Pierwsze odcinki są dość nisko, bo lot to 15 minut. Dopiero ostatni lot, trwa godzinę i samolot wznosi się wyżej.
Mamy 1.5h na przesiadkę, ale po tym czasie okazuje się, że nasz samolot jest opóźniony o 7h
:(. Nie ma co robić z tym czasem. Jedziemy stopem do Sept-Iles. Dość szybko zabiera nas Francuz, który jedzie swoim truckiem do Quebec City. Gościu naprawia helikoptery. Wysiadamy przy muzeum, gdzie oglądamy całkiem fajne interaktywne wystawy z lokalnych miejsc
Idziemy spacerkiem nad ocean, do portu. Centrum jako takiego tutaj nie ma. Jak w większości Kanady i USA, są tu ulice zbudowane w kratkę i ogromne odległości. Właściwie nikt nie chodzi. Zjadamy coś w miejscowej knajpie i resztę czasu spędzamy na molo łapiąc promienie słońca.
Na Anticosti dolatujemy już o zmroku. Dostajemy taką furę
:)
Koszt wynajmu niemały, bo 700 zł za dobę, ale poza Port Menier nie ma dróg asfaltowych, więc trzeba mieć duży samochód. Była już 21, opóźnienie skomplikowało nam plany. Nie mieliśmy noclegu na Anticosti, bo nic nie udało się zarezerwować. I dobrze, bo to opóźnienie i tak skróciło nam czas. Postanowiliśmy spać w samochodzie i o świcie ruszyć dalej.
Wyjechaliśmy 30 km poza miasteczko w stronę jednego z jezior, gdzie są chatki dla myśliwych. W ogóle przyjeżdża się tu głównie na polowania... Odwiedza nas ciekawski jelonek.
Ale największą atrakcją tego miejsca jest szkielet płetwala błękitnego! Totalnie niespodziewany.
Rozkładamy fotele i idziemy spać.Anticosti to takie miejsce, do którego w życiu bym nie przyjechał gdyby nie wpis na listę Unesco. Szukając informacji o tej wyspie, bardzo ciężko było coś znaleźć. Online można było zarezerwować tylko jeden hotel. Myślałem, że nikt tam pod koniec maja nie pojedzie, więc zarezerwuję później. Głównie z uwagi na to, że trzeba było zapłacić te 700 zł z góry. A potem nie było już miejsc.
Szukałem innych noclegowni i okazało się, że wszyscy przyjeżdżają tu na polowanie. Można kupić pakiety kilkudniowe ze spaniem w dziczy, postrzelać sobie do bardzo licznych tu jeleni i zapłacić za to 10k. Jednak te domki i tak otwierali dopiero w połowie czerwca. Dobrze, że byliśmy trochę wcześniej, bo dla mnie to wątpliwa przyjemność by oglądać pokot, a i komary jeszcze nie wylęgły się.
Anticosti jest całkiem spore, bo to elipsa o długości 220 km i szerokości 55 km. A wpisana na listę Unesco została z uwagi na fakt, że było tam pierwsze masowe wyginięcie organizmów sprzed ponad 400 milionów lat. Całe wybrzeże jest ponoć usiane skamieniałościami, o czym napiszę jeszcze później.
Na wyspie jest tylko 1 miejscowość - Port Menier, gdzie mieszka około 250 osób. Jest jeden sklep spożywczy, drugi z mydłem i powidłem, jedna knajpa, ze 2 hotele, z czego ten duży był jeszcze zamknięty. Jest też stacja benzynowa z ceną o 50% droższą niż na lądzie. Na reszcie wyspy można spotkać pojedyńcze domy tu i tam.
Ruszyliśmy po 4 rano. Z tych niewielu obrazków, które mogłem znaleźć z tej wyspy, wiedziałem, że chcę zobaczyć wielki wodospad w kanionie. Tylko, że za cholerę nie mogłem znaleźć jego lokalizacji. Na maps.me obczailiśmy kilka wodospadów i chcieliśmy znaleźć ten najważniejszy.
Droga szutrowa będąca kręgosłupem wyspy ma dość dobrą nawierzchnię, więc można jechać 70-80 km/h. Co jakiś czas widzimy jelenie, ale im dalej od miasteczka tym bardziej płochliwe.
Do pierwszego wodospadu idziemy szlakiem w lesie na dół. Wodospad słychać, ale za winklem. Dojść się nie da po kamieniach. Wąwóz robi wrażenie,
No nic, przyjechałem tu i nie zobaczę? Ściągam buty i skarpetki i w lodowatej wodzie idę na drugą stronę. Woda jest tak zimna, że aż mnie parzy. To specyficzna reakcja organizmu. Wychodzę na drugą stronę i lekkie rozczarowanie, bo to nie ten wodospad.
No ale dobra, ładny w sumie jest
:)
Czekał mnie jeszcze spacer w drugą stronę, który był jeszcze trudniejszy. Palce u stóp odmarzały mi jeszcze przez kilka godzin
;-)
Nasza droga często dotyka północnego wybrzeża i zatrzymujemy się co jakiś czas.
Zobaczcie na niebo. Nie wiedziałem w sumie o co chodzi, bo niby jest słońce, ale jakoś tak dziwnie słabe. Chmury niby są, ale to nie jest to. Dopiero na wylocie w samolocie kobieta mi powiedziała, że powietrze przesycone jest dymem z kilkudziesięciu pożarów, które szalały trochę na zachód od Anticosti. Szok.
A potem spotkaliśmy takiego liska! Piękny!
W tym miejscu można powiedzieć, że to chyba jedyne drapieżniki na wyspie. Niedźwiedzi tu nie ma, dlatego też pewnie jelenie aż tak się tutaj rozmnożyły i są na każdym kroku.
Jedziemy przez drugi wodospad, ale już widzimy, że to nie ten, więc jedziemy do ostatniego. No i to jest to! Chute Vauréal naprawdę robi wrażenie.
Imponująca wysokość 57 metrów i te kllify...
Wracając do samochodu, na drewnianym stole widzimy kamień ze śladami organizmów sprzed lat. To jest ten dowód na wymarcie.
Wracamy na poprzedni wodospad. Jest on bardziej płaski, ale wąwóz równie imponujący.
Wracamy do miasteczka na kawę i ciastko bo zbliżał się odlot naszego samolotu. Jednak okazało się, że samolot opóźniony o 7h, więc mamy czas do wieczora.
W mieście jelonki dużo bardziej ciekawskie
;-)
Jedziemy na zachodnie wybrzeże. Z uwagi na strategiczne położenie w Zatoce Św. Wawrzyńca i na środku szlaków wodnych, w czasie złej pogody rozbiło się tu wiele statków. Szacuje się, że jest tu około 400 wraków!
A my robimy sobie spacerek wzdłuż wybrzeża i bawimy się w paleontologów. Odnajdujemy całkiem sporo odcisków organizmów na wielu kamieniach.
Spotykamy też niedawno zmarły organizm.
Nawet są groby z XIX wieku. Ten gość utopił się.
Jest też ogromna wędzarnia ryb.
Do końca dnia zabijamy czas jadąc jeszcze na południowe wybrzeże. I było warto, bo spotkaliśmy tego gościa!
Wyszedł cały
:)
Nasz samolot w końcu doleciał o zmroku. Trasa jednak zupełnie się zmieniła. Do Sept-Iles dolecieliśmy ze stopem w Havre Saint Pierre. A z Sept-Iles mieliśmy tylko stopa w Chevery. Chyba na innych lotniskach nikogo nie było. Do hotelu w Blanc Sablon dotarliśmy o północy, a o 4:30 już pobudka na prom...Prom z Blanc Sablon z powrotem na Nowofundlandię odpływa o godzinie 8, ale czasu nowofundlandzkiego. Jesteśmy w Quebec, więc to dla nas 6:30. O 5:30 jest check-in, więc spaliśmy niecałe 5h.
Dziś oprócz przepływu promem, czeka nas zwiedzenie l'Anse aux Meadows i przejechanie łącznie 900 km (!). Pytałem @Woy czy da radę tyle machnąć to powiedział bym potrzymał mu piwo
;-)
L’Anse aux Meadows zostało odkryte dopiero 60 lat temu jako pierwsze stanowisko Wikingów w Ameryce Północnej. Sama nazwa jest trochę pogmatwana jako pomieszanie francuskiego z angielskim - wyszło zatoka łąk.
Przyjmuje się, że ta osada ma około 1000 lat i że Wikingowie nie byli tu zbyt długo, pewnie z uwagi na trudne warunki.
Miejscówka ta była w grupie pierwszej 12-tki z oryginalnej listy Unesco z 1978. Czy warte? Pewnie nie, ale trudno zaprzeczyć ważnemu historycznemu aspektowi, szczególnie, że Ameryka została odkryta 500 lat przed Kolumbem.
Bardzo obawialiśmy się, czy uda nam się to miejsce zobaczyć. Otwierali je oficjalnie dopiero za 3 dni, także nastawieni byliśmy na skakanie przez płot. Na parkingu było kilka samochodów, a my najpierw idziemy na skały z metalowymi postaciami Wikingów:
Z góry widać to tak. Jest rekonstrukcja chat, ścieżka i trochę pagórków, gdzie znaleziono pozostałości.
Widzimy jakieś osoby chodzące, udaje nam się zejść przy samym Visitor Center i jednak dostać się na teren. Nikt się nie czepia, nawet pan co kosi trawę w przygotowaniu na sezon.
Jest tu także pomnik o dość ciekawej architekturze jako połączenie dwóch światów:
A to ta rekonstrukcja chat, jedna nawet była otwarta, ale pusta.
Na krótkim szlaku są opisy co znaleziono w danym miejscu. Był np. kowal.
Z tego miejsca czekało nas 750 km ciurkiem do Gander. Dojechaliśmy na spokojnie jeszcze przed zmrokiem. Zaszliśmy jeszcze do knajpy na lokalną potrawę Poutine. Chcieliśmy w sumie zjeść coś lekkiego, a to gęsty sos polany na frytki. Masakra.Ostatni dzień w Kanadzie. Czeka nas kilkugodzinna jazda na sam kraniec Nowofundlandii do Mistaken Point.
Zwiedzać można tylko z przewodnikiem. Są 2 grupy po 12 osób, rezerwacja przez maila. Grupy są o 10:30 i 12:30. My bierzemy tą drugą. Już nie pamiętam jaki był koszt samego biletu, ale jakoś nieduży. Puszczają nam najpierw film o tym miejscu.
Odkryte tutaj skamieniałości z ery prekambryjskiej są najlepiej zachowanymi wielokomórkowymi organizmami na świecie. Jak je odkryto? Zupełnie przypadkiem, bo studenci szukali miejsca na piknik i znaleźli fajną płaską platformę. Od wielu lat naukowcy badali to miejsce i nawet wzięto odcisk całych płyt do dalszych badań.
Ekspozycja skamieniałości i ryzyko, że zapadną się pod wodę jest bardzo duże.
Skamieniałości mają 560 milionów lat. Organizmy te żyły na dnie oceanu, około 1 km pod wodą i były w okolicach równika. Przez te lata skały przywędrowały na powierzchnię i mają tutaj wychodnie. Co ciekawe, ponad 100 km dalej w St. John's też jest kawałek tej samej wychodni.
Wszyscy wsiadają do samochodów i jadą za parą przewodników. Potem czeka nas 3 km spacer do samego punktu. Wybrzeże jest bardzo spektakularne.
Mega wieje. Krajobraz tutaj jest bardzo inny od środka Nowofundlandii, właściwie wygląda na tundrę. Są też bardzo karłowate drzewa, które ledwo odrosły od ziemi.
cart napisał:w Stonehenge były takie tłumy, że nie dało się kupić biletuPrzy cenie biletu 1 szyling to nic dziwnego, że się wyprzedają szybko
:lol: Faktycznie odwiedzone miejsca nieoczywiste, nawet sobie człowiek nie zdaje sprawy ile miejsc na świecie nie jest odwiedzanych przez turystów, bo nie przebiły się do głównego nurtu. Może to i lepiej?Piękna relacja
;)
Fiordy, więcej lasów, jezior..
Nawet wodospady znajdujemy.
Pierwsze odcinki są dość nisko, bo lot to 15 minut. Dopiero ostatni lot, trwa godzinę i samolot wznosi się wyżej.
Mamy 1.5h na przesiadkę, ale po tym czasie okazuje się, że nasz samolot jest opóźniony o 7h :(. Nie ma co robić z tym czasem. Jedziemy stopem do Sept-Iles. Dość szybko zabiera nas Francuz, który jedzie swoim truckiem do Quebec City. Gościu naprawia helikoptery. Wysiadamy przy muzeum, gdzie oglądamy całkiem fajne interaktywne wystawy z lokalnych miejsc
Idziemy spacerkiem nad ocean, do portu. Centrum jako takiego tutaj nie ma. Jak w większości Kanady i USA, są tu ulice zbudowane w kratkę i ogromne odległości. Właściwie nikt nie chodzi.
Zjadamy coś w miejscowej knajpie i resztę czasu spędzamy na molo łapiąc promienie słońca.
Na Anticosti dolatujemy już o zmroku. Dostajemy taką furę :)
Koszt wynajmu niemały, bo 700 zł za dobę, ale poza Port Menier nie ma dróg asfaltowych, więc trzeba mieć duży samochód. Była już 21, opóźnienie skomplikowało nam plany.
Nie mieliśmy noclegu na Anticosti, bo nic nie udało się zarezerwować. I dobrze, bo to opóźnienie i tak skróciło nam czas. Postanowiliśmy spać w samochodzie i o świcie ruszyć dalej.
Wyjechaliśmy 30 km poza miasteczko w stronę jednego z jezior, gdzie są chatki dla myśliwych. W ogóle przyjeżdża się tu głównie na polowania...
Odwiedza nas ciekawski jelonek.
Ale największą atrakcją tego miejsca jest szkielet płetwala błękitnego! Totalnie niespodziewany.
Rozkładamy fotele i idziemy spać.Anticosti to takie miejsce, do którego w życiu bym nie przyjechał gdyby nie wpis na listę Unesco. Szukając informacji o tej wyspie, bardzo ciężko było coś znaleźć. Online można było zarezerwować tylko jeden hotel. Myślałem, że nikt tam pod koniec maja nie pojedzie, więc zarezerwuję później. Głównie z uwagi na to, że trzeba było zapłacić te 700 zł z góry. A potem nie było już miejsc.
Szukałem innych noclegowni i okazało się, że wszyscy przyjeżdżają tu na polowanie. Można kupić pakiety kilkudniowe ze spaniem w dziczy, postrzelać sobie do bardzo licznych tu jeleni i zapłacić za to 10k. Jednak te domki i tak otwierali dopiero w połowie czerwca. Dobrze, że byliśmy trochę wcześniej, bo dla mnie to wątpliwa przyjemność by oglądać pokot, a i komary jeszcze nie wylęgły się.
Anticosti jest całkiem spore, bo to elipsa o długości 220 km i szerokości 55 km. A wpisana na listę Unesco została z uwagi na fakt, że było tam pierwsze masowe wyginięcie organizmów sprzed ponad 400 milionów lat. Całe wybrzeże jest ponoć usiane skamieniałościami, o czym napiszę jeszcze później.
Na wyspie jest tylko 1 miejscowość - Port Menier, gdzie mieszka około 250 osób. Jest jeden sklep spożywczy, drugi z mydłem i powidłem, jedna knajpa, ze 2 hotele, z czego ten duży był jeszcze zamknięty.
Jest też stacja benzynowa z ceną o 50% droższą niż na lądzie. Na reszcie wyspy można spotkać pojedyńcze domy tu i tam.
Ruszyliśmy po 4 rano. Z tych niewielu obrazków, które mogłem znaleźć z tej wyspy, wiedziałem, że chcę zobaczyć wielki wodospad w kanionie. Tylko, że za cholerę nie mogłem znaleźć jego lokalizacji. Na maps.me obczailiśmy kilka wodospadów i chcieliśmy znaleźć ten najważniejszy.
Droga szutrowa będąca kręgosłupem wyspy ma dość dobrą nawierzchnię, więc można jechać 70-80 km/h. Co jakiś czas widzimy jelenie, ale im dalej od miasteczka tym bardziej płochliwe.
Do pierwszego wodospadu idziemy szlakiem w lesie na dół. Wodospad słychać, ale za winklem. Dojść się nie da po kamieniach. Wąwóz robi wrażenie,
No nic, przyjechałem tu i nie zobaczę? Ściągam buty i skarpetki i w lodowatej wodzie idę na drugą stronę. Woda jest tak zimna, że aż mnie parzy. To specyficzna reakcja organizmu.
Wychodzę na drugą stronę i lekkie rozczarowanie, bo to nie ten wodospad.
No ale dobra, ładny w sumie jest :)
Czekał mnie jeszcze spacer w drugą stronę, który był jeszcze trudniejszy. Palce u stóp odmarzały mi jeszcze przez kilka godzin ;-)
Nasza droga często dotyka północnego wybrzeża i zatrzymujemy się co jakiś czas.
Zobaczcie na niebo. Nie wiedziałem w sumie o co chodzi, bo niby jest słońce, ale jakoś tak dziwnie słabe. Chmury niby są, ale to nie jest to. Dopiero na wylocie w samolocie kobieta mi powiedziała, że powietrze przesycone jest dymem z kilkudziesięciu pożarów, które szalały trochę na zachód od Anticosti. Szok.
A potem spotkaliśmy takiego liska! Piękny!
W tym miejscu można powiedzieć, że to chyba jedyne drapieżniki na wyspie. Niedźwiedzi tu nie ma, dlatego też pewnie jelenie aż tak się tutaj rozmnożyły i są na każdym kroku.
Jedziemy przez drugi wodospad, ale już widzimy, że to nie ten, więc jedziemy do ostatniego. No i to jest to!
Chute Vauréal naprawdę robi wrażenie.
Imponująca wysokość 57 metrów i te kllify...
Wracając do samochodu, na drewnianym stole widzimy kamień ze śladami organizmów sprzed lat. To jest ten dowód na wymarcie.
Wracamy na poprzedni wodospad. Jest on bardziej płaski, ale wąwóz równie imponujący.
Wracamy do miasteczka na kawę i ciastko bo zbliżał się odlot naszego samolotu. Jednak okazało się, że samolot opóźniony o 7h, więc mamy czas do wieczora.
W mieście jelonki dużo bardziej ciekawskie ;-)
Jedziemy na zachodnie wybrzeże. Z uwagi na strategiczne położenie w Zatoce Św. Wawrzyńca i na środku szlaków wodnych, w czasie złej pogody rozbiło się tu wiele statków. Szacuje się, że jest tu około 400 wraków!
A my robimy sobie spacerek wzdłuż wybrzeża i bawimy się w paleontologów. Odnajdujemy całkiem sporo odcisków organizmów na wielu kamieniach.
Spotykamy też niedawno zmarły organizm.
Nawet są groby z XIX wieku. Ten gość utopił się.
Jest też ogromna wędzarnia ryb.
Do końca dnia zabijamy czas jadąc jeszcze na południowe wybrzeże. I było warto, bo spotkaliśmy tego gościa!
Wyszedł cały :)
Nasz samolot w końcu doleciał o zmroku. Trasa jednak zupełnie się zmieniła. Do Sept-Iles dolecieliśmy ze stopem w Havre Saint Pierre.
A z Sept-Iles mieliśmy tylko stopa w Chevery. Chyba na innych lotniskach nikogo nie było. Do hotelu w Blanc Sablon dotarliśmy o północy, a o 4:30 już pobudka na prom...Prom z Blanc Sablon z powrotem na Nowofundlandię odpływa o godzinie 8, ale czasu nowofundlandzkiego. Jesteśmy w Quebec, więc to dla nas 6:30. O 5:30 jest check-in, więc spaliśmy niecałe 5h.
Dziś oprócz przepływu promem, czeka nas zwiedzenie l'Anse aux Meadows i przejechanie łącznie 900 km (!). Pytałem @Woy czy da radę tyle machnąć to powiedział bym potrzymał mu piwo ;-)
L’Anse aux Meadows zostało odkryte dopiero 60 lat temu jako pierwsze stanowisko Wikingów w Ameryce Północnej. Sama nazwa jest trochę pogmatwana jako pomieszanie francuskiego z angielskim - wyszło zatoka łąk.
Przyjmuje się, że ta osada ma około 1000 lat i że Wikingowie nie byli tu zbyt długo, pewnie z uwagi na trudne warunki.
Miejscówka ta była w grupie pierwszej 12-tki z oryginalnej listy Unesco z 1978. Czy warte? Pewnie nie, ale trudno zaprzeczyć ważnemu historycznemu aspektowi, szczególnie, że Ameryka została odkryta 500 lat przed Kolumbem.
Bardzo obawialiśmy się, czy uda nam się to miejsce zobaczyć. Otwierali je oficjalnie dopiero za 3 dni, także nastawieni byliśmy na skakanie przez płot. Na parkingu było kilka samochodów, a my najpierw idziemy na skały z metalowymi postaciami Wikingów:
Z góry widać to tak. Jest rekonstrukcja chat, ścieżka i trochę pagórków, gdzie znaleziono pozostałości.
Widzimy jakieś osoby chodzące, udaje nam się zejść przy samym Visitor Center i jednak dostać się na teren. Nikt się nie czepia, nawet pan co kosi trawę w przygotowaniu na sezon.
Jest tu także pomnik o dość ciekawej architekturze jako połączenie dwóch światów:
A to ta rekonstrukcja chat, jedna nawet była otwarta, ale pusta.
Na krótkim szlaku są opisy co znaleziono w danym miejscu. Był np. kowal.
Z tego miejsca czekało nas 750 km ciurkiem do Gander. Dojechaliśmy na spokojnie jeszcze przed zmrokiem. Zaszliśmy jeszcze do knajpy na lokalną potrawę Poutine. Chcieliśmy w sumie zjeść coś lekkiego, a to gęsty sos polany na frytki. Masakra.Ostatni dzień w Kanadzie. Czeka nas kilkugodzinna jazda na sam kraniec Nowofundlandii do Mistaken Point.
Zwiedzać można tylko z przewodnikiem. Są 2 grupy po 12 osób, rezerwacja przez maila. Grupy są o 10:30 i 12:30. My bierzemy tą drugą. Już nie pamiętam jaki był koszt samego biletu, ale jakoś nieduży.
Puszczają nam najpierw film o tym miejscu.
Odkryte tutaj skamieniałości z ery prekambryjskiej są najlepiej zachowanymi wielokomórkowymi organizmami na świecie.
Jak je odkryto? Zupełnie przypadkiem, bo studenci szukali miejsca na piknik i znaleźli fajną płaską platformę. Od wielu lat naukowcy badali to miejsce i nawet wzięto odcisk całych płyt do dalszych badań.
Ekspozycja skamieniałości i ryzyko, że zapadną się pod wodę jest bardzo duże.
Skamieniałości mają 560 milionów lat. Organizmy te żyły na dnie oceanu, około 1 km pod wodą i były w okolicach równika. Przez te lata skały przywędrowały na powierzchnię i mają tutaj wychodnie. Co ciekawe, ponad 100 km dalej w St. John's też jest kawałek tej samej wychodni.
Wszyscy wsiadają do samochodów i jadą za parą przewodników. Potem czeka nas 3 km spacer do samego punktu. Wybrzeże jest bardzo spektakularne.
Mega wieje. Krajobraz tutaj jest bardzo inny od środka Nowofundlandii, właściwie wygląda na tundrę. Są też bardzo karłowate drzewa, które ledwo odrosły od ziemi.