bo, co jak co, ale na krzywdzenie żółwi, to już naprawdę nie mogę pozwolić!
Smutne to było spotkanie. Najgorzej, że mieliśmy świadomość, że przyczyniliśmy się do tego w jakiś sposób - w końcu dla nas pan przywołał pierwszego żółwia. Wiem, nie my, to byłby ktoś inny, ale jednak...Jak bardzo ten moment różnił się od obcowania z żółwiami w Unawatunie...Smutno. Na kolację poszliśmy więc w lekko nostalgicznych humorach. Natomiast jedno jest pewne - jedna z nielicznych dobrych rzeczy w Hikkaduwie to restauracja Red Lobster, przy głównej ulicy. A to żółte na zdjęciu, to zdecydowanie najlepsza zupa czosnkowa, jaką jadłam w życiu! Do zeszłego tygodnia
:) Bo w zeszłym tygodniu Marcin zrobił taką pyszną, że ta z Lobstera się nie umywała
:D (przepraszam, ale chcę mieć pewność, że jeszcze kiedyś pojedzie ze mną na wakacje
:D
:D
:D
CDN.@malgo1987, o nie!!! :/
:D Zwijam się z zazdrości :/ Piękny jest...Czy te zwierzęta na pierwszym zdjęciu to szakale?
Kolejnego dnia postanowiliśmy odwiedzić ośrodek realizujący projekt ochrony żółwi. Początkowo zamierzaliśmy iść do niego na piechotę, bo znajduje się stosunkowo blisko centrum, jednak po zrobieniu 40 metrów zaczepił nas pan z tuk-tukiem. I, niestety, popełnił duży błąd
:D Otóż, zaproponował, że zawiezie nas, POCZEKA (oj, nie znał jeszcze naszej miłości do żółwi
:D ) i przywiezie z ośrodka za 600 LKR. Uczciwie próbowaliśmy go uprzedzić, że to nie ma sensu, bo z żółwiami to nam naprawdę długo schodzi, ale nie chciał słuchać
:D
Trudno. Miał więc los, jaki wybrał :/
:D Bilet wstępu kosztował 500 LKR, pan rozsiadł się wygodnie w tuk-tuku, uznając, że zobaczymy się ponownie po 15 minutach.
Dziwię się, że telewizje (Al-Jazira, CNN itp...) oraz producenci filmowi (Warner Bros itp...) jeszcze nie walczą o prawa do Twoich scenariuszy z relacji...Czekam na ciąg dalszy relacji... [emoji106][emoji106][emoji106]
@tarman, zaskoczę Cię.........Nie :/
:D Myślałam o tym intensywnie, ale w końcu zapomniałam
:( zamierzam działać metodą prób i błędów, żeby dobrać proporcje. Jak mi się uda, to dam Ci znać. Z tym, że "zamierzam" już od sierpnia 2018 :/
:D@maginiak, wiem
:D
:D
:D ale te podsumowania finansowe, to jedyna rzecz, w których mogę być solidna i sumienna, więc się staram
:D I przeliczam z kursu dolara na dany dzień. Ale w internecie podają kursy ŚREDNIE
:D
:D
:D @bozenak, dałoby się taniej
:P gdyby płynąć promem publicznym, można oszczędzić 18 USD, a kurs na dzień zakupu USD (ale uwaga - ŚREDNI
:D
:D
:D to 3,64 ...itp.itd...:/
:D
:D
:DDziękuję, że czytacie :*
Fajna i pozytywnie napisana relacja, czekam na dalszą część ze Sri Lanką. Razi mnie tylko liczba emotek. Zdążyłem już jednak zauważyć, że taki masz styl, co nawet widać po profilowym. Nie jest to żaden atak, ani próba zmiany Twojego własnego, wypracowanego stylu, ale moje zdanie, które przelałem na "papier". No offence
:)
Świetnie się czyta. Nigdy nie ciągnęło mnie na Malediwy, ale to się zmienia, dzięki tej relacji.Jak napisał @wasil sporo tych emotek "Lady of emotiokon" Do tej pory 195 razy. A jak wiemy. Wszystko co oryginalne jest lepsze: dżinsy, dolary, kompakty - Ty też! Czekam na jeszcze.
"...a w kolejce pod prysznic stało się tylko niecałą godzinę, więc naprawdę nie było tak źle..."hahaha... no faktycznie dobry wynik
;-) Przez godzinę w kolejce to się jeszcze człowiek wytarza, dobrudzi.. i wtedy czujesz, że to mycie ma sens
;-)@pestycyda, masz talent! Świetna relacja. Brawo!
:-)
Nie przejmuj się. Co prawda weszlismy do wlasciwej swiatyni w skale, ale za to bezczelnie nie zaplacilismy. Probowalismy znalezc kase, nigdzie nie bylo - paszcze smoka ominelismy. Przed bramka wyladowalismy miedzy wycieczka Wlochow i niechcacy weszlismy z nimi. I tak w 4 osoby zubozylismy lankijski rzad :/Wysłane z mojego LLD-L31 przy użyciu Tapatalka
Niestety, w środku świątynia byla fajna, nie bede kłamać. Ale mam na koncie przeoczenie kilku ważnych zabytków, nadrobione po wielu latach, więc wszystko przed tobą [emoji1]Wysłane z mojego LLD-L31 przy użyciu Tapatalka
taka wymyślona na kolanie teoria dotycząca jaszczurki - ma krótki język, więc robaczki łapie nadziewając ogonem, niczym skorpion, i do pyszczka. Ale bardziej prawdopodobne, że to po prostu wybryk natury, jak jamnik - wyraźne cechy zwierzęcia obronnego (z punktu widzenia człowieka). Łapiemy za ogon, kręcimy nad głową i niech no ktoś podejdzie.. W przypadku jaszczurki to wręcz funkcje obronno-zaczepne - jak się ogon urwie to dystans rażenia znacznie się zwiększa. A ogon potem i tak odrośnie (chociaż to może były kończyny, hmm...)
I tak wam nieźle poszło. Ja co prawda widziałem lamparta w Afryce, ale w Yala to nawet nam przewodnik nie mówił, że jest.Najlepsze są bliskie spotkania ze słoniem.
@pestycyda - jak zwykle Twoja relacja niezwykle barwna.Śmiałam się kiedy czytałam o pogoni za lampartem. Tez nie mogliśmy się temu nadziwić
:)safari-z-dar,367,70314&p=560658&hilit=safari#p560779Gradacja naszego Josepha była taka: lampart, długo nic - lwy i hieny długo nic- nosorożec a potem tylko: "jesteście pewni że jeszcze chcecie zostać? stoimy tu już 15 minut, to tylko żyrafy, bawoły, zebry, słonie.... jest ich pełno a w CB mówią, że lampart mignął..."Kiedy mu powiedzieliśmy, że nie chcemy uganiać się za lampartem i ten ogon, który widzieliśmy na drzewie nam wystarczy był niepocieszony. Próbował nas przekonywać, że on wie lepiej bo jest super przewodnikiem. Ale my byliśmy twardzi
:):) Traf chciał, ze pod koniec dnia lampart ukazał nam się w całej okazałości jak na dłoni. Joseph o mało nie zemdlał z radości. Postał z nami przez 5 minut, pozwolił nacieszyć oczy lamparcim przedstawieniem po czym rzucił w eter krótkie "czui". Po kolejnych 5 minutach na horyzoncie ukazały się tumany kurzu
:D A odnośnie jaszczurki to ten ogon jest mechanizmem obronnym. W razie niebezpieczeństwa jaszczurka odrzuca ogon - ten się wije jeszcze jakiś czas i odciąga uwagę wroga a jaszczurka ucieka. Im dłuższy ogon tym lepiej udaje jaszczurkę i większe szanse ma ta właściwa już bezogoniasta zwiać drapieżcy. Ta z Twojego zdjęcia dożyje do późnej starości chyba
:)
@dolina_welny, tak. Hostel Amal właściwie znajdował się na plaży Dalawella. Do żółwi trzeba było przejść kawałeczek dalej, jakieś 50 m. I było ich naprawdę zatrzęsienie.Tak sobie myślę, że może to zależne od terminu wizyty? Kiedy byliście? Podczas naszego pobytu nie było też za wielu turystów, może kilkanaście osób w sumie, przez te dwa dni. Możliwe, że w sezonie, gdy ludzi jest więcej, żółwie się płoszą i tam nie podpływają?
@pestycyda Twoja relacja jak zwykle ze świetnym tekstem - i wzrusza, i śmieszy
:) W dodatku ze znajomych miejsc <3 ps. na pocieszenie, nie jesteście sami, nam też nie było dane zobaczyć lamparta w Yala
:P
Pestycydo!Okropnie mi się ta relacja nie podoba.
:? Bardzo Cię proszę, napisz, że na Malediwach i Sri Lance jest wyjątkowo brzydko...Albo jeszcze lepiej: że strasznie tam nudno i że turyści szkodzą naturze i że lepiej, aby pojechali na Mazury.Dało by się to zrobić?
:roll: Ledwo przeżyłem wyjazd dziecka do Iranu a ono wybiera się do Etiopii.I dlaczego?!Bo Pani Pestycyda tam była i zechciała to opisać...Wiem, wiem, sam sobie jestem winien, sam jej Twój tekst posunąłem
:cry:
:cry:
:cry: A w przyszłym roku Malediwy???NIE! NIE! NIE!
:roll:
Quote:Na pewno nie po okruchy nadziei prezentowane na spracowanej dłoni poszukiwacza, gdzieś na ulicy...okruchy nadziei, genialne. nie wiem co robisz na co dzien, ale rzuc to i zacznij robic lub pisac reportaze spoleczno-obyczajowe, albo podroznicze. serio.
Ja tam będę głosować na relację miesiąca
:D a mam nadzieję, ze też i roku
8-) a to wszystko tym razem za to , że pozwoliłąś spełnić wyjazdowe marzenie Marcina
8-)
:lol:
;)
:D
HejWybieramy się na Sri-Lankę w styczniu- czy jest możliwość podania kontaktu do Pana Luckiego z Kalutary w podsumowaniu?Chętnie skorzystalibyśmy z jego usług.Dzieki
@artom, mam kontakt z Luckim przez WhatsApp, prześlę Ci numer w prywatnej wiadomości. Mam nadzieję, że się Wam uda umówić, będziecie zadowoleni
:) I udanego pobytu na Sri Lance!@marcin.krakow, policzyłeś??? Poważnie???
:shock: @katka256, doceń proszę, że naprawdę się staram zmniejszyć ich liczbę, ale wiesz, nałogowcom jest trudniej
:) A, i Marcin prosił, nie wiem czemu, żeby Ci przekazać ogromne uszanowania. I że Cię bardzo lubi
:)
Relacja pierwsza klasa - szczegolnie smialam sie przy Malediwach. Niesamowite, ze udalo sie wam kabanosy przewiesc, bo zazwyczaj bardzo skrupulatnie szukaja swininy i alkoholu a bagazach na lotnisku w Male.Tak sobie mysle, czy by mojej relacji z Malediwow nie opisac, ale po co? Bo i tak nie bedzie az tak ekscytujaca jak Twoja
;-)
pestycyda napisał:Ciekawa jestem, czy ktoś w ogóle widział lamparta w Yala w takim razie
:Dudało się 3xmiśka 1xkrokodyle 0
:lol: zdjęcie z cyklu znajdź szczegół
@Fiki, piękny wynik! Niedźwiedzia zazdroszczę! Musisz się tylko poprawić z krokodyli
:DA zdjęcie...hmm, zaintrygowałeś mnie... Czy chodzi Ci o coś, co leży pod stołem? Ale lampart to raczej nie jest. Ze szczegółów, to widzę jeszcze fragment stopy
:D
WitajBardzo dobra relacja . Cieszę się że natknąłem się na ten tekst w internecie bo jest mi bardzo pomocny.W sierpniu planuję wyjazd na Srilankę w 5 osób Ja z żona i trójka naszych dzieci 20, 18 i 12 lat W związku z tym mam trochę pytań i byłoby mi bardzo miło gdybym mógł trochę uzyskać dodatkowych informacji od kogoś kto był na Srilance w sierpniu.Łatwiej by było pokorespondować na mailu dlatego podaję kontakt do siebiepolom11@wp.plpozdrawiam i mam nadzieję na kontakt do CiebieRoman i Asia
Z punktu widzenia potencjalnych wyjeżdżających na Sielankę, wszelkie pytania i odpowiedzi są mile widziane w tym temacie - ktoś może jeszcze skorzystać.
Jestem pod wrażeniem! Relacja bardzo mi się podoba! Za miesiąc lecę na Sri Lankę, będzie to już 2 raz :D Uwielbiam ten kraj, naprawdę z przeogromną przyjemnością tam wracam. Bardzo chętnie skorzystałabym z usług Lucky'iego, właśnie takiej osoby szukamy :) Byłabym wdzięczna za namiary :D
Jestem pod wrażeniem! Relacja bardzo mi się podoba! Za miesiąc lecę na Sri Lankę, będzie to już 2 raz
:D Uwielbiam ten kraj, naprawdę z przeogromną przyjemnością tam wracam. Bardzo chętnie skorzystałabym z usług Lucky'iego, właśnie takiej osoby szukamy
:) Byłabym wdzięczna za namiary
:D
Super relacja, fajnie obejrzeć miejsca widziane trzy lata temu
:) W Yala udało nam się zobaczyć ogon
:) hahahahaMasz dar! Też używam emotek, w końcu po to są!
:)
:)
:) pozdrawiam serdecznie!gdzie jedziecie teraz? już się nie mogę doczekać relacji, może pisz relacje zamiast jeździć?
;)
:Pa na serio powinnaś pisać, pisać, zatrudniłabym Cię!!! co robisz zawodowo i dlaczego nie piszesz przewodników czy czegoś takiego?
;)
To jest przepiękne, przepiękne miejsce.
Gdy dotarliśmy do hostelu, kolacja była gotowa. Pan pochylił się nad stolikiem i z zawadiackim uśmiechem szepnął : "Wziąłem cztery. Tak sobie pomyślałem, że może będziecie chcieli więcej..." :D Czyli, niestety - wygląd nas zdradza :D Nie muszę mówić, że od tej pory pokochałam pana jeszcze bardziej? :D
Ryba była przepyszna. Sprawdziłam w słowniku - to cefal (?) :/ Nie wiedziałam, że taka istnieje :/ (a co do piwa, to wcale nie jest, jak myślicie :D po prostu oni tam mają strasznie małe puszki, na tej Sri Lance :D
Po kolacji zamierzaliśmy się wybrać do miejsca, w którym można zaobserwować żółwice składające jaja na plaży. Pan zaproponował, żebyśmy pojechali jego skuterem (podziękowaliśmy. Co, jak co, ale jednak jazda w całkowitej ciemności po nieznanym terenie, przekracza - ale niewiele :D - nasze granice nieodpowiedzialności :D i dał nam ważną radę : ponieważ w Rannie otworzono niedawno kilka takich ośrodków, my koniecznie mamy wejść do tego, który znajduje się przy Buckingham Palace, bo jest najlepszy.
I poszliśmy. Ośrodek znajdował się jakieś dwa kilometry od naszego domu, ale droga...Droga robiła wrażenie. Było po prostu idealnie ciemno. Gdzieniegdzie przebijały delikatne światełka domów, ukrytych w drzewach, ale poza tym - tylko dźwięki i ciemność. Jednak podróże po ciemku kształcą, bo gdy poprosiłam Marcina, żeby włączył na moment latarkę (wcześniej nie mogłam :/ Jedna z naczelnych zasad Marcina brzmi : "Po ciemku ci się szybciej oczy przyzwyczają" :/ :D ) , dowiedziałam się o rzeczy, o której wcześniej nie miałam pojęcia. Otóż...
na Sri Lance żyją skorpiony! Natychmiast stanęły mi przed oczyma wszystkie momenty, w których biegałam na boso, jak głupia, siadałam na wszystkim, jak głupia (w sensie : ŁUP! Bez patrzenia :D), nie sprawdzałam butów, jak głupia itp. Nie wiem, czy ktoś tego biedaka przejechał (raczej nie wyglądał na przejechanego), ale martwy był na 100%.
Dowiedziałam się też, że natura na Sri Lance ma się bardzo dobrze :) Gdy wracaliśmy z ośrodka po paru godzinach, przez pół drogi wymyślałam, w jaki sposób mogłabym zabrać tego skorpiona do Polski (wygrywał pomysł z zalaniem go żywicą w pudełku na żywność:/ :D Niestety, na miejscu zostało tylko to - parę nóżek i niewiele więcej (może dobrze. Cały czas nie wymyśliłam, skąd wziąć żywicę :/ :D Chyba ktoś go zjadł.
Do żółwiowego ośrodka dotarliśmy po 21.00. Duża część tej atrakcji polega na czekaniu - nikt nie może zagwarantować, że akurat dziś pokaże się jakaś żółwica. Siedzi się więc na plastikowych krzesełkach, na murkach i poręczach przed kasami i czeka. Plaża jest cały czas patrolowana przez strażników, którzy co jakiś czas przychodzą, zdać relację z poszukiwań.
Poznaje się też zasady obserwacji - nie wolno używać żadnych latarek, z wyjątkiem czerwonego światła, gdyż, podobno, nie jest ono przez żółwie widziane. Po dwóch godzinach bezczynności, gdy większość strażników zeszła już z plaży z zawiedzionym wyrazem twarzy, a większość turystów odjechała czekającymi na nich pod ośrodkiem tuk-tukami, nagle zrobiło się zamieszanie, a do poczekalni wbiegł zdyszany pan. "Idzie"- krzyknął uradowany. - "Idzie!". Szybko do kas (bilet - 1000 LKR), szybko uformowano z wyjątkowo cierpliwych turystów szpaler i, w ciszy, ruszyliśmy na plażę.
Niestety, samica żółwia zielonego nie zdecydowała się na złożenie jaj. Zobaczyliśmy tylko jej efektowny odwrót do wody. To podobno częsta sytuacja - żółwice są dosyć wybredne. Wprawdzie składają jaj zawsze na tej plaży, na której przyszły na świat, ale czasami bardzo długo im schodzi. Raz piasek za mokry, raz temperatura nieodpowiednia. Żółwica będzie wracać do skutku, aż warunki będą takie, jak trzeba.
Ponieważ nie udało się nam zobaczyć momentu składania jaj, przewodnicy postanowili trochę nam osłodzić ten zawód. Pogmerali w piachu, pokrzątali się i...z zakamuflowanych gniazd wyjęli kilkadziesiąt malutkich żółwików. Ponieważ jaja żółwi są zjadane przez inne zwierzęta, a same gniazda, często przez nieuwagę, niszczone, w takich ośrodkach robi się coś w rodzaju "ochronki" dla jajek. Gdy żółwiki się wyklują i trochę podrosną, wypuszcza się je do wody. Słyszałam różne opinie na ten temat - że to żadna ochrona, tylko sposób na zarobek. Może i tak. Ale, fakt jest faktem, dzięki temu przeżywa wiele żółwi, które w naturalnych warunkach nie miałyby takiej szansy.
Obserwacja biegnących do morza maluchów była....nie do opisania. Przewodnicy dbali, by nikt z oglądających nie blokował im drogi, ani nie dotykał żółwi. Żółwiki biegły, przewracając się i włażąc na siebie. Rozczulające...Czasami któremuś się coś pomyliło i zmienił kierunek - przewodnik delikatnie naprowadzał go palcem na właściwą drogę. I w dodatku trafił się nam jeden straszny biedak :) Najpierw dwukrotnie pomylił drogę, a potem tak się ślamazarzył, że jego rodzeństwo już dawno pływało w wodzie, a on nadal gramolił się po piachu. Wszyscy trzymali za niego kciuki, a gdy wreszcie jakaś litościwa fala mu pomogła i pociągnęła ze sobą w głębię, to każdy turysta wydał uszczęśliwione : "Ufff". :) Takie tam mieliśmy emocje :)
A to drugie piwo od pana bardzo się przydało :) O 1.00 w nocy, gdy wróciliśmy z ośrodka, wznieśliśmy toast za to, co zobaczyliśmy :)
Kolejnego dnia wyruszyliśmy dalej. Pan odprowadził nas pod bramę posiadłości, a syna poprosił, żeby przyniósł stolik. Na plecaki, żeby się nie ubrudziły....
Za pokój zapłaciliśmy 2500 LKR, za dwie ryby o dziwnej nazwie - 2000 (powinniśmy 3000, ale pan zrobił nam zniżkę...), za cztery piwa - 1000. Nadrobiliśmy napiwkiem - choć tak mogliśmy podziękować za "dobroć", "ciepło" i te inne, o których nie potrafię pisać....
CDN.Kolejnym przystankiem w naszej podróży miała być Unawantana. Zamierzaliśmy spędzić tam dwie noce - dzień wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg przez booking.com (czy oni naprawdę nie powinni mi zapłacić za reklamę? :D Ale, poważnie, to dla nas doskonała opcja. Zazwyczaj nie wiemy, gdzie będziemy kolejnego dnia, nie robimy dalekosiężnych planów, czy długofalowych rezerwacji. Przecież gdzieś może się nam spodobać tak bardzo, że nie będziemy chcieli jeszcze wyjeżdżać :) Spędzamy raczej wieczory z przewodnikiem i, no dobrze - jeśli się nam uda kupić - z jakimś napojem wyskokowym i wtedy, przy pomocy booking.com, decydujemy, co zrobić ze swoim życiem :)
Tym razem zadecydowaliśmy, że najbliższe godziny spędzimy w psychodelicznym otoczeniu :D Najpierw autobus do Tangale (40 LKR), tam przesiadka do Unawantana (350 LKR). Autobusy na Sri Lance to w ogóle ciekawa sprawa - wyglądają, jakby rywalizowały ze sobą pod względem umaszczenia. Im bardziej kolorowe, krzykliwe, bijące po oczach - tym lepsze. A już zupełnie najlepsze są te, w których zaraz nad głową kierowcy wisi ekran, na którym można podziwiać lankijskie teledyski...Ze względu na poziom głośności, nie da się ich przeoczyć. Dodatkowo kierowcy krzyczą, naciskają klakson - z powodem, i bez powodu. Generalnie - wysoki poziom psychodelii :)
Natomiast kierowcy raczej nie jeżdżą szybko. Jest jeden wyjątek - gdy zbliżają się do przystanku, na którym chciałbyś wysiąść, nagle zaczyna im się bardzo spieszyć. I jeśli marzysz o spokojnym wysiadaniu z pojazdu, pozowaniu do zdjęć na autobusowych schodkach, to, niestety, Sri Lanka nie jest dla ciebie :D Standardowy sposób wysiadania wygląda tak : nagle podchodzi do ciebie pan kontroler i rzuca : Zaraz wasz przystanek, przygotujcie się (??? :D). Potem pan kierowca coś krzyczy (nie zatrzymując autobusu, oczywiście), twój plecak ląduje na chodniku, wyrzucony z autobusu przez pomocnego pana kontrolera, a na samym końcu ty sam lądujesz na bruku, wyskakując z pojazdu w biegu :D Ale trzeba przyznać, że często machają ci na pożegnanie :D
Tak więc, gdy pozbieraliśmy się z chodnika w Unawantanie, wyruszyliśmy na poszukiwanie tuk-tuka, który zawiezie nas do naszego kolejnego noclegu. Nie były to poszukiwania szczególnie męczące, bo mój podręczny plecak upadł właśnie pod koła jednego z nich :/ :D 200 LKR i już byliśmy pod hostelem Amal.
Hostel Amal znajdował się przy samym brzegu oceanu. Piętrowy, lankijski dom, na progu którego siedziała dwójka starszych osób. Na nasz widok pani uśmiechnęła się serdecznie i podała złożoną kartkę. Zdziwieni zerknęliśmy na zapisane na niej słowa. Okazało się, że to list od właściciela hostelu - przepraszał, że go nie ma. Musiał wyjechać z córką do Galle, miasteczka położonego bardzo blisko, wróci po 19.00. I że jego rodzice się nami zajmą - wprawdzie nie mówią po angielsku, ale dadzą radę. A szczególnie rozczulił nas dopisek na końcu listu - I pod żadnym pozorem nie kąpcie się w morzu bezpośrednio naprzeciw domu. Tam są duże fale....
W domu wydzielone były osobne pokoje, z własnym tarasem - tak,że żaden turysta nie czuł się skrępowany. A rodzice Amala...Zajęli się nami z taką serdecznością, jakiej dawno nie doświadczyliśmy. Brak wspólnego języka nie był żadną przeszkodą, żadną. Siwowłosa pani doskonale operowała mową gestów i uśmiechami, dodatkowo znała parę słów po angielsku - nazwała nas swoją córką i synem, czym do tej pory czuję się niezmiernie zaszczycona. Nie ma słów, którymi mogłabym opisać, jak patrząc z życzliwością głaskała mnie po głowie i wpięła we włosy kwiat jaśminu...Nie ma słów, którymi mogłabym opisać, jak rodzice pokazywali nam przydomową kapliczkę, a następnie, ze wzburzeniem - mieli łzy w oczach - próbowali coś opowiedzieć. Nie rozumieliśmy słów, czuliśmy tylko smutek i ogromne emocje....
Zrozumieliśmy dopiero wtedy, gdy wrócił Amal...Tsunami przyszło wieczorem, gdy wszyscy szykowali się do snu...Dom znajduje się przy samym brzegu, oddzielony od wody tylko wąskim pasem plaży. Gdy rodzice zauważyli, że dzieje się coś niedobrego, krzyknęli do Amala, aby pobiegł na piętro budzić turystów...Żeby uciekali...Było ogromne zamieszanie - huk, fale, sprzęty latające wokół. I wtedy fala porwała mamę Amala...Mąż zobaczył tylko jej długi warkocz, który mignął mu w spienionej wodzie. Warkocz uratował pani życie, bo mąż, nie zastanawiając się, złapał za niego i wyciągnął ją na brzeg. Uratowali się wszyscy - zarówno domownicy, jak i turyści. Odbudowa domu trwała parę miesięcy, w tym czasie rodzina spała w namiocie na plaży. Pani pokazywała nam zdjęcie pamiątkowe z turystami, zrobione kilkadziesiąt minut przed nadejściem fali. Tu naprawdę nie był potrzebny wspólny język. Wystarczyło mądre, uważne spojrzenie pani. Zrozumieliśmy wszystko, co chciała przekazać...
Zrozumieliśmy też, dlaczego staje wieczorami nad brzegiem i wpatruje się w ocean, bez końca... Amal opowiedział nam też trochę o przeszłości mamy. Wiele lat temu kobieta miała moc. Potrafiła odczytać przeszłość i przepowiedzieć przyszłość człowieka. Rankami przed ich domem stała kolejka proszących o różne łaski - mama potrafiła odprawiać odpowiednie ceremonie. W Unawantanie głośny był przypadek pewnej turystki, Australijki. Dziewczyna nie mogła spać - próbowała wszystkiego, leków, terapii. W końcu, zdesperowana, odwiedziła mamę Amala. Okazało się, że zamieszkał w niej duch niedawno zmarłej babci. Kobieta wypędziła ducha i sprowadziła sen na dziewczynę, czym ugruntowała swoją pozycję. Niestety, po jakimś czasie dostała wylewu. Po długiej rehabilitacji okazało się, że dar odszedł. Zniknął całkowicie. Wierzę w to. Też byście uwierzyli, gdybyście poczuli klimat domu i osób w nim mieszkających. Ogromne ciepło, dobro i spokój...Bezpieczeństwo...Coś niesamowitego.
Do tej pory widzę jej mądre, uważne spojrzenie i słyszę, wypowiedziane z miłością : córeczko...A kwiat jaśminu, którym przystroiła mnie przed wieczornym spacerem, zasuszyłam...
...........................................................................................................................................
Hostel Amal ma znakomitą lokalizację - można siedzieć na tarasie i podziwiać ocean, można też ruszyć się kawałeczek dalej (bo przed samym domem są za duże fale) i zobaczyć coś niesamowitego :)
I nie mam na myśli tych zdesperowanych turystów (przypuszczam, że w większości to nauczyciele :D ), którzy zaplanowali urlop zupełnie nie w sezonie srilankowym. Chodzi o miejsce. To magiczne miejsce (nie, na snoorkowanie się nie nastawiajcie, chociaż warto wziąć tu maskę), bo...
to właśnie miejsce, w które przypływają żółwie! :) Skały przy tej plaży tworzą naturalną, spokojną zatoczkę, a, dzięki temu, że jest spokojna, rosną tu szczególne gatunki glonów. A tak się składa, że są one przysmakiem żółwi morskich :)
I wszystkie biedaki przebijają się przez za duże fale pod hostelem Amal i przypływają tutaj, żeby jeść :)
W dodatku tak bardzo się rozleniwiły, że chyba nawet nie szukają glonów :D Glony są im podtykane pod same pyszczki :)
Żółwie jedzą z ochotą, ale, co ważne - turyści naprawdę robią to z wyczuciem. Nie ma nachalnego dotykania (w ogóle nie ma dotykania!), męczenia, robienia stu tysięcy fotek..To królestwo żółwi i turyści to respektują - wzajemnie się upominają, gdy ktoś, nieopatrznie, podejdzie zbyt blisko. Jedyne, co turyści robią nachalnie, to zbieranie glonów. Każdy chce mieć najbardziej zielone, najsmaczniejsze :D Myślę, że żółwie są przekonane, że to miejsce jest ich rajem, w którym są bogami :D Każdy poddany podsuwa im smakołyki prosto pod pyszczek, a one mogą grymasić i przebierać :)
Piękne, magiczne miejsce. Zobaczyć wolne żółwie z tak bliska, to...to spełnienie marzeń :)
Dosyć szybko nauczyliśmy się też obserwować, czy nadpływają. Co jakiś czas wystawiają główki nad powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza. A kto raz zobaczy żółwiową główkę w oceanie, ten nie zapomni jej już nigdy :)
CDN.@dolina_welny, tak. Hostel Amal właściwie znajdował się na plaży Dalawella. Do żółwi trzeba było przejść kawałeczek dalej, jakieś 50 m. I było ich naprawdę zatrzęsienie.Tak sobie myślę, że może to zależne od terminu wizyty? Kiedy byliście? Podczas naszego pobytu nie było też za wielu turystów, może kilkanaście osób w sumie, przez te dwa dni. Możliwe, że w sezonie, gdy ludzi jest więcej, żółwie się płoszą i tam nie podpływają?@dolina_welny, hmm, my w sierpniu, czyli w porze deszczowej. Może to zaważyło?
@olajaw, wiem, cudowna podróż poślubna, czytałam :) Ciekawa jestem, czy ktoś w ogóle widział lamparta w Yala w takim razie :D A tak poza tym, to Ty, Moja Droga, nie zagaduj, tylko bierz się do roboty z Kaukazem :) Tu się czeka :)
Oprócz żółwi, na plaży były też inne, ciekawe żyjątka, nic więc dziwnego, że z chęcią spędziłabym tu cały pobyt. Obawiam się tylko, że w końcu żółwie mogłyby pęknąć z przejedzenia :/ :D Niestety, w pobliskim miasteczku Galle znajduje się fort holenderski. Nie pałam jakąś szczególną miłością do fortów, ale Marcin, jak to chłopak, nic, tylko : fort i fort. W końcu przekonał mnie bardzo sprytnym argumentem (a jak się później okazało - miał rację :D Otóż zaczął przede mną roztaczać wizję ogromnej ilości sklepików z herbatami, które miały znajdować się w Galle, jako w większym miasteczku.
Kolejnego ranka wsiedliśmy zatem do autobusu (40 LKR) i pojechaliśmy zwiedzać fort.
Było to jednak całkiem ciekawe doświadczenie. Fort został zbudowany w XVI w, a następnie rozbudowany przez Holendrów w XVII. W efekcie rozbudowy powstało miasteczko fortowe, które do tej pory jest zamieszkane (źródło : przewodnik. W mojej głowie nie ma miejsca na takie mądrości :D Ledwo tu się mieszczą przecież żółwie i herbaty i jeszcze trochę żółwi :D
Przede wszystkim fort najzwyczajniej w świecie nie pasował do Sri Lanki. I to robiło duże wrażenie - nagle znajdujesz się w miejscu z zupełnie innej bajki.
I był ogromny. Wewnątrz znajdowało się miasteczko, któremu również dużo bliżej było do europejskich uliczek, niż do lankijskiej zabudowy.
Stojąc w tym miejscu, nie mogłam przestać myśleć o tsunami. Nie wiem, jak kataklizm przebiegał w Galle, ale mam nadzieję, że te mury, przynajmniej w części, obroniły mieszkańców...Inna sprawa, że fortyfikacja zajmuje tylko część miasta. Poza murami toczy się typowe, lankijskie życie.
Samo miasteczko fortowe miało klimat mocno turystyczny. I ceny były turystyczne, i nawet jedzenie było turystyczne - to było jedno z niewielu miejsc, w którym można było kupić frytki np. I turyści to doceniali. Dopiero tu można było naocznie się przekonać, jak wiele wycieczek przyjeżdża na Sri Lankę, pomimo pory deszczowej.
W miasteczku znajduje się kościół - również pozostałość po Holendrach.
Dziwne, ciekawe uczucie. Choć muszę przyznać, że miło było na chwilkę odpocząć od egzotyki i pooglądać miejsca zbliżone do naszej kultury.
Ponieważ marzenie dnia Marcina zostało spełnione, mogłam powoli zacząć delikatnie nakierowywać go w stronę, która szczególnie interesowała mnie :D
Nie, nie :D To nie była ta strona :D (chociaż też weszłam, ale ceny były turystyczne :)
Na szczęście przystanek autobusu znajdował się w lokalnej części miasta, zaraz koło ogromnego sklepu i targu :D I teraz nie wiem, jak to się stało (tzn. no dobrze, wiem :D, ale gdy przeglądam notatki finansowe z tego miejsca, to wychodzi, że wydałam tu 3500 LKR, i 1800 LKR (ale to był taki piękny, kolonijny sklepik z herbatami :D Jak z kart powieści podróżniczej :D i jeszcze 1250 LKR (ale to akurat był rum :D
Ale i tak najgorszy moment nastąpił, gdy czekaliśmy (obładowani pakunkami i pakuneczkami po samą szyję) na autobus i podszedł do nas bardzo miły pan. I zaproponował, że pokaże nam, gdzie można kupić pamiątkę ze Sri Lanki - najlepsze i najtańsze herbaty :/ :D Trochę zmarkotniał, gdy otworzyłam plecak i pokazałam mu część zawartości :/ :D Szybko jednak wrócił mu humor i oznajmił, że w takim razie pokaże nam miejsce, w którym warto zakupić olejki z drzewa sandałowego... Po zerknięciu na zawartość plecaka Marcina, trochę dłużej mu zeszło, nim ponownie zaczął mówić...:/ :D
Pan miał rację. Faktycznie, w miejscu do którego nas zaprowadził, były jednak najlepsze herbaty :/ :D (kolejne 2000 LKR). Dobrze, że oszczędziliśmy na powrocie do Unawatuny. Nie wiem dlaczego, tym razem pan w autobusie chciał 25 LKR (zamiast 40, które zapłaciliśmy jadąc do Galle) :/ :D Ale oszczędność była :)
Wieczór spędziliśmy na tarasie domku, w towarzystwie jednego z naszych zakupów (i nie, nie była to herbata:)
Za dwie noce ze śniadaniem zapłaciliśmy 11 900 LKR. Przypuszczam, że to był jeden z naszych najdroższych noclegów, ale bardzo, bardzo polecam. I przez wzgląd na lokalizację, i przez klimat i magię, i, przede wszystkim, ze względu na cudownych właścicieli...
Rankiem ponownie autobus do Galle (i znowu 25 LKR. Podwójna oszczędność :D Stamtąd chcieliśmy ruszyć dalej pociągiem, ale, niestety, trwał akurat strajk kolejarzy, więc pozostał kolejny autobus. Nie rozumiem jednak, dlaczego Marcin zdenerwował się w okolicach dworca :/ Przecież tylko delikatnie zasugerowałam, że w ramach zabicia czasu w oczekiwaniu na autobus do Hikkaduwy, moglibyśmy pójść do sklepu...A tak się składa, że znam akurat bardzo dobrze zaopatrzony w herbaty sklep w Galle...:/ :D
Bilet do Hikkaduwy - 43 LKR. Natomiast pierwsza myśl po wyjściu z autobusu - Kurczę, w co myśmy wdepnęli? :/ Miasteczko ładne, owszem, kolorowe i wesołe....ale to straszny kurort :/ Wielojęzyczny gwar na ulicy, wszędzie hotele i hoteliki, panie w szczątkowych strojach kąpielowych wchodzące do sklepów...Alkohol sprzedawany oficjalnie w lokalach...(no dobrze, z tego akurat skorzystaliśmy, ale to kolejny dowód, że miejsce robi wszystko dla turystów. Nie lubię takich miejsc).
Na szczęście zarezerwowaliśmy hostel w pewnej odległości od głównej ulicy. Tamara Motel - bardzo przyjemne miejsce, pokoje z tarasikami, rośliny, cisza i spokój. To nam trochę poprawiło humor. A żeby dać Hikkaduwie jeszcze jedną szansę, poszliśmy na spacer brzegiem oceanu. Popotykaliśmy się o rozłożone na piasku koce, naoglądaliśmy dzieci krzyczących, wrzucających śmieci i sikających do wody (właściwie za rękę...hm... :D nie złapałam. Ale odkąd usłyszałam na basenie panią mówiącą do syna : do wody sikaj, do wody! - zawsze podejrzewam o to dzieci :D, aż w końcu usiedliśmy zaraz za granicą prywatnej plaży hotelowej i zwiesiliśmy smętnie głowy :/ I wtedy z krzaków wyszedł waran, a to wlało w nas trochę nadziei (choć staraliśmy się go oglądać bardzo dyskretnie, żeby żaden z wczasowiczów nie zauważył. Mieliśmy podejrzenia, że zaraz zaczną go tarmosić :/
Nagle podszedł do nas miejscowy pan i dosyć bezpośrednio zapytał Marcina, czy lubi żółwie. Trochę zwlekaliśmy z odpowiedzią, bo w sumie nie wiadomo czego się spodziewać w miejscowości, gdzie "wszystko dla turystów" :/ Na szczęście pan po chwili dokończył - bo gdybyś lubił, to mogę ci żółwia przywołać :) (i myśl o zupie żółwiowej odleciała w niebyt :)
Pan miał ukryte w krzakach całe naręcza odpowiednich glonów, wszedł do wody, szukał, rozglądał się - i ...przywołał :) Wprawdzie chciał za to 300 LKR, ale w sumie jest to jakiś pomysł na zarobek, zwłaszcza, że w pobliżu nie rosną glony, a po przywołaniu żółwia, dał nam cały kubek.
I na początku byliśmy zachwyceni.
Później zauważyliśmy, że po całej plaży chodzą tacy panowie, czyli jest to dość częsta usługa...I coś nam zaczęło świtać...
A na sam koniec zaczęliśmy się awanturować.
To jest zdjęcie zrobione przy naprawdę niewielkiej ilości "klientów". Nagle, ze wszystkich stron plaży zaczęły nadbiegać rodziny, piszczeć i krzyczeć, trącać się, przepychać i fotografować. Pan starał się zapanować nad sytuacją, prosił, żeby żółwi nie dotykać, ale...Szczytem była mama, która właśnie wsadzała dziecko na żółwia, żeby zrobić cudowną fotkę...Na szczęście nie zdążyła - pan złapał ją za ręce dosłownie w ostatniej chwili...
Owszem, nie wszyscy turyści tak się zachowywali. Niektórzy po prostu podziwiali te piękne zwierzęta z daleka i, razem z nami, dołączyli do awantury. Niestety, najgorzej zachowywały się mamy z dziećmi. Nie wiem, dlaczego uważały, że najpiękniejsza pamiątka z wakacji, to zdjęcie własnego dziecka przy żółwiu, na żółwiu, pod żółwiem...A one same koniecznie musiały sprawdzić, jakie żółw ma łapki w dotyku :/ I naprawdę były zdziwione, że ktoś ("Jakim prawem?!?") próbuje im to uniemożliwić.
I może nie jestem z tego strasznie dumna, ale myślę, że nauczyłam panie paru przekleństw (a znam dużo i różnorodnych!)
Bo, co jak co, ale na krzywdzenie żółwi, to już naprawdę nie mogę pozwolić!
Smutne to było spotkanie. Najgorzej, że mieliśmy świadomość, że przyczyniliśmy się do tego w jakiś sposób - w końcu dla nas pan przywołał pierwszego żółwia. Wiem, nie my, to byłby ktoś inny, ale jednak...Jak bardzo ten moment różnił się od obcowania z żółwiami w Unawatunie...Smutno.
Na kolację poszliśmy więc w lekko nostalgicznych humorach. Natomiast jedno jest pewne - jedna z nielicznych dobrych rzeczy w Hikkaduwie to restauracja Red Lobster, przy głównej ulicy. A to żółte na zdjęciu, to zdecydowanie najlepsza zupa czosnkowa, jaką jadłam w życiu! Do zeszłego tygodnia :) Bo w zeszłym tygodniu Marcin zrobił taką pyszną, że ta z Lobstera się nie umywała :D (przepraszam, ale chcę mieć pewność, że jeszcze kiedyś pojedzie ze mną na wakacje :D :D :D
CDN.@malgo1987, o nie!!! :/ :D Zwijam się z zazdrości :/ Piękny jest...Czy te zwierzęta na pierwszym zdjęciu to szakale?
Kolejnego dnia postanowiliśmy odwiedzić ośrodek realizujący projekt ochrony żółwi. Początkowo zamierzaliśmy iść do niego na piechotę, bo znajduje się stosunkowo blisko centrum, jednak po zrobieniu 40 metrów zaczepił nas pan z tuk-tukiem. I, niestety, popełnił duży błąd :D Otóż, zaproponował, że zawiezie nas, POCZEKA (oj, nie znał jeszcze naszej miłości do żółwi :D ) i przywiezie z ośrodka za 600 LKR. Uczciwie próbowaliśmy go uprzedzić, że to nie ma sensu, bo z żółwiami to nam naprawdę długo schodzi, ale nie chciał słuchać :D
Trudno. Miał więc los, jaki wybrał :/ :D Bilet wstępu kosztował 500 LKR, pan rozsiadł się wygodnie w tuk-tuku, uznając, że zobaczymy się ponownie po 15 minutach.