Tak więc eskapada na Magnetic Island zakończona sukcesem i radością!
Pora była by powracać na ląd i szukać miejsca do koczowania. Tym razem znowu nam się poszczęściło i zaraz przy naszym campingu ucztowali kolejni przedstawiciele australijskiej fauny
TBC.Dzień 11. W okolicach Airlie Beach
Po koalowych przygodach, przemieściliśmy się do Airlie Beach, bazy wypadowej na Whitsunday Islands. Niestety, było to jedno z tych nielicznych miejsc, w których planowanie wyprawy z dnia na dzień okazało się wadą... Wszelkie (relatywnie przystępne) rejsy na wyspy na ten lub następny dzień były wyprzedane... Pozostawały tylko drogie i niekoniecznie interesujące nas opcje...Chcąc niechcąc musieliśmy sobie odpuścić obcowanie z białym piaskiem Whitsunday...
:(
Rozbiliśmy obozowisko na obrzeżach Airlie Beach i szybko zeksplorowaliśmy miasteczko. Jest to typowa baza wypadowa o charakterze kurortu, pełno tam sklepików z pamiątkami i biur podróży.
Na kampingu...
I w samym Airlie Beach
Dzień spędziliśmy dość leniwie, odpoczywając, jedząc i pijąc
;)
Dzień 12. Cape Hillsborough i długa droga do Rockhampton
Jako że z wyprawy na wyspy wyszły nici, kolejnego ranka wcześnie opuściliśmy Airlie Beach. Postanowiliśmy, że w tym dniu pokonamy długi a konieczny do przebycia, odcinek drogi do Rockhampton.
Żeby nie był to tylko pusty dzień spędzony w pojeździe, zahaczyliśmy o Cape Hillsborough (dodatkowo motywowała nas wieść z przewodnika głosząca, że na tamtejszej plaży lubią bytować kangury). Pogoda na Cape Hillsborough była lekko wietrzna, ale oprócz wizyty na plaży pospacerowaliśmy jeszcze po pobliskiej trawie Parku Narodowego. Obiecanych kangurów na plaży nie zastaliśmy, natomiast udało się napotkać 1. (słownie jednego. jedną?) przedstawiciela kangurowatych w jej okolicy:
Plaża Cape Hillsborough prezentuje się nastepująco:
A oto co m. in. można zobaczyć w parku narodowym:
Po tychże oględzinach, ruszyliśmy w długą, niemal 400 km, dalszą drogę w kierunku Rockhampton. Naszym celem podróży był camping przy jaskiniach Capricorn Caves. Po drodze jak zwykle nieco martwych kangurów i ostrzeżenia przed innym zwierzem...
Do campingu dojechaliśmy wieczorem, okazało się, że na polu namiotowym koczować będziemy jako jedyni. Jednakże dokładne badanie terenu z latarką, poprzedzone podejrzanymi dźwiękami i szelestami z krzaków, wykazało, że bynajmniej nie jesteśmy tam sami. Naszymi towarzyszami było kilka płochliwych walabii, których z powodu złych warunków oświetlenia nie udało się uwiecznić na fotografii. Dzień 13. Capricorn Caves i Rockhapmpton.
Następny dzień zaczęliśmy od wycieczki do jaskini. Wycieczki odbywają się co pół godziny, wejście wyłącznie z przewodnikiem. Generalnie przyjemna i szybka wycieczka, podczas której dowiadujemy się m. in. jak odkrywano i badano jaskinię, o zwierzokształtnych jej elementach i o pewnym gatunku paproci, który nie występuje nigdzie indziej na świecie (a przynajmniej nic na ten temat nikomu nie wiadomo). Co ciekawe, w jednym z kompartmentów jaskini, panuje doskonała akustyka i z tego względu są tam wystawiane opery. Miejsce to jest może być również wynajmowane w celu zawarcia związku małżeńskiego... Dla tych, co lubią eksplorować, możliwe są wycieczki typu 'adventure', ze wspinaniem się, przeciskaniem i innymi bardziej lub mniej dziwnymi aktywnościami.
Właz do jaskini
Wspomniana paproć
i jeden z 'elementów zwierzęcych'
Po jaskiniowaniu, udaliśmy się prosto do Rockhampton, a właściwie do miejscowego ZOO. Jest to niewielkie, ale darmowe ZOO, w którym można poobcować z przedstawicielami australijskiej (i nie tylko) fauny.
Po wizycie w ZOO zatrzymujemy się na oględziny focie przy pomniku (jeśli można tak to nazwać) wyznaczającym przebieg Zwrotnika Koziorożca...
Potem jeszcze krótki spacer po centrum Rockhampton, gdzie ze wzlędu na architekturę można poczuć sie na Dzikim Zachodzie (samo miasto jest tak z resztą czasem nazywane, głównie ze względu na to, że jest wielkim australijskim zagłębiem hodowli bydła).
Z Rockhampton przemieszczamy się do miejscowości Yeppoon, gdzie rozbijamy obozowisko pod palmami.
Jeszcze wieczorne piwko na plaży i kolejny dzień australijskiej przygody się kończy....Dzień 14. Great Keppel Island
Kolejny piękny australijski poranek rozpoczął się wizytacją niecodziennego (?) gościa na campingu. Poniższy osobnik przechadzał się pomiędzy koczowiskami, wyraźnie licząc na darmowe śniadanie...
Po uczynieniu obowiązkowej dokumentacji i złożeniu dobytku, udaliśmy się do portu, a stamtąd na Great Keppel Island. Dzień wcześniej zarezerwowaliśmy bilety na rejs na wyspę (tam kilka godzin) + wycieczka łódką ze szklanym dnem (ok. 70 AUD/os), w celu rzucenia oka na żywot rafy (wcześniej nie zdecydowaliśmy się na rafę, jako że posiadam rybofobię i nie po drodze było mi spędzać cały dzień pośród nich...jednak jak już być Australii i nie przekonać się czy rafa istnieje? No niechże już będzie kompromis ze szklanym dnem
;)).
Tak więc o ustalonej godzinie stawiliśmy się w miejscu departury i popłynęliśmy: najpierw do wyspy docelowej, gdzie czekała nas 'przesiadka' na szklane dno.
Port
Widoki z 'podróży'
I w końcu u celu:)
Zdjęć ze 'szklanego dna' nie zamieszczam, bo nie prezentują się jakoś super dostojnie... Wycieczka tymże wehikułem trwała ok. pół godziny, towarzyszyło jej nieustanne opowiadanie przewodnika, okraszone z resztą dużą ilością 'sucharów'. Generalnie eskapada (wg. mnie) d...specjalnie nie urywała i pewnie lepiej wsadzić własną osobę pod wodę i pooglądać z bliska, ale dla nurko- i rybofobów rozwiązanie akceptowalne.
Pozostały czas spędziliśmy na spacerach po wyspie. Na wyspie egzystuje mały sklepik z lodami i pamiątkami, punkt wypożyczalni sprzętu do snorkowania oraz baro-restauracja i coś w rodzaju 'ośrodków wczasowych'. Ponadto bardzo fajna piaszczysta plaża i piękne widoki ...
...a także trochę nietoperzy
Dzień 15. Fraser Island
Po słonecznym dniu na Grand Keppel Island, postanowiliśmy przejechać dość spory kawałek drogi, coś ponad 400 km, do Hervey Bay - bazy wypadowej na Fraser Island. Wieść o wyspie z piasku nie dawała mi spokoju i wiedziałam, że muszę ją ujrzeć na własne oczy. Niestety, z naszym pojazdem, wizyta takowa nie była możliwa. Opcje są dwie: wypożyczenie pojazdu 4x4 i samodzielna eksploracja, albo udział w zorganizowanej wycieczce. Chcąc-niechcąc przyszło nam się podjąć opcji numer dwa. Zdecydowaliśmy się na 1-dniową 'Fraser Island w pigułce'. W cenie wycieczki (bodajże 130 AUD/os): odbiór z hostelu/hotelu/campingu i transport autobusem i promem na wyspę, całodzienna wycieczka po wyspie (niestety w trybie 'Janush mode', czyli pół godziny tu, kwadrans tam, a tu tylko na szybką focię), lunch i powrót tym samym sposobem.
Fraser Island jest 'siedzibą' najczystszego szczepu Dingo, nie napotkaliśmy jednak zwierząt, a tylko znaki ostrzegawcze.
Pierwszym punktem programu był 30 minutowy postój nad niesamowicie czystym (i urodziwym) jeziorem MacKenzie, niektórzy spróbowali kąpieli:)
Potem zwiedzanie 'Stacji Centralnej', niegdyś zamieszkanej przez ludzi zajmujących się przemysłem drzewnym na wyspie, i jej okolicach. Wszystko oczywiście na czas i z panem przewodnikiem, nieustannie nadużywającym zwrotu 'folks'...Po kilkunastu w krótkiej wypowiedzi znudziło nam się liczenie;)
Super-czysty ciek wodny:)
Wyspa mocno piaskowa...
Kolejnym punktem programu był lunch, a po nim wyruszyliśmy naszym wesołym autobusem w przejażdżkę po...plaży. Niestety wyprawę naszą zakłóciły chwilowe opady deszczu, ale jazda po plaży z prędkością do 80 km/h z pewnością ciekawym doświadczeniem była.
W czasie jazdy przewodnik oznajmił, że Fraser Island jest jednym z nielicznych miejsc na ziemi, gdzie na plaży znajduje się pas startowy dla awionetek będący w ciągłym użyciu, i jeśli ktoś ma wolę ku temu to może się ową maszyną przelecieć. Nie trzeba było mi dwa razy tego powtarzać, uwielbiam wszelkie maszyny latające, zwłaszcza startujące z plaży, a zwłaszcza takie, z których pokładu można zobaczyć..uwaga...migrujące na północ wieloryby! Tak więc kilkanaście minut później pakowaliśmy się już do samolociku. Była to awionetka produkcji rodzimej, pilot chętnie odpowiadał na wszelkie nurtujące pytania.
Wow, bardzo mi się podoba Twoja relacja, podzielam zachwyt nad tym niesamowitym krajem i faktycznie jak wyżej ktoś wspomniał takie trochę dziwne ale pozytywnym znaczeniu uczucie jak się ogląda i czyta o miejscach, w których samemu się było
;) .Wróżę, że Twoja relacja weźmie udział w konkursie miesiąca i obstawiam miejsce na pudle-raczej wyższe niż niższe
:) .
I dodatkowe koale:)
Tak więc eskapada na Magnetic Island zakończona sukcesem i radością!
Pora była by powracać na ląd i szukać miejsca do koczowania. Tym razem znowu nam się poszczęściło i zaraz przy naszym campingu ucztowali kolejni przedstawiciele australijskiej fauny
TBC.Dzień 11. W okolicach Airlie Beach
Po koalowych przygodach, przemieściliśmy się do Airlie Beach, bazy wypadowej na Whitsunday Islands. Niestety, było to jedno z tych nielicznych miejsc, w których planowanie wyprawy z dnia na dzień okazało się wadą... Wszelkie (relatywnie przystępne) rejsy na wyspy na ten lub następny dzień były wyprzedane... Pozostawały tylko drogie i niekoniecznie interesujące nas opcje...Chcąc niechcąc musieliśmy sobie odpuścić obcowanie z białym piaskiem Whitsunday... :(
Rozbiliśmy obozowisko na obrzeżach Airlie Beach i szybko zeksplorowaliśmy miasteczko. Jest to typowa baza wypadowa o charakterze kurortu, pełno tam sklepików z pamiątkami i biur podróży.
Na kampingu...
I w samym Airlie Beach
Dzień spędziliśmy dość leniwie, odpoczywając, jedząc i pijąc ;)
Dzień 12. Cape Hillsborough i długa droga do Rockhampton
Jako że z wyprawy na wyspy wyszły nici, kolejnego ranka wcześnie opuściliśmy Airlie Beach. Postanowiliśmy, że w tym dniu pokonamy długi a konieczny do przebycia, odcinek drogi do Rockhampton.
Żeby nie był to tylko pusty dzień spędzony w pojeździe, zahaczyliśmy o Cape Hillsborough (dodatkowo motywowała nas wieść z przewodnika głosząca, że na tamtejszej plaży lubią bytować kangury).
Pogoda na Cape Hillsborough była lekko wietrzna, ale oprócz wizyty na plaży pospacerowaliśmy jeszcze po pobliskiej trawie Parku Narodowego. Obiecanych kangurów na plaży nie zastaliśmy, natomiast udało się napotkać 1. (słownie jednego. jedną?) przedstawiciela kangurowatych w jej okolicy:
Plaża Cape Hillsborough prezentuje się nastepująco:
A oto co m. in. można zobaczyć w parku narodowym:
Po tychże oględzinach, ruszyliśmy w długą, niemal 400 km, dalszą drogę w kierunku Rockhampton. Naszym celem podróży był camping przy jaskiniach Capricorn Caves.
Po drodze jak zwykle nieco martwych kangurów i ostrzeżenia przed innym zwierzem...
Do campingu dojechaliśmy wieczorem, okazało się, że na polu namiotowym koczować będziemy jako jedyni. Jednakże dokładne badanie terenu z latarką, poprzedzone podejrzanymi dźwiękami i szelestami z krzaków, wykazało, że bynajmniej nie jesteśmy tam sami. Naszymi towarzyszami było kilka płochliwych walabii, których z powodu złych warunków oświetlenia nie udało się uwiecznić na fotografii.
Dzień 13. Capricorn Caves i Rockhapmpton.
Następny dzień zaczęliśmy od wycieczki do jaskini. Wycieczki odbywają się co pół godziny, wejście wyłącznie z przewodnikiem. Generalnie przyjemna i szybka wycieczka, podczas której dowiadujemy się m. in. jak odkrywano i badano jaskinię, o zwierzokształtnych jej elementach i o pewnym gatunku paproci, który nie występuje nigdzie indziej na świecie (a przynajmniej nic na ten temat nikomu nie wiadomo). Co ciekawe, w jednym z kompartmentów jaskini, panuje doskonała akustyka i z tego względu są tam wystawiane opery. Miejsce to jest może być również wynajmowane w celu zawarcia związku małżeńskiego...
Dla tych, co lubią eksplorować, możliwe są wycieczki typu 'adventure', ze wspinaniem się, przeciskaniem i innymi bardziej lub mniej dziwnymi aktywnościami.
Właz do jaskini
Wspomniana paproć
i jeden z 'elementów zwierzęcych'
Po jaskiniowaniu, udaliśmy się prosto do Rockhampton, a właściwie do miejscowego ZOO. Jest to niewielkie, ale darmowe ZOO, w którym można poobcować z przedstawicielami australijskiej (i nie tylko) fauny.
Po wizycie w ZOO zatrzymujemy się na oględziny focie przy pomniku (jeśli można tak to nazwać) wyznaczającym przebieg Zwrotnika Koziorożca...
Potem jeszcze krótki spacer po centrum Rockhampton, gdzie ze wzlędu na architekturę można poczuć sie na Dzikim Zachodzie (samo miasto jest tak z resztą czasem nazywane, głównie ze względu na to, że jest wielkim australijskim zagłębiem hodowli bydła).
Z Rockhampton przemieszczamy się do miejscowości Yeppoon, gdzie rozbijamy obozowisko pod palmami.
Jeszcze wieczorne piwko na plaży i kolejny dzień australijskiej przygody się kończy....Dzień 14. Great Keppel Island
Kolejny piękny australijski poranek rozpoczął się wizytacją niecodziennego (?) gościa na campingu. Poniższy osobnik przechadzał się pomiędzy koczowiskami, wyraźnie licząc na darmowe śniadanie...
Po uczynieniu obowiązkowej dokumentacji i złożeniu dobytku, udaliśmy się do portu, a stamtąd na Great Keppel Island. Dzień wcześniej zarezerwowaliśmy bilety na rejs na wyspę (tam kilka godzin) + wycieczka łódką ze szklanym dnem (ok. 70 AUD/os), w celu rzucenia oka na żywot rafy (wcześniej nie zdecydowaliśmy się na rafę, jako że posiadam rybofobię i nie po drodze było mi spędzać cały dzień pośród nich...jednak jak już być Australii i nie przekonać się czy rafa istnieje? No niechże już będzie kompromis ze szklanym dnem ;)).
Tak więc o ustalonej godzinie stawiliśmy się w miejscu departury i popłynęliśmy: najpierw do wyspy docelowej, gdzie czekała nas 'przesiadka' na szklane dno.
Port
Widoki z 'podróży'
I w końcu u celu:)
Zdjęć ze 'szklanego dna' nie zamieszczam, bo nie prezentują się jakoś super dostojnie... Wycieczka tymże wehikułem trwała ok. pół godziny, towarzyszyło jej nieustanne opowiadanie przewodnika, okraszone z resztą dużą ilością 'sucharów'. Generalnie eskapada (wg. mnie) d...specjalnie nie urywała i pewnie lepiej wsadzić własną osobę pod wodę i pooglądać z bliska, ale dla nurko- i rybofobów rozwiązanie akceptowalne.
Pozostały czas spędziliśmy na spacerach po wyspie. Na wyspie egzystuje mały sklepik z lodami i pamiątkami, punkt wypożyczalni sprzętu do snorkowania oraz baro-restauracja i coś w rodzaju 'ośrodków wczasowych'.
Ponadto bardzo fajna piaszczysta plaża i piękne widoki ...
...a także trochę nietoperzy
Dzień 15. Fraser Island
Po słonecznym dniu na Grand Keppel Island, postanowiliśmy przejechać dość spory kawałek drogi, coś ponad 400 km, do Hervey Bay - bazy wypadowej na Fraser Island. Wieść o wyspie z piasku nie dawała mi spokoju i wiedziałam, że muszę ją ujrzeć na własne oczy. Niestety, z naszym pojazdem, wizyta takowa nie była możliwa. Opcje są dwie: wypożyczenie pojazdu 4x4 i samodzielna eksploracja, albo udział w zorganizowanej wycieczce. Chcąc-niechcąc przyszło nam się podjąć opcji numer dwa. Zdecydowaliśmy się na 1-dniową 'Fraser Island w pigułce'. W cenie wycieczki (bodajże 130 AUD/os): odbiór z hostelu/hotelu/campingu i transport autobusem i promem na wyspę, całodzienna wycieczka po wyspie (niestety w trybie 'Janush mode', czyli pół godziny tu, kwadrans tam, a tu tylko na szybką focię), lunch i powrót tym samym sposobem.
Fraser Island jest 'siedzibą' najczystszego szczepu Dingo, nie napotkaliśmy jednak zwierząt, a tylko znaki ostrzegawcze.
Pierwszym punktem programu był 30 minutowy postój nad niesamowicie czystym (i urodziwym) jeziorem MacKenzie, niektórzy spróbowali kąpieli:)
Potem zwiedzanie 'Stacji Centralnej', niegdyś zamieszkanej przez ludzi zajmujących się przemysłem drzewnym na wyspie, i jej okolicach. Wszystko oczywiście na czas i z panem przewodnikiem, nieustannie nadużywającym zwrotu 'folks'...Po kilkunastu w krótkiej wypowiedzi znudziło nam się liczenie;)
Super-czysty ciek wodny:)
Wyspa mocno piaskowa...
Kolejnym punktem programu był lunch, a po nim wyruszyliśmy naszym wesołym autobusem w przejażdżkę po...plaży. Niestety wyprawę naszą zakłóciły chwilowe opady deszczu, ale jazda po plaży z prędkością do 80 km/h z pewnością ciekawym doświadczeniem była.
W czasie jazdy przewodnik oznajmił, że Fraser Island jest jednym z nielicznych miejsc na ziemi, gdzie na plaży znajduje się pas startowy dla awionetek będący w ciągłym użyciu, i jeśli ktoś ma wolę ku temu to może się ową maszyną przelecieć. Nie trzeba było mi dwa razy tego powtarzać, uwielbiam wszelkie maszyny latające, zwłaszcza startujące z plaży, a zwłaszcza takie, z których pokładu można zobaczyć..uwaga...migrujące na północ wieloryby! Tak więc kilkanaście minut później pakowaliśmy się już do samolociku. Była to awionetka produkcji rodzimej, pilot chętnie odpowiadał na wszelkie nurtujące pytania.