Na farmie jest niewielki park z okazami palawańskiej fauny. Na dwóch pierwszych fotkach pyton burmański – w jego tradycyjnej formie i w odmianie albinotycznej. Wąż występuje w Azji południowo – wschodniej osiągając rozmiary do 5 metrów.
Z Puerto Princessa polecieliśmy samolotem z powrotem do Cebu City, a stamtąd rankiem następnego dnia przeprawiliśmy się promem na Bohol do Tagbilaran. Dalej jeepneyem do miasteczka Loboc i wreszcie kawałek łodzią...
...do kolejnego, już siódmego, celu naszej wędrówki – Nuts Huts, o którym wspomniałem już na początku relacji. Resortu położonego w pewnym oddaleniu od morza, w dżungli nad malowniczą rzeką Loboc.
Nasza chatka, prostej konstrukcji stała na palach wśród gęstej tropikalnej roślinności.
Z niewielkim tarasem, w środku bardzo proste wyposażenie – wielkie wygodne łóżko z moskitierą, kilka półek i własna łazienka z prysznicem i kibelkiem. Tylko zimna woda. Domek nieco ażurowy co między innymi owocowało codziennymi wizytami wielkich pająków. Ten okaz miał na oko jakieś 20 centymetrów rozpiętości.
Pierwszego pająka znaleźliśmy, o dziwo, pod naszą moskitierą z wewnętrznej strony. Siatka była zawieszona na okrągłej obręczy, od środka wykończonej obfitą falbaną. Drugiej nocy włażąc pod moskitierę Agnieszka zauważyła dziwne czarne „sznureczki” wystające z owej falbany. „Sznureczki” okazały się łapkami sporego kosmatego pająka, który przy próbie eksmisji jak szalony zaczął biegać po siatce moskitiery. Z dużym trudem pozbyliśmy się stwora. Agnieszka podejrzewała, że pająk ukryty w falbanie spędził z nami poprzednią noc. Kolejnego ośmionoga, nie ustępującego rozmiarami poprzedniemu, napotkaliśmy następnego wieczoru. Próbował ukryć się za moim plecakiem. A ostatniego, w trzecim dniu naszego pobytu w Nuts Huts, Aga sfotografowała w naszej łazience (fotka wyżej).
Przygody z pająkami mieliśmy też w kolejnej miejscówce na wyspie Pamilacan. Tutaj nasza chata stała w pięknym, ale gęsto porośniętym roślinami ogrodzie. Zapewne bliskość krzaków zachęcała ośmionożne stwory do codziennych odwiedzin naszego lokum. Największy z nich schował się w kibelku za rolką papieru toaletowego zawieszonego na ścianie. Ale, że był duży, jego obecność zdradziły odnóża wystające z każdej strony rolki. Bestia odmawiała opuszczenia naszego przybytku. Dopiero zdecydowana interwencja naszej gospodyni zbrojnej w miotłę i jakiś spray zmusiła go do ewakuacji.Drugi dzień w Nuts Huts przebiegał po znakiem deszczu. Już w nocy w dach zaczął bębnic deszcz, a rankiem ściana wody uwięziła nas w domku
Nuts Huts okazał się dobrą bazą do penetrowania wyspy. Po pokonaniu stu kilkudziesięciu stopni prowadzących od tarasu jadalni do krawędzi doliny i pokonaniu ok. kilometra polnej drogi wychodzi się na asfaltową jezdnię z przystankiem autobusowym. Komunikacja publiczna dobrze działa, a busy pojawiają się co kilkanaście minut. Jednym z nich pojechaliśmy w stronę Czekoladowych Wzgórz.
Szopka turystyczna.... Zapewne tak. Wszyscy trafiają do platformy widokowej i na tym kończą swoje spotkanie z Czekoladowymi Wzgórzami.
Widok z platformy jest faktycznie piękny:
Wejście do parku (a raczej na platformę widokową) to 100 PHP od osoby.
My na tym nie poprzestaliśmy i poleźliśmy drogą pomiędzy malowniczymi wzgórzami. Obrazki z życia mieszkańców.
Rów z wodą nawadniającą pola ryżowe może być świetnym kąpieliskiem.
Kolejny punkt – Pangas Falls. Najpierw dwugodzinna wędrówka z rustykalnymi klimatami...
... i sam wodospad.
Nasza porażka na Bohol to wizyta w Philippine Tarsier Sanctuary niedaleko miasteczka Corella. Może źle się do tego przygotowaliśmy, może mieliśmy zbyt duże oczekiwania. Wejście do sanktuarium kosztuje 150 PHP. Kilkanaście minut czekaliśmy aż zbierze się kilka osób. Z przewodnikiem ruszamy do niewielkiego areału, właściwie sporego ogrodu. Idziemy, zgodnie z instrukcją, w całkowitej ciszy. Zatrzymujemy się przy jednym z drzew gdzie ma skrywać się wyrak, ale mimo naszych wysiłków nic nie widzimy. Potem kolejne drzewo i tutaj w dużym trudnemu dostrzegamy schowane w liściach stworzenie. I wracamy do wyjścia. Całość trwa ok. 20-30 minutach.
Przedostatni przystanek – wysepka Pamilacan. Z Loboc pojechaliśmy do Baclayon - małej miejscowość nad morzem. Tam czekała już na nas łódź z Shirelys’s Cottage, gdzie mieliśmy zaklepane noclegi. Za przeprawę morzem policzyli sobie dość solidnie – 1500 PHP w jedną stronę. Pamilacan jest małą, dość okrągłą wyspą. Ma około 500 metrów średnicy. W większej części jej brzeg to piaszczysta plaża, z której jest łatwy dostęp do rafy koralowej.
Kilka niedużych resortów skupiło się na rozległej plaży po północnej stronie wyspy. Jej południowy brzeg sąsiaduje z rybacką wioską. W tej części nie ma, zresztą niezbyt licznych na całej wyspie, turystów. Rozległa plaża jest prawie pusta. Spotkaliśmy tylko samotnego psa...
...kilkoro dzieciaków...
... i samotną kobietę patroszącą łup zdobyty na rafie – głównie jeżowce.
Super relacja.My w listopadzie lecimy do Azji i prawdopodobnie 1,5 tygodnia chcemy poświęcić na Filipiny bo powrót do Dubaju mamy z Manilli. Którą część z Ciebie zwiedzonych byś nam polecił? Myślimy o Palawanie - ale boimy się że jest już zbyt turystyczny. Zależy nam na odpoczynku i na snorkelingu.
@tanhayiProste pytania bywają czasami trudne w odpowiedzi. Filipiny były ostatnim krajem Azji Południowo-Wschodniej, które dane było nam zobaczyć, i być może dlatego wzbudziły mój dość ograniczony entuzjazm. Może wybór trasy o tym przesądził. Z perspektywy jej doświadczeń pewnie teraz wybrałbym inne wyspy. Może skupiłbym się na Luzonie? O tym, że polecimy do Cebu zadecydował Turkish Airlines bo miał świetna cenę promocyjną. Gdyby portem docelowym była Manila zapewne nasza trasa wyglądałby inaczej. W naszym przypadku powtarzanie przez miesiąc podobnego schematu podróży było trochę nudne.Na szczęście w swoim pytaniu dałaś pewne ograniczenia oczekiwań, czyli odpoczynek i snorkeling. Więc, jak to interpretuję, plażowo-morskie klimaty spełniają ten warunek. W tym sensie wybór Palawanu nie powinien być zły. Akurat taki na 10 dni. Oczywiście to czego obawiasz się - turystycznego tłoku - może być trudne do uniknięcia. Jednak to także zależy czego oczekujesz. Jeśli chcesz połączyć plażę, snorkeling, wycieczki łodzią z wieczornymi rozrywkami (imprezami) to oczywiście łączy się to z obecnością licznych turystów. Można jednak znaleźć też miejsca gdzie spędzisz czas w obecności ledwie kilku turystów, jak np. wspomniany przez mnie w relacji Jungle Bart Resto & Cottages znajdujący się obok Port Barton.Snorkowaliśmy podczas kliku wycieczek łodzią z Corn City (Bisunaga) i Corong Corong (koło El Nido), Także w Moalboal (Cebu) i Pamilakan (koło Bohol). W każdym z tych miejsc rafa była dość przeciętna, może to nie była to jakaś porażka, ale zdecydowanie lepsze doświadczenia mam z Indonezji czy Malezji.
Bardzo fajna relacja. Właśnie biję się z myślami jaki kraj do zwiedzania w Azji wybrać. Pomału myślę, że Filipiny odpuszczę. Same plaże i przyroda to dla nas trochę za mało, tym bardziej, że filipińska kuchnia, jak wynika z Twojej opinii, na kolana nie powala. Całe szczęście, że znalazłem i przeczytałem Twoją relację, bo już pomału ogarniałem (szukałem i szukałem, ale nie znalazłem w odpowiedniej cenie) bilety na lot do Manili.Życzę Wszystkim dużo promocji na loty, rejsy i hotele w 2024 i kolejnych latach.
... martwych...
... żywych.
Na farmie jest niewielki park z okazami palawańskiej fauny. Na dwóch pierwszych fotkach pyton burmański – w jego tradycyjnej formie i w odmianie albinotycznej. Wąż występuje w Azji południowo – wschodniej osiągając rozmiary do 5 metrów.
Z Puerto Princessa polecieliśmy samolotem z powrotem do Cebu City, a stamtąd rankiem następnego dnia przeprawiliśmy się promem na Bohol do Tagbilaran. Dalej jeepneyem do miasteczka Loboc i wreszcie kawałek łodzią...
...do kolejnego, już siódmego, celu naszej wędrówki – Nuts Huts, o którym wspomniałem już na początku relacji. Resortu położonego w pewnym oddaleniu od morza, w dżungli nad malowniczą rzeką Loboc.
Nasza chatka, prostej konstrukcji stała na palach wśród gęstej tropikalnej roślinności.
Z niewielkim tarasem, w środku bardzo proste wyposażenie – wielkie wygodne łóżko z moskitierą, kilka półek i własna łazienka z prysznicem i kibelkiem. Tylko zimna woda. Domek nieco ażurowy co między innymi owocowało codziennymi wizytami wielkich pająków. Ten okaz miał na oko jakieś 20 centymetrów rozpiętości.
Pierwszego pająka znaleźliśmy, o dziwo, pod naszą moskitierą z wewnętrznej strony. Siatka była zawieszona na okrągłej obręczy, od środka wykończonej obfitą falbaną. Drugiej nocy włażąc pod moskitierę Agnieszka zauważyła dziwne czarne „sznureczki” wystające z owej falbany. „Sznureczki” okazały się łapkami sporego kosmatego pająka, który przy próbie eksmisji jak szalony zaczął biegać po siatce moskitiery. Z dużym trudem pozbyliśmy się stwora. Agnieszka podejrzewała, że pająk ukryty w falbanie spędził z nami poprzednią noc. Kolejnego ośmionoga, nie ustępującego rozmiarami poprzedniemu, napotkaliśmy następnego wieczoru. Próbował ukryć się za moim plecakiem. A ostatniego, w trzecim dniu naszego pobytu w Nuts Huts, Aga sfotografowała w naszej łazience (fotka wyżej).
Przygody z pająkami mieliśmy też w kolejnej miejscówce na wyspie Pamilacan. Tutaj nasza chata stała w pięknym, ale gęsto porośniętym roślinami ogrodzie. Zapewne bliskość krzaków zachęcała ośmionożne stwory do codziennych odwiedzin naszego lokum. Największy z nich schował się w kibelku za rolką papieru toaletowego zawieszonego na ścianie. Ale, że był duży, jego obecność zdradziły odnóża wystające z każdej strony rolki. Bestia odmawiała opuszczenia naszego przybytku. Dopiero zdecydowana interwencja naszej gospodyni zbrojnej w miotłę i jakiś spray zmusiła go do ewakuacji.Drugi dzień w Nuts Huts przebiegał po znakiem deszczu. Już w nocy w dach zaczął bębnic deszcz, a rankiem ściana wody uwięziła nas w domku
Nuts Huts okazał się dobrą bazą do penetrowania wyspy. Po pokonaniu stu kilkudziesięciu stopni prowadzących od tarasu jadalni do krawędzi doliny i pokonaniu ok. kilometra polnej drogi wychodzi się na asfaltową jezdnię z przystankiem autobusowym. Komunikacja publiczna dobrze działa, a busy pojawiają się co kilkanaście minut. Jednym z nich pojechaliśmy w stronę Czekoladowych Wzgórz.
Szopka turystyczna.... Zapewne tak. Wszyscy trafiają do platformy widokowej i na tym kończą swoje spotkanie z Czekoladowymi Wzgórzami.
Widok z platformy jest faktycznie piękny:
Wejście do parku (a raczej na platformę widokową) to 100 PHP od osoby.
My na tym nie poprzestaliśmy i poleźliśmy drogą pomiędzy malowniczymi wzgórzami. Obrazki z życia mieszkańców.
Rów z wodą nawadniającą pola ryżowe może być świetnym kąpieliskiem.
Kolejny punkt – Pangas Falls. Najpierw dwugodzinna wędrówka z rustykalnymi klimatami...
... i sam wodospad.
Nasza porażka na Bohol to wizyta w Philippine Tarsier Sanctuary niedaleko miasteczka Corella. Może źle się do tego przygotowaliśmy, może mieliśmy zbyt duże oczekiwania. Wejście do sanktuarium kosztuje 150 PHP. Kilkanaście minut czekaliśmy aż zbierze się kilka osób. Z przewodnikiem ruszamy do niewielkiego areału, właściwie sporego ogrodu. Idziemy, zgodnie z instrukcją, w całkowitej ciszy. Zatrzymujemy się przy jednym z drzew gdzie ma skrywać się wyrak, ale mimo naszych wysiłków nic nie widzimy. Potem kolejne drzewo i tutaj w dużym trudnemu dostrzegamy schowane w liściach stworzenie. I wracamy do wyjścia. Całość trwa ok. 20-30 minutach.
Pamilacan jest małą, dość okrągłą wyspą. Ma około 500 metrów średnicy. W większej części jej brzeg to piaszczysta plaża, z której jest łatwy dostęp do rafy koralowej.
Kilka niedużych resortów skupiło się na rozległej plaży po północnej stronie wyspy. Jej południowy brzeg sąsiaduje z rybacką wioską. W tej części nie ma, zresztą niezbyt licznych na całej wyspie, turystów. Rozległa plaża jest prawie pusta. Spotkaliśmy tylko samotnego psa...
...kilkoro dzieciaków...
... i samotną kobietę patroszącą łup zdobyty na rafie – głównie jeżowce.
Środek wyspy zajmuje wieś. Napotkane w drodze: