Z Palm Cove udaliśmy się dalej na północ, w stronę wypatrzonego wcześniej w WikiCamps campingu. Widoki po drodze całkiem niczego sobie:
Niestety nasz wymarzony, pierwszy australijski camping, był zupełnie pełny (podobnie jak 2-3 inne w okolicy) i wylądowaliśmy gdzie indziej. Było to bodajże Wonga Beach, camping szczerze mówiąc taki sobie i stosunkowo drogi (bodajże 36 AUD). Rozbiliśmy obozowisko i dziarsko ruszyliśmy na plażę (dość z resztą dziką), którą od naszego nowego namioto-domku dzieliło jakieś 3 minuty niespiesznego marszu. Niestety zimowa australijska aura dała o sobie znać;) Wiatr na plaży był konkretny, co nie przeszkodziło nam w degustacji craftowego australijskiego piwka.
Nasz pierwszy camping
Wietrzna plaza....
Dzień 6. - Dzień kłopotów;)
No bo przecież nie mogło być perfekcyjnie....Otóż kłopoty zaczęły się w nocy: okropna ulewa. Okazało się, że przytargany przez nas z Europy namiot nie dał sobie rady z tropikalną ulewą i zwyczajnie...przemókł i zaniemógł;P Tak więc byliśmy zmuszeni wrócić się do najbliższej wyżej cywilizowanej jednostki administracyjnej (czyt. Cairns) w celu ulepszenia ekwipunku. Niestety jak pech to pech, po drodze zaliczyliśmy małą stłuczkę (ktoś nam wjechał w d...), trzeba było spisać raport, zahaczyć w tym celu o siedzibę Apex'u w Cairns, a dopiero potem mogliśmy się udać na poszukiwanie nowego namiotu. Jak się okazało sprawa nie była taka łatwa i znalezienie otwartego sklepu z porządnym (czyt. lepszym niż dotychczasowy) sprzętem chwilę nam zajęło...Jakoże w Australii zima i ciemno robi się stosunkowo wcześnie, wiedzieliśmy już, że dzień mamy z głowy. Na pocieszenie kupiliśmy (prócz rzeczonego namiotu) lody zamrażane ciekłym azotem i (znowu...) ruszyliśmy na północ, tym razem aż do Daintree Village, z nadzieją, że tym razem niespodziewanych powrotów nie będzie.
Dzień 7. - Witaj dżunglo!
Nareszcie się udało! Wieczorem poprzedniego dnia dotarliśmy do wioski Daintree. Zakoczowaliśmy na niewielkim campingu, niekonieczne super-wypasionym, ale bardzo przyjaznym i wyposażonym we wszystko co niezbędne. Za pojazd, namiot i nas zapłaciliśmy 24 AUD.
Specyficzny 'common room' na campingu w Daintree
Jakoże spieszno nam było do eksploracji, o poranku zwinęliśmy majdan i ruszyliśmy ku rzece Daintree. W kolejce na prom czekaliśmy może ok 15 min, natomiast sama przeprawa poszła dość sprawnie.
Widok z promu przez Daintree...Krokodyle nie objawiły się;)
I tak oto znaleźliśmy się w lesie deszczowym! Zaliczając po drodze lookout, zostawiliśmy pojazd na parkingu i ruszyliśmy na szlak. Wybraliśmy wersję 'adventure', która okazała się dość długa i błotnista, ale ilość zieloności i pierwsze obcowanie z prawdziwą dżunglą wynagrodziły nam te tony błota na butach
:)
Pierwsze spotkanie z roślinnością...
...i pierwszy lookout
Duuużo roślinek!
Podczas wędrówki po buszu (swoją drogą, trzeba być dość uważnym, bo szlak oznaczony jest tylko wstążeczkami przyczepionymi na drzewach, więc czasem łątwo coś przegapić i trzeba wracać), usłyszeliśmy dziwne dźwięki...Spodziewając się wszystkiego, począwszy od ataku kazuara, na zjedzeniu przez pytona skończywszy, naszym oczom ukazały się maszerujące...dziki. Otóż była to ostatnia rzecz jakiej się spodziewałam, niemniej jednak biorąc pod uwagę brak ludzi, cywilizacji, końca trasy etc. w promieniu najbliższych...???... dziki narobiły nam trochę strachu:) Jednakże piszę do Was tu i teraz z bezpiecznej kanapy, tak więc z 'przygody' wyszliśmy bez szwanku.
Po naszej przeprawie przez las, pojechaliśmy do Cape Tribulation. Prócz namorzynów (mam nadzieję, ze tak można je odmieniać), tamtejszą plażę zamieszkują liczne kraby trudniące się kulkowaniem (foto).
Krabokulki
I sprawca rzeczonychDzień 8. Okrężną drogą...
Na skutek niefortunnych wydarzeń sprzed dwóch dni, dzięki którym poznaliśmy przebieg drogi Cairns-Daintree prawie na pamięć postanowiliśmy wyruszyć nasz zjazd 'w dół Australii' nieco inną drogą...A więc zamiast standardowo wzdłuż oceanu, odbiliśmy nieco na zachód: przez Mount Molly, Mareeba, Milla Milla do Innisfail. Liczyliśmy na fajne widoki i zaplanowaliśmy camping w okolicach jeziora Tinaroo...Niestety nie było nam dane do niego dojechać, jakże zarówno GPS jak i mapa nie chciały za żadne skarny do niego doprowadzić.... Ale po kolei!
Pierwsze widoki po drodze...
I nagłe zmiany krajobrazu (swoją drogą był to dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyliśmy kangury na poboczu. Martwe:(
Po jakimś czasie naszym oczom ukazały się billboardy zachęcające do wizyty w winiarni specjalizującej się w wyrobie trunku z owoców egzotycznych. Nie zastanawiając się skręciliśmy i po chwili naszym oczom ukazały się plantacje mango
Po degustacji (oprócz wina z mango w wesji słodkiej, półsłodkiej i wytrawnej, raczono nas jeszcze likierami m.in. z mandarynek) nabyliśmy małe co-nieco na wieczór i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kolejne napotkane bilboardy zachęcały do skrętu w celu obserwacji dziobaków. Znowu niewiele myśląc daliśmy się skusić i po kilku minutach (i z 10 AUD w kieszeni mniej) staliśmy nad stawem i wypatrywaliśmy stworów. Na szczęście obserwacje były owocne, niestety gorzej z fotodokumentacją owego zwierza...
Dziobakowy staw
Jako że zimowy australijski dzień krótkim jest, musieliśmy się rozglądnąć za koczowiskiem. Naszym łupem padł niewielki camping w Milla Milla, okolicy pełnej wodospadów. Rozbiliśmy więc namiot i wyruszyliśmy na obserwację spadających wód i pobliskich terenów...
Na kolację rzeczone wino z mango i dla niewegeariańskiej połowy wyprawy...stek z kangura
Dzień 9. Innisfail & Mission Beach
Następnego ranka powzięliśmy azymut ku wielkiej wodzie, a więc powrót na wybrzeże. Na poranną kawusię i zakupy zatrzymaliśmy się w Innisfail, a stamtąd przemieściliśmy się do Mission Beach.
Ah, ta zima...
:)
Po kilku godzinach w MB, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jako że do tej pory nie dane nam było napotkać kazuara (choć znaki ostrzegały co chwilę), przesłuchaliśmy pana w informacji turystycznej, który zeznał, że ptaszyska się pojawiają tu i ówdzie i doradził nam, gdzie ich wypatrywać wracając do głównej drogi w kierunku na Townsville. Jednak doświadczony australijski obywatel to najlepszy poradnik:) Ostrożnie jadąc udało nam się ujrzeć zwierza...a nawet dwa!
Wow, bardzo mi się podoba Twoja relacja, podzielam zachwyt nad tym niesamowitym krajem i faktycznie jak wyżej ktoś wspomniał takie trochę dziwne ale pozytywnym znaczeniu uczucie jak się ogląda i czyta o miejscach, w których samemu się było
;) .Wróżę, że Twoja relacja weźmie udział w konkursie miesiąca i obstawiam miejsce na pudle-raczej wyższe niż niższe
:) .
Z Palm Cove udaliśmy się dalej na północ, w stronę wypatrzonego wcześniej w WikiCamps campingu. Widoki po drodze całkiem niczego sobie:
Niestety nasz wymarzony, pierwszy australijski camping, był zupełnie pełny (podobnie jak 2-3 inne w okolicy) i wylądowaliśmy gdzie indziej. Było to bodajże Wonga Beach, camping szczerze mówiąc taki sobie i stosunkowo drogi (bodajże 36 AUD). Rozbiliśmy obozowisko i dziarsko ruszyliśmy na plażę (dość z resztą dziką), którą od naszego nowego namioto-domku dzieliło jakieś 3 minuty niespiesznego marszu. Niestety zimowa australijska aura dała o sobie znać;) Wiatr na plaży był konkretny, co nie przeszkodziło nam w degustacji craftowego australijskiego piwka.
Nasz pierwszy camping
Wietrzna plaza....
Dzień 6. - Dzień kłopotów;)
No bo przecież nie mogło być perfekcyjnie....Otóż kłopoty zaczęły się w nocy: okropna ulewa. Okazało się, że przytargany przez nas z Europy namiot nie dał sobie rady z tropikalną ulewą i zwyczajnie...przemókł i zaniemógł;P Tak więc byliśmy zmuszeni wrócić się do najbliższej wyżej cywilizowanej jednostki administracyjnej (czyt. Cairns) w celu ulepszenia ekwipunku. Niestety jak pech to pech, po drodze zaliczyliśmy małą stłuczkę (ktoś nam wjechał w d...), trzeba było spisać raport, zahaczyć w tym celu o siedzibę Apex'u w Cairns, a dopiero potem mogliśmy się udać na poszukiwanie nowego namiotu. Jak się okazało sprawa nie była taka łatwa i znalezienie otwartego sklepu z porządnym (czyt. lepszym niż dotychczasowy) sprzętem chwilę nam zajęło...Jakoże w Australii zima i ciemno robi się stosunkowo wcześnie, wiedzieliśmy już, że dzień mamy z głowy. Na pocieszenie kupiliśmy (prócz rzeczonego namiotu) lody zamrażane ciekłym azotem i (znowu...) ruszyliśmy na północ, tym razem aż do Daintree Village, z nadzieją, że tym razem niespodziewanych powrotów nie będzie.
Dzień 7. - Witaj dżunglo!
Nareszcie się udało! Wieczorem poprzedniego dnia dotarliśmy do wioski Daintree. Zakoczowaliśmy na niewielkim campingu, niekonieczne super-wypasionym, ale bardzo przyjaznym i wyposażonym we wszystko co niezbędne. Za pojazd, namiot i nas zapłaciliśmy 24 AUD.
Specyficzny 'common room' na campingu w Daintree
Jakoże spieszno nam było do eksploracji, o poranku zwinęliśmy majdan i ruszyliśmy ku rzece Daintree. W kolejce na prom czekaliśmy może ok 15 min, natomiast sama przeprawa poszła dość sprawnie.
Widok z promu przez Daintree...Krokodyle nie objawiły się;)
I tak oto znaleźliśmy się w lesie deszczowym! Zaliczając po drodze lookout, zostawiliśmy pojazd na parkingu i ruszyliśmy na szlak. Wybraliśmy wersję 'adventure', która okazała się dość długa i błotnista, ale ilość zieloności i pierwsze obcowanie z prawdziwą dżunglą wynagrodziły nam te tony błota na butach :)
Pierwsze spotkanie z roślinnością...
...i pierwszy lookout
Duuużo roślinek!
Podczas wędrówki po buszu (swoją drogą, trzeba być dość uważnym, bo szlak oznaczony jest tylko wstążeczkami przyczepionymi na drzewach, więc czasem łątwo coś przegapić i trzeba wracać), usłyszeliśmy dziwne dźwięki...Spodziewając się wszystkiego, począwszy od ataku kazuara, na zjedzeniu przez pytona skończywszy, naszym oczom ukazały się maszerujące...dziki. Otóż była to ostatnia rzecz jakiej się spodziewałam, niemniej jednak biorąc pod uwagę brak ludzi, cywilizacji, końca trasy etc. w promieniu najbliższych...???... dziki narobiły nam trochę strachu:) Jednakże piszę do Was tu i teraz z bezpiecznej kanapy, tak więc z 'przygody' wyszliśmy bez szwanku.
Po naszej przeprawie przez las, pojechaliśmy do Cape Tribulation. Prócz namorzynów (mam nadzieję, ze tak można je odmieniać), tamtejszą plażę zamieszkują liczne kraby trudniące się kulkowaniem (foto).
Krabokulki
I sprawca rzeczonychDzień 8. Okrężną drogą...
Na skutek niefortunnych wydarzeń sprzed dwóch dni, dzięki którym poznaliśmy przebieg drogi Cairns-Daintree prawie na pamięć postanowiliśmy wyruszyć nasz zjazd 'w dół Australii' nieco inną drogą...A więc zamiast standardowo wzdłuż oceanu, odbiliśmy nieco na zachód: przez Mount Molly, Mareeba, Milla Milla do Innisfail. Liczyliśmy na fajne widoki i zaplanowaliśmy camping w okolicach jeziora Tinaroo...Niestety nie było nam dane do niego dojechać, jakże zarówno GPS jak i mapa nie chciały za żadne skarny do niego doprowadzić....
Ale po kolei!
Pierwsze widoki po drodze...
I nagłe zmiany krajobrazu (swoją drogą był to dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyliśmy kangury na poboczu. Martwe:(
Po jakimś czasie naszym oczom ukazały się billboardy zachęcające do wizyty w winiarni specjalizującej się w wyrobie trunku z owoców egzotycznych. Nie zastanawiając się skręciliśmy i po chwili naszym oczom ukazały się plantacje mango
Po degustacji (oprócz wina z mango w wesji słodkiej, półsłodkiej i wytrawnej, raczono nas jeszcze likierami m.in. z mandarynek) nabyliśmy małe co-nieco na wieczór i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kolejne napotkane bilboardy zachęcały do skrętu w celu obserwacji dziobaków. Znowu niewiele myśląc daliśmy się skusić i po kilku minutach (i z 10 AUD w kieszeni mniej) staliśmy nad stawem i wypatrywaliśmy stworów. Na szczęście obserwacje były owocne, niestety gorzej z fotodokumentacją owego zwierza...
Dziobakowy staw
Jako że zimowy australijski dzień krótkim jest, musieliśmy się rozglądnąć za koczowiskiem. Naszym łupem padł niewielki camping w Milla Milla, okolicy pełnej wodospadów. Rozbiliśmy więc namiot i wyruszyliśmy na obserwację spadających wód i pobliskich terenów...
Na kolację rzeczone wino z mango i dla niewegeariańskiej połowy wyprawy...stek z kangura
Dzień 9. Innisfail & Mission Beach
Następnego ranka powzięliśmy azymut ku wielkiej wodzie, a więc powrót na wybrzeże. Na poranną kawusię i zakupy zatrzymaliśmy się w Innisfail, a stamtąd przemieściliśmy się do Mission Beach.
Ah, ta zima... :)
Po kilku godzinach w MB, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jako że do tej pory nie dane nam było napotkać kazuara (choć znaki ostrzegały co chwilę), przesłuchaliśmy pana w informacji turystycznej, który zeznał, że ptaszyska się pojawiają tu i ówdzie i doradził nam, gdzie ich wypatrywać wracając do głównej drogi w kierunku na Townsville. Jednak doświadczony australijski obywatel to najlepszy poradnik:) Ostrożnie jadąc udało nam się ujrzeć zwierza...a nawet dwa!
Usatysfakcjonowani tymże spotkaniem ruszyliśmy dalej...
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jakieś lookouty (w tym jeden wyjątkowo zakomarzony) po czym odnaleźliśmy kolejne koczowisko.
Dzień 10. Townsville & Magnetic Island
Następnego dnia doczłapaliśmy się do Townsville i po pobieżnych oględzinach postanowiliśmy atakować Magnetic Island.
Takie tam, w Townsville...
Zima, zima wszędzie!
Magnetic Island słynie z wielkiej ilości wolnożyjących koali...
Po chwili spaceru i intensywnego wypatrywania.... jest!
W tym kraju nawet skały wyglądają jak koale:)
Jeszcze szybkie highlighty z widoczkami...