Prognoza się poprawia, ale nie pogoda. Pokazuje, że przestanie padać już już, ale ciągle kapie. Jedziemy najpierw na południową część Gros Morne, na południe od fjordu East Arm.
Tam jest szlak Tablelands, który jest naszym pierwszym celem. Przed szlakiem jednak są już naprawdę ładne widoki i pomimo lekkiego deszczu coś tam się udaje zobaczyć.
Jedziemy aż do Trout River. Tu kończy się droga, a pogoda się w końcu poprawia.
Wyjeżdżamy na punkt widokowy i wow. Siedzący obok gościu w kamperze tylko stwierdził "It can't be any better, can it?"
Wracamy do Tablelands kilka kilometrów i znowu zaczyna kapać. Idziemy jednak na twardo, co tam mały deszczyk dla nas.
Tablelands nazwane jest zapewne od płaskich szczytów pobliskich gór i 45 minutowy szlak prowadzi to ładnej doliny.
Wracamy na północną część East Arm. Tutaj widoki na ten fjord są wspaniałe... W słońcu pewnie byłoby dużo lepiej, ale po co narzekać. Zawsze mogło być gorzej i być mgła.
Szczyt Gros Morne i wodospad Baker's Brook odpuszczamy bo znowu zaczyna mocno padać...
Wyjeżdżając powoli z parku, zaliczamy jeszcze największe wow - to zamknięty fjord Western Brook Pond. Jest już bardzo późno, deszcz dalej kapie i my idziemy godzinkę do wody.
Ten fjord to chyba najlepszy widok. Jest tu łódka, która płynie do środka fjordu, ale jest tylko raz dziennie w południe i kosztuje jakieś kosmiczne pieniądze. O 12 to tu tak lało, że i tak nie miało to sensu.
Wracamy. Towarzyszą nam wszędobylskie króliki i gęsi.
Do noclegu w Cow Head (kolejna śmieszna nazwa) docieramy dopiero przed 22.Pobudka rano i czeka nas 2h jazdy na prom na Labrador. Mamy być na godzinę przed odpływem. Pomimo biletu z kodem QR, musimy i tak zarejestrować się w biurze. Bilet w obie strony dla dwóch osób i samochodu kosztuje jedyne 160 zł, więc jest to bardzo tania opcja. Tania ponieważ subsyduje ją rząd.
Prom pływa dwa razy dziennie i przeprawa trwa 1.5h. Po drodze, nawet pod koniec maja widać od czasu do czasu góry lodowe, raz mniejsze, raz większe. Przybyły z Ilullisat, gdzie miałem okazję być jakiś czas temu. To jedna z takich gór zatopiła Titanica.
Docieramy do Blanc Sablon w stanie Quebec. Zegarki przestawia się o 1.5h do tyłu, ale tego nie robimy, ponieważ jedziemy od razu z powrotem do stanu Nowofundlandia-Labrador, granica jest zaledwie kilka kilometrów stąd. Właśnie z tej granicy, ze wzgórza robię zdjęcie na zatokę. W tle Nowofundlandia. Dzisiaj jest piękna lampa i temperatura dochodzi do kilkunastu stopni, co za różnica...
A tu w tle nasz prom:
Naszym celem jest Red Bay Basque Whaling Station. To godzina drogi stąd. Jest to wpisana na listę Unesco stacja baskijskich (tak, tych z Hiszpanii/Francji) wielorybników z XVI wieku. W tym pięknym miejscu założyli osadę i mieli punkt wypadowy na połowy wielorybów. Do czasu wynalezienia lampy naftowej, to olej z wieloryba był używany głównie jako świeczka.
Zabytków dużo nie ma. Ponoć jest szalupa z tamtych czasów, ale muzeum jeszcze było zamknięte. Za to knajpa obok była otwarta i mogliśmy zjeść fish and chips, a ja dodatkowo wypić lokalne piwo.
Pośrodku zatoki jest wyspa, dalej druga z wrakiem. Próbowaliśmy znaleźć łódkę by tam popłynąć, ale nie dało rady.
Ta wyspa na zdjęciu to taka naturalna zapora. Wpłynąć do zatoki można było tylko z prawej strony.
Idziemy na szlak na pobliską górę, która służyła wielorybnikom do wypatrywania wielorybów.
Szlak jest cały drewniany i można w niecałą godzinkę znaleźć się na górze.
Z daleka widać wrak statku, który próbował wpłynąć nie z tej strony co trzeba...
Panorama całej zatoki:
Idziemy jeszcze szlakiem wzdłuż wybrzeża. Są tu kości wielorybów. Jedna jest na pierwszym planie, ale już trochę zmurszała i wygląda jak kamień.
Mamy jeszcze mnóstwo czasu, bo nocleg w Blanc Sablon, a odlot stamtąd dopiero jutro rano. Jedziemy więc kolejną godzinę na północ do Mary's Harbour. Po drodze piękne widoki i nagle... niedźwiedź! Szybko uciekł, a moje zdjęcie z ręki przez okno kierowcy niestety nie trafiło autofocusem...
Mary's Harbour to już koniec świata. Już nie liczę który to koniec świata na naszej wyprawie, bo było ich kilka
;-) Drogi w miasteczku są już tylko żwirowe.
Wracając do Blanc Sablon jeszcze robimy zdjęcia widoczków. Pełne słońce zupełnie zmienia odbiór.
Jutro czas na kolejne przygody, w tym lot coastline hopperem.Dzisiejszy dzień to prawdziwa gratka dla fanów lotnictwa. Będziemy lecieć samolotem linii Air Liaison, 18-osobowym Beech-19.
Pomiędzy Blanc-Sablon i Sept-Iles nie ma pełnej drogi przy wybrzeżu. Można jechać dookoła 2kkm, popłynąć promem, który przypływa to nadbrzeżnych miejscowości lub polecieć samolotową taksówką
:)
Nasz lot ma 5 odcinków, a więc 4 stopy. Zatrzymamy się na 15 minut w Pakuashipi, Chevery, La Romaine i Natashquan.
A potem jeszcze z Sept-Iles na osobnym bilecie do celu naszej podróży, czyli Port Menier na Anticosti.
Na lotnisku jest kilkanaście osób. Karty pokładowej nie dostajemy, mają tylko listę z nazwiskami pasażerów i ich liczą. Żadnego sprawdzania bagaży nie ma.
Mam trochę zdjęć z telefonu. Wybrzeże jest poszarpane i bardzo fotogeniczne. Lepiej siedzieć z prawej strony.
Po 15 minutach jesteśmy w Chevery. Tu jest tankowanie. Pan wchodzi po drabinie i tankuje z pistoleta.
cart napisał:w Stonehenge były takie tłumy, że nie dało się kupić biletuPrzy cenie biletu 1 szyling to nic dziwnego, że się wyprzedają szybko
:lol: Faktycznie odwiedzone miejsca nieoczywiste, nawet sobie człowiek nie zdaje sprawy ile miejsc na świecie nie jest odwiedzanych przez turystów, bo nie przebiły się do głównego nurtu. Może to i lepiej?Piękna relacja
;)
Prognoza się poprawia, ale nie pogoda. Pokazuje, że przestanie padać już już, ale ciągle kapie. Jedziemy najpierw na południową część Gros Morne, na południe od fjordu East Arm.
Tam jest szlak Tablelands, który jest naszym pierwszym celem. Przed szlakiem jednak są już naprawdę ładne widoki i pomimo lekkiego deszczu coś tam się udaje zobaczyć.
Jedziemy aż do Trout River. Tu kończy się droga, a pogoda się w końcu poprawia.
Wyjeżdżamy na punkt widokowy i wow. Siedzący obok gościu w kamperze tylko stwierdził "It can't be any better, can it?"
Wracamy do Tablelands kilka kilometrów i znowu zaczyna kapać. Idziemy jednak na twardo, co tam mały deszczyk dla nas.
Tablelands nazwane jest zapewne od płaskich szczytów pobliskich gór i 45 minutowy szlak prowadzi to ładnej doliny.
Wracamy na północną część East Arm. Tutaj widoki na ten fjord są wspaniałe... W słońcu pewnie byłoby dużo lepiej, ale po co narzekać. Zawsze mogło być gorzej i być mgła.
Szczyt Gros Morne i wodospad Baker's Brook odpuszczamy bo znowu zaczyna mocno padać...
Wyjeżdżając powoli z parku, zaliczamy jeszcze największe wow - to zamknięty fjord Western Brook Pond. Jest już bardzo późno, deszcz dalej kapie i my idziemy godzinkę do wody.
Ten fjord to chyba najlepszy widok. Jest tu łódka, która płynie do środka fjordu, ale jest tylko raz dziennie w południe i kosztuje jakieś kosmiczne pieniądze. O 12 to tu tak lało, że i tak nie miało to sensu.
Wracamy. Towarzyszą nam wszędobylskie króliki i gęsi.
Do noclegu w Cow Head (kolejna śmieszna nazwa) docieramy dopiero przed 22.Pobudka rano i czeka nas 2h jazdy na prom na Labrador. Mamy być na godzinę przed odpływem. Pomimo biletu z kodem QR, musimy i tak zarejestrować się w biurze.
Bilet w obie strony dla dwóch osób i samochodu kosztuje jedyne 160 zł, więc jest to bardzo tania opcja. Tania ponieważ subsyduje ją rząd.
Prom pływa dwa razy dziennie i przeprawa trwa 1.5h. Po drodze, nawet pod koniec maja widać od czasu do czasu góry lodowe, raz mniejsze, raz większe. Przybyły z Ilullisat, gdzie miałem okazję być jakiś czas temu.
To jedna z takich gór zatopiła Titanica.
Docieramy do Blanc Sablon w stanie Quebec. Zegarki przestawia się o 1.5h do tyłu, ale tego nie robimy, ponieważ jedziemy od razu z powrotem do stanu Nowofundlandia-Labrador, granica jest zaledwie kilka kilometrów stąd. Właśnie z tej granicy, ze wzgórza robię zdjęcie na zatokę. W tle Nowofundlandia. Dzisiaj jest piękna lampa i temperatura dochodzi do kilkunastu stopni, co za różnica...
A tu w tle nasz prom:
Naszym celem jest Red Bay Basque Whaling Station. To godzina drogi stąd. Jest to wpisana na listę Unesco stacja baskijskich (tak, tych z Hiszpanii/Francji) wielorybników z XVI wieku. W tym pięknym miejscu założyli osadę i mieli punkt wypadowy na połowy wielorybów. Do czasu wynalezienia lampy naftowej, to olej z wieloryba był używany głównie jako świeczka.
Zabytków dużo nie ma. Ponoć jest szalupa z tamtych czasów, ale muzeum jeszcze było zamknięte. Za to knajpa obok była otwarta i mogliśmy zjeść fish and chips, a ja dodatkowo wypić lokalne piwo.
Pośrodku zatoki jest wyspa, dalej druga z wrakiem. Próbowaliśmy znaleźć łódkę by tam popłynąć, ale nie dało rady.
Ta wyspa na zdjęciu to taka naturalna zapora. Wpłynąć do zatoki można było tylko z prawej strony.
Idziemy na szlak na pobliską górę, która służyła wielorybnikom do wypatrywania wielorybów.
Szlak jest cały drewniany i można w niecałą godzinkę znaleźć się na górze.
Z daleka widać wrak statku, który próbował wpłynąć nie z tej strony co trzeba...
Panorama całej zatoki:
Idziemy jeszcze szlakiem wzdłuż wybrzeża. Są tu kości wielorybów. Jedna jest na pierwszym planie, ale już trochę zmurszała i wygląda jak kamień.
Mamy jeszcze mnóstwo czasu, bo nocleg w Blanc Sablon, a odlot stamtąd dopiero jutro rano. Jedziemy więc kolejną godzinę na północ do Mary's Harbour. Po drodze piękne widoki i nagle... niedźwiedź!
Szybko uciekł, a moje zdjęcie z ręki przez okno kierowcy niestety nie trafiło autofocusem...
Mary's Harbour to już koniec świata. Już nie liczę który to koniec świata na naszej wyprawie, bo było ich kilka ;-)
Drogi w miasteczku są już tylko żwirowe.
Wracając do Blanc Sablon jeszcze robimy zdjęcia widoczków. Pełne słońce zupełnie zmienia odbiór.
Jutro czas na kolejne przygody, w tym lot coastline hopperem.Dzisiejszy dzień to prawdziwa gratka dla fanów lotnictwa. Będziemy lecieć samolotem linii Air Liaison, 18-osobowym Beech-19.
Pomiędzy Blanc-Sablon i Sept-Iles nie ma pełnej drogi przy wybrzeżu. Można jechać dookoła 2kkm, popłynąć promem, który przypływa to nadbrzeżnych miejscowości lub polecieć samolotową taksówką :)
Nasz lot ma 5 odcinków, a więc 4 stopy. Zatrzymamy się na 15 minut w Pakuashipi, Chevery, La Romaine i Natashquan.
A potem jeszcze z Sept-Iles na osobnym bilecie do celu naszej podróży, czyli Port Menier na Anticosti.
Na lotnisku jest kilkanaście osób. Karty pokładowej nie dostajemy, mają tylko listę z nazwiskami pasażerów i ich liczą. Żadnego sprawdzania bagaży nie ma.
Mam trochę zdjęć z telefonu. Wybrzeże jest poszarpane i bardzo fotogeniczne. Lepiej siedzieć z prawej strony.
Po 15 minutach jesteśmy w Chevery. Tu jest tankowanie. Pan wchodzi po drabinie i tankuje z pistoleta.