To właśnie tu odbywa się jedno z najważniejszych wydarzeń w Beninie: Międzynarodowy Festiwal Religii Voodoo, który ma miejsce każdego roku, 10 stycznia. To tutaj zbierają się tancerze, kapłani, rytuały, maski, muzyka i tysiące uczestników z kraju i zza granicy. Miejsce tętni wtedy życiem, ale teraz – poza sezonem – panuje tu cisza. Morze spokojnie uderza o brzeg, a po okolicy przechadzają się pojedyncze osoby. Bardzo chciałbym uczestniczyć w takim wydarzeniu, ale niestety tym razem się to nie udało. Czas ruszać w dalsza drogę.
Nasi kierowcy szybko ogarniają nam przewodnika. Cena, 45ł za osobę W sumie nie wiem czy to dużo czy mało ale jednostkowo za kilka godzin z pewnością dla nas przyzwoicie.
Zostawiamy auta przy nabrzeżu i przesiadamy się do łodzi. Wypływamy i nasz przewodnik zaczyna opowiadać o historii tego miejsca i w sumie robi to bardzo interesująco.
Nasi kierowcy szybko ogarniają nam przewodnika. Cena, 45ł za osobę W sumie nie wiem czy to dużo czy mało ale jednostkowo za kilka godzin z pewnością dla nas przyzwoicie.
Zostawiamy auta przy nabrzeżu i przesiadamy się do łodzi. Wypływamy i nasz przewodnik zaczyna opowiadać o historii tego miejsca i w sumie robi to bardzo interesująco.
Zbliżamy się do pierwszych zabudowań. Od razu mam skojarzenia z Kambodza i jeziorem Tanle Sap. Tam była wioska Kompong Pluk. Bardzo mi się tam podobalo i widze ze tutaj będzie podobnie.
Przewodnik mówi że dziś Ganvié liczy ok. 40 000 mieszkańców. Tutaj niemal wszystko czyli, domy, szkoły, kościoły, meczety, sklepy, a nawet cmentarz, zbudowane są na palach wbitych w dno jeziora. Mieszkańcy poruszają się pirogami. Podobno uczą dzieci pływac łodzia już od czwartego roku zycia
Nie ma tu ulic, chodników, ani samochodów — cały świat odbywa się na wodzie. Cały handel odbywa się z łodzi do łodzi. Kobiety sprzedają owoce, warzywa, ryby czy gotowe posiłki bez potrzeby wychodzenia z pirogi. Najlepsze w tym jest chyba to, że nie czuje tutaj żadnej komercji. Mieszkańcy z ciekawością się nam przyglądają i nikt niczego od nas nie probuje wymusić. Zauważam ze czesc kobiet na widok aparatu zaslania się kapeluszem. Nikt jednak nie krzyczy, nie przegania nas.
Przewodnik zawiózł nas rzekomo do swojego domu, w którym było sporo do kupienia pamiątek. Lekko powątpieaam czy na pewno to jego dom, ale nie jest nachalny. Tym bardziej ze poczęstował nas czymś co nazwał lokalnym whisky
:). Później to sprawdziłem i była to chyba była sodabi, czyli lokalna wódka palmowa, bardzo popularna w Beninie i Togo. Destylowany trunek powstaje ze fermentowanego soku palmowego. Smak lekko korzenny. Jakieś zioła i przyprawy. To było całkiem mocne… i dobre
:). Zastanawialiśmy się nawet czy sobie nie kupić na droge, ale jednak lekko się obawialiśmy skutków ubocznych niewiadomego pochodzenia alkoholu.
Można u niego wynająć pokój! Fajna sprawa — prosty, lokalny nocleg nad samym jeziorem, z widokiem na życie, które płynie dosłownie i w przenośni. Gdybym był w mniejszym gronie i wiedział o tej opcji wcześniej, z pewnością poważnie bym to rozważył. Cena? Coś w okolicach 100 zł za noc, a klimat nie do podrobienia.
Nas było jednak trochę więcej, więc po wizycie każdy zaczął się rozchodzić po różnych zakątkach tego niewielkiego, ale zaskakująco rozbudowanego domostwa, które okazało się połączone z innymi zabudowaniami. W pewnym momencie, eksplorując te drewniane konstrukcje, natknąłem się na coś, co wyglądało jak toaleta. Zawahałem się, spojrzałem w dół i... uświadomiłem sobie, że mieszkańcy Ganvié, czyli kilkadziesiąt tysięcy ludzi, załatwiają się bezpośrednio do tej samej wody, z której żyją: piją, gotują, łowią ryby, kąpią się i piorą.
W Ganvié postanowiliśmy zrobić coś, na co od dawna czekałem – wizyta u lokalnego fryzjera. To już prawie moja podróżnicza tradycja – gdziekolwiek jestem, staram się odwiedzić jakiś lokalny zakład fryzjerski. Z czasem zacząłem naprawdę to lubić.
Czułem się jak element czegoś autentycznego – nie turystycznej atrakcji, ale codzienności mieszkańców. W zakładzie co chwilę ktoś wpadał, ktoś wychodził, ktoś komentował, ktoś się śmiał. NApierw fryzjer wpadł w konsternacje, bo raz że nie spodziewal się takich klientów, a dwa ze nie byliśmy zainteresowani wybraniem jednej z ustalonych w schamcie fryzur. Fryzjer za pomocą tłumaczenia naszego przewodnika poinformowal nas ze mamy sobie wybrać fryzure z plakatu wiszącego na „zakładzie”. Wyszliśmy z zakładu z lekką fryzurą i dużym uśmiechem. Znowu udało się uchwycić kawałek świata z zupełnie innej perspektywy – i za to właśnie lubię te moje podróżnicze wizyty u fryzjera. Cena… 10zł. Wprawdzie przewodnik mocno protestował ze to za dużo, ale uważam ze należalo mu się
;-)
Wypuszczam drona i unoszę go nad Ganvié. Z dołu wszystko było już niezwykłe, ale z góry to miejsce wygląda jak zupełnie inny świat. Nie przypomina żadnej wioski, miasta czy osady, którą widziałem wcześniej. To nie sieć ulic, tylko sieć kanałów. Nie place i chodniki, tylko kładki, łodzie i woda — wszędzie woda. I choć wszystko wydaje się kruche, to jednak funkcjonuje — od wieków. Jestem tym miejscem autentycznie zachwycony.
Nadlatuję nad coś, co przypomina stację benzynową – tyle że nie tankuje się tu paliwa, tylko wodę pitną. Dziesiątki wąskich łodzi przybijają do brzegu, a każda z nich załadowana jest nie ludźmi, lecz beczkami w różnych kolorach. To miejsce tętni życiem – ktoś napełnia zbiornik, ktoś inny czeka w kolejce, dzieci siedzą na krawędzi pirog, pomagając rodzicom.
W Ganvié woda jest paradoksem — wszędzie obecna, a jednocześnie deficytowa. Woda z jeziora, choć otacza mieszkańców ze wszystkich stron, nie nadaje się do picia. Jest zanieczyszczona, pełna odpadów i ścieków. Dlatego taka „wodna stacja” to dla wielu najważniejsze miejsce dnia — tutaj zdobywa się coś, co w naszych oczach wydaje się oczywiste, a dla nich ma wartość przetrwania.
Mijamy też budynek, który wygląda na kościół katolicki — prosty, z krzyżem na dachu i charakterystycznym układem przestrzeni. Nie jest to monumentalna świątynia, raczej skromne miejsce. Co ciekawe, tu w Ganvié, katolicyzm współistnieje z voodoo i islamem. Wszystko funkcjonuje w jednej, zadziwiającej symbiozie.
Słońce zaczyna zachodzić. Ciepłe światło kładzie się na tafli jeziora, odbijając się w spokojnych falach. Sporo łodzi wraca do domów ze stałego lądu. Dużo dziś zobaczyliśmy, chłonąc tę wioskę wszystkimi zmysłami – zapachami, dźwiękami, widokami. Ale mimo to czuję niedosyt. To miejsce ma w sobie coś, co zostaje pod skórą. Chciałbym zostać tu na noc, zobaczyć jak wygląda Ganvié po zmroku, kiedy wszystko cichnie, a światło pochodzi już tylko z latarni, ognisk i księżyca odbijającego się w wodzie. Niestety nasz plan jest napięty. Zresztą, niestety jak zawsze.
W przystani czekają na nas kierowcy, których spotkaliśmy jeszcze rano. Mają ze sobą nasze bagaże – na szczęście nie musieliśmy zabierać ich do wioski, co dało nam większą swobodę poruszania się. Docieramy do przystani już po zachodzie słońca. Szybko wsiadamy do samochodów i ruszamy w stronę KotonuCos poknociłem i złe wysłałem, później chciałem skasować, skasowałem wcześniejszy post z połowa zdjęć. Na szczęście na stronie głównej są relacje i one odświeżają się z opóźnieniem, wiec tekst odzyskałem
:shock:
:roll:
W każdym razie wracam z relacją, bo z powodu innych wyjazdów ciężko mi było zachować dyscyplinę
;)Docieramy już nocą. Hotel okazuje się całkiem przyjemny, a do tego ma własną restaurację. Tego wieczora raczymy się wołowymi burgerami i zimnym piwem. Smakuje wybornie. Wcześniej dogadujemy się z naszymi kierowcami, żeby następnego dnia zawieźli nas do Abomey. Swoją drogą, zrobią z nami spory kawałek trasy – ruszyliśmy razem z Grand Popo. Za transport z Kotonu do Abomey zapłacimy po 30 zł od osoby.
Rankiem szukamy kantoru. Docieramy w końcu do miejsca, które – okratowane i z ochroną – wygląda jak bank. W środku w rzędach z 20 krzesełek, jak w poczekalni. A to tylko kantor. Ciekawe.
Trochę żałujemy, że nie mamy czasu porządnie zwiedzić Kotonu, ale plan jest napięty. Był też pomysł, żeby pojechać do Port-Novo – stolicy Beninu – ale trochę się obawiałem, że ucieknie nam ostatni autobus z Abomey na północ, do Natitingou.
W Kotonu znajduje się kilka znaczących pomników. Najbardziej imponującym z nich jest statua Amazonki – monument upamiętniający legendarne wojowniczki z Królestwa Dahomeju, znane jako Agojie lub Amazonki Dahomejskie – elitarny żeński korpus wojskowy, który istniał od XVII do XIX wieku. Trochę poczytałem wcześniej o tych kobietach i muszę przyznać, że to bardzo ciekawa lektura – polecam.
Ruszamy w dalszą drogę i mijamy kolejny pomnik. Doczytuję, że to Pomnik Bio Guéry – bohatera narodowego Beninu, który odegrał kluczową rolę w oporze przeciwko francuskiemu kolonializmowi. Jest całkiem ładny, ale nie chcemy się już zatrzymywać.
Inaczej jednak było dosłownie chwilę później, gdy kątem oka zauważam... samolot na plaży (sic!). Szybki kontakt z drugim samochodem – zawracamy. Szczerze przyznam, że zupełnie zapomniałem o tym samolocie – coś mi się kiedyś przewinęło na YouTubie, ale to było wiele miesięcy temu. Samolot to prawdziwa gratka dla miłośników lotnictwa. Jestem autentycznie podekscytowany – na środku plaży stoi ogromny samolot! Podchodzimy bliżej, a z daleka ktoś na nas krzyczy i biegnie w naszym kierunku. Aha... koniec zwiedzania? Okazuje się jednak, że ten ktoś przebiegł tylko po to, by zapytać, czy chcemy wejść do środka. Cena: 1000 CFA, czyli jakieś 6 zł. Nie zastanawiamy się długo – nawet nie próbujemy negocjować.
Wchodzimy na pokład – boarding czas zacząć! ?
Wnętrze samolotu robi wrażenie. Widać rzutnik, na którym kiedyś wyświetlano filmy. Na końcu znajduje się aż sześć toalet ustawionych jedna obok drugiej – totalny odjazd.
W lukach bagażowych znajdujemy zestawy ratunkowe i maski przeciwgazowe w kabinie pilota – nikt ich nie zabrał, co nas autentycznie zaskakuje. Nasi kierowcy, widząc naszą radość, też chętnie zaczynają robić sobie zdjęcia ?.
Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze historię tego samolotu, którą wyczytałem z internetu: Samolot został wyprodukowany w 1978 roku i dostarczony japońskim liniom All Nippon Airways (ANA). Przez 18 lat obsługiwał loty pasażerskie w Japonii, aż do 1996 roku. Wtedy trafił do amerykańskich linii Rich International Airways. W 2001 roku został przekazany kambodżańskim Kampuchea Airlines, a w 2004 kupiła go jordańska linia czarterowa Air Rum. Air Rum obsługiwała m.in. loty pielgrzymkowe na Hadżdż. W 2008 roku zakończyła działalność, pozostawiając swoje samoloty na różnych lotniskach. W 2015 roku lokalny przedsiębiorca kupił ten konkretny egzemplarz i przetransportował go z lotniska na plażę w Kotonu (ok. 400 metrów), z zamiarem przekształcenia go w restaurację. Usunięto silniki, przemalowano kadłub – ale projekt nigdy nie został ukończony. Czas nas goni – robimy ostatnie wspólne fotki i ruszamy dalej. Muszę przyznać – wizyta na pokładzie tego samolotu dała mi dziecięcą frajdę, jak jazda na karuzeli. I wcale się tego nie wstydzę. ?Do Abomey dojeżdżamy bez komplikacji. Na miejscu kierowcy chwilę kluczą w poszukiwaniu właściwego „dworca”, ale w końcu się udaje. To jeden wielki, podziurawiony plac – właściwie klepisko – otoczone prowizorycznymi straganami.
Zastanawiam się przez moment, jak wygląda to miejsce po porządnej ulewie, i cieszę się, że nie trafiliśmy na porę deszczową.
Z transportem nie ma problemu – odpowiedni ludzie znajdują nas sami. Wiedzieliśmy, że między 14:00 a 15:00 będzie autobus do Natitingou – i faktycznie jest. Koszt za ponad 400 km – 40 zł od osoby. Mamy więc 1,5 godziny, żeby zobaczyć pałace Królestwa Dahomeju. Mało, ale nie mamy wyjścia.
Nie spodziewam się zbyt wiele. Przed wyjazdem widziałem zdjęcia i nie robiły specjalnego wrażenia.
Zaczynamy od wizyty na Place Goho i oglądamy pomnik króla Béhanzina – ostatniego niezależnego władcy Dahomeju.
Następnie podjeżdżamy pod pałace. Od XVII wieku Abomey pełniło funkcję stolicy Królestwa Dahomeju. Rozpoznaję to miejsce ze zdjęć. Kompleks Królewskich Pałaców Abomey został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1985 roku. To właśnie ten status był głównym powodem, dla którego bardzo chciałem się tu zatrzymać.
Przy wejściu znajduje się muzeum – niestety, nieczynne z powodu renowacji. Pojawia się przewodnik, który oferuje oprowadzenie, ale tym razem nie mamy na to czasu.
Doczytałem wcześniej, że kompleks obejmuje 12 pałaców zbudowanych przez kolejnych królów w latach 1625–1900. Charakterystycznym elementem są kolorowe płaskorzeźby, przedstawiające historię, mitologię i symbole władzy.
Niemniej… jeśli ktoś wyobraża sobie to miejsce jako imponujące budowle ukazujące potęgę monarchii, to raczej się zawiedzie. Mnie się jednak podoba – jest w tym wszystkim coś surowego, prawdziwego.
Postanawiamy obejść kompleks i wejść tylnym wejściem. Całość wygląda trochę jak opuszczona strefa – porośnięta, z pustostanami. Czasem coś odremontowane, ale nie czuć ani dostojeństwa, ani nawet historii.
Znajdujemy kilka posągów, m.in. ten przedstawiający potencjalną żonę króla. Królowie Dahomeju mieli dziesiątki, a nawet setki żon – wiele z nich pełniło funkcje rytualne, administracyjne lub opiekuńcze na terenie pałacu. Miejsce to nosi nazwę „Targ żon” – zgodnie z tabliczką przy rzeźbie.
Zagłębiam się trochę dalej w teren, ale ekipa zaczyna się niecierpliwić – chcą wracać na plac autobusowy, żeby zrobić zakupy przed wyjazdem. Rzeczywiście, nie ma tu wiele do oglądania.
Jako ciekawostkę zauważam jeszcze kolejne kręgi voodoo – jeden z nich dość ciekawie wymalowany, choć w środku... wygląda, jakby ktoś zrobił z niego toaletę.
Wracamy na umówioną godzinę na targ. Autobus ma być „wkrótce”, co w Afryce znaczy tyle co: będzie, jak będzie.
Jemy dobre bagietki z awokado po 3 zł za sztukę i jakieś mięso z grilla niewiadomego pochodzenia. Pewnie koza – klasyka.
Zaczynamy być lokalną atrakcją – podchodzi masa dzieci i kobiet, trochę się wygłupiają, trochę śmieją. Jest wesoło, sympatycznie. Nikt nie zaczepia, nikt niczego nie oczekuje. Po prostu są.
Pozostaje nam obserwować życie ulicy – a to chyba zawsze najbardziej mnie fascynuje.
Podjeżdżają różne autobusy, ale to nie nasz. Gdy w końcu przyjeżdża ten właściwy, pojawia się nagle tłum handlarzy – od jedzenia po wentylatory i... zapasowe opony. No ale każdy chce zarobić, każdy chce żyć – i to akurat rozumiem.
Z godzinnym opóźnieniem wpuszczają nas do autobusu. Kierowcy wcześniej rozłożyli dywaniki i modlili się przy pojeździe, na gołej ziemi. Przednia szyba? Pęknięta i... zalepiona zaprawą murarską.
Ale czy cokolwiek w Afryce może mnie jeszcze zdziwić?
Autobus się zapełnia. Część pasażerów wyszła wcześniej coś kupić, a po powrocie ich miejsca były już zajęte. Zaczynają się awantury – głośne, emocjonalne. Obsługa próbuje to jakoś ogarnąć. Akcja trwa dobre 15 minut. Może dobrze, że nie do końca rozumiemy, kto, co i dlaczego...
Niezły początek opowieści. Jak rozumiem, emocje będą teraz stopniowo rosnąć
:DCiekawe, co o Was sądzili inni pasażerowie, gdy opuszczaliście ten Y+ (w sensie, o przyczynach tego opuszczenia, a nie o Was samych)
:D
BRU chyba często daje białym Y+ bo u nas też dali
;) nie uprzedzając relacji napisze tylko, że serwis dość słaby jak na Y+, to samo co w economy, nawet sztućce plastikowe, więcej alko za to, fajnie bo jest więcej miejsca
:)
Ja nie do końca rozumiem z czego to wynika. Mięso maja, choćby mieli mieć tylko kurczaka. Przyprawy? Może to. W Tajlandii tez maja a mimo wszystko dla mnie kuchnia tam rewelacja. Może w Afryce struktura potraw, może podanie. Sam nie wiem.
Mieliście smaczne, zwykle papu w przyzwoitych cenach i piwo w regulowanej (chyba) cenie 150 metrów na lewo od ośrodka, a jeszcze lepsze trochę przed Domem Pracy Twórczej. Pewnie Lions Bar też dobrze karmi.Widzę, że powinienem takie informacje umieszczać w relacji, ale trochę wstydziłem się mojego Avale PlageRozmawiałem z Belgiem i mi się wydaje, że on jest kierownikiem ośrodka, może ajentem ale nie właścicielem, jest tam bodaj 2 lata z 20 i myśli aby wrócić do Cotonou, bo w Grand Popo nudy.
Cos poknociłem i złe wysłałem, później chciałem skasować, skasowałem wcześniejszy post z połowa zdjęć. Na szczęście na stronie głównej są relacje i one odświeżają się z opóźnieniem, wiec tekst odzyskałem
:shock:
:roll: W każdym razie wracam z relacją, bo z powodu innych wyjazdów ciężko mi było zachować dyscyplinę
;)
Overbooking
8-) Wydaje mi się ze przypadkiem sprzedali więcej biletów niż miejsc, ale to chyba nie było celowe ładowanie ile wejdzie. Myślę ze ta awantura była właśnie z tego powodu.
To właśnie tu odbywa się jedno z najważniejszych wydarzeń w Beninie: Międzynarodowy Festiwal Religii Voodoo, który ma miejsce każdego roku, 10 stycznia. To tutaj zbierają się tancerze, kapłani, rytuały, maski, muzyka i tysiące uczestników z kraju i zza granicy. Miejsce tętni wtedy życiem, ale teraz – poza sezonem – panuje tu cisza. Morze spokojnie uderza o brzeg, a po okolicy przechadzają się pojedyncze osoby. Bardzo chciałbym uczestniczyć w takim wydarzeniu, ale niestety tym razem się to nie udało. Czas ruszać w dalsza drogę.
Nasi kierowcy szybko ogarniają nam przewodnika. Cena, 45ł za osobę W sumie nie wiem czy to dużo czy mało ale jednostkowo za kilka godzin z pewnością dla nas przyzwoicie.
Zostawiamy auta przy nabrzeżu i przesiadamy się do łodzi. Wypływamy i nasz przewodnik zaczyna opowiadać o historii tego miejsca i w sumie robi to bardzo interesująco.
Nasi kierowcy szybko ogarniają nam przewodnika. Cena, 45ł za osobę W sumie nie wiem czy to dużo czy mało ale jednostkowo za kilka godzin z pewnością dla nas przyzwoicie.
Zostawiamy auta przy nabrzeżu i przesiadamy się do łodzi. Wypływamy i nasz przewodnik zaczyna opowiadać o historii tego miejsca i w sumie robi to bardzo interesująco.
Zbliżamy się do pierwszych zabudowań. Od razu mam skojarzenia z Kambodza i jeziorem Tanle Sap. Tam była wioska Kompong Pluk. Bardzo mi się tam podobalo i widze ze tutaj będzie podobnie.
Przewodnik mówi że dziś Ganvié liczy ok. 40 000 mieszkańców. Tutaj niemal wszystko czyli, domy, szkoły, kościoły, meczety, sklepy, a nawet cmentarz, zbudowane są na palach wbitych w dno jeziora. Mieszkańcy poruszają się pirogami. Podobno uczą dzieci pływac łodzia już od czwartego roku zycia
Nie ma tu ulic, chodników, ani samochodów — cały świat odbywa się na wodzie. Cały handel odbywa się z łodzi do łodzi. Kobiety sprzedają owoce, warzywa, ryby czy gotowe posiłki bez potrzeby wychodzenia z pirogi. Najlepsze w tym jest chyba to, że nie czuje tutaj żadnej komercji. Mieszkańcy z ciekawością się nam przyglądają i nikt niczego od nas nie probuje wymusić. Zauważam ze czesc kobiet na widok aparatu zaslania się kapeluszem. Nikt jednak nie krzyczy, nie przegania nas.
Przewodnik zawiózł nas rzekomo do swojego domu, w którym było sporo do kupienia pamiątek. Lekko powątpieaam czy na pewno to jego dom, ale nie jest nachalny. Tym bardziej ze poczęstował nas czymś co nazwał lokalnym whisky :). Później to sprawdziłem i była to chyba była sodabi, czyli lokalna wódka palmowa, bardzo popularna w Beninie i Togo. Destylowany trunek powstaje ze fermentowanego soku palmowego.
Smak lekko korzenny. Jakieś zioła i przyprawy. To było całkiem mocne… i dobre :). Zastanawialiśmy się nawet czy sobie nie kupić na droge, ale jednak lekko się obawialiśmy skutków ubocznych niewiadomego pochodzenia alkoholu.
Można u niego wynająć pokój! Fajna sprawa — prosty, lokalny nocleg nad samym jeziorem, z widokiem na życie, które płynie dosłownie i w przenośni. Gdybym był w mniejszym gronie i wiedział o tej opcji wcześniej, z pewnością poważnie bym to rozważył. Cena? Coś w okolicach 100 zł za noc, a klimat nie do podrobienia.
Nas było jednak trochę więcej, więc po wizycie każdy zaczął się rozchodzić po różnych zakątkach tego niewielkiego, ale zaskakująco rozbudowanego domostwa, które okazało się połączone z innymi zabudowaniami. W pewnym momencie, eksplorując te drewniane konstrukcje, natknąłem się na coś, co wyglądało jak toaleta. Zawahałem się, spojrzałem w dół i... uświadomiłem sobie, że mieszkańcy Ganvié, czyli kilkadziesiąt tysięcy ludzi, załatwiają się bezpośrednio do tej samej wody, z której żyją: piją, gotują, łowią ryby, kąpią się i piorą.
W Ganvié postanowiliśmy zrobić coś, na co od dawna czekałem – wizyta u lokalnego fryzjera. To już prawie moja podróżnicza tradycja – gdziekolwiek jestem, staram się odwiedzić jakiś lokalny zakład fryzjerski. Z czasem zacząłem naprawdę to lubić.
Czułem się jak element czegoś autentycznego – nie turystycznej atrakcji, ale codzienności mieszkańców. W zakładzie co chwilę ktoś wpadał, ktoś wychodził, ktoś komentował, ktoś się śmiał. NApierw fryzjer wpadł w konsternacje, bo raz że nie spodziewal się takich klientów, a dwa ze nie byliśmy zainteresowani wybraniem jednej z ustalonych w schamcie fryzur. Fryzjer za pomocą tłumaczenia naszego przewodnika poinformowal nas ze mamy sobie wybrać fryzure z plakatu wiszącego na „zakładzie”.
Wyszliśmy z zakładu z lekką fryzurą i dużym uśmiechem. Znowu udało się uchwycić kawałek świata z zupełnie innej perspektywy – i za to właśnie lubię te moje podróżnicze wizyty u fryzjera. Cena… 10zł. Wprawdzie przewodnik mocno protestował ze to za dużo, ale uważam ze należalo mu się ;-)
Wypuszczam drona i unoszę go nad Ganvié. Z dołu wszystko było już niezwykłe, ale z góry to miejsce wygląda jak zupełnie inny świat. Nie przypomina żadnej wioski, miasta czy osady, którą widziałem wcześniej. To nie sieć ulic, tylko sieć kanałów. Nie place i chodniki, tylko kładki, łodzie i woda — wszędzie woda.
I choć wszystko wydaje się kruche, to jednak funkcjonuje — od wieków. Jestem tym miejscem autentycznie zachwycony.
Nadlatuję nad coś, co przypomina stację benzynową – tyle że nie tankuje się tu paliwa, tylko wodę pitną. Dziesiątki wąskich łodzi przybijają do brzegu, a każda z nich załadowana jest nie ludźmi, lecz beczkami w różnych kolorach. To miejsce tętni życiem – ktoś napełnia zbiornik, ktoś inny czeka w kolejce, dzieci siedzą na krawędzi pirog, pomagając rodzicom.
W Ganvié woda jest paradoksem — wszędzie obecna, a jednocześnie deficytowa. Woda z jeziora, choć otacza mieszkańców ze wszystkich stron, nie nadaje się do picia. Jest zanieczyszczona, pełna odpadów i ścieków. Dlatego taka „wodna stacja” to dla wielu najważniejsze miejsce dnia — tutaj zdobywa się coś, co w naszych oczach wydaje się oczywiste, a dla nich ma wartość przetrwania.
Mijamy też budynek, który wygląda na kościół katolicki — prosty, z krzyżem na dachu i charakterystycznym układem przestrzeni. Nie jest to monumentalna świątynia, raczej skromne miejsce. Co ciekawe, tu w Ganvié, katolicyzm współistnieje z voodoo i islamem. Wszystko funkcjonuje w jednej, zadziwiającej symbiozie.
Słońce zaczyna zachodzić. Ciepłe światło kładzie się na tafli jeziora, odbijając się w spokojnych falach. Sporo łodzi wraca do domów ze stałego lądu. Dużo dziś zobaczyliśmy, chłonąc tę wioskę wszystkimi zmysłami – zapachami, dźwiękami, widokami. Ale mimo to czuję niedosyt. To miejsce ma w sobie coś, co zostaje pod skórą. Chciałbym zostać tu na noc, zobaczyć jak wygląda Ganvié po zmroku, kiedy wszystko cichnie, a światło pochodzi już tylko z latarni, ognisk i księżyca odbijającego się w wodzie. Niestety nasz plan jest napięty. Zresztą, niestety jak zawsze.
W przystani czekają na nas kierowcy, których spotkaliśmy jeszcze rano. Mają ze sobą nasze bagaże – na szczęście nie musieliśmy zabierać ich do wioski, co dało nam większą swobodę poruszania się. Docieramy do przystani już po zachodzie słońca. Szybko wsiadamy do samochodów i ruszamy w stronę KotonuCos poknociłem i złe wysłałem, później chciałem skasować, skasowałem wcześniejszy post z połowa zdjęć. Na szczęście na stronie głównej są relacje i one odświeżają się z opóźnieniem, wiec tekst odzyskałem :shock: :roll:
W każdym razie wracam z relacją, bo z powodu innych wyjazdów ciężko mi było zachować dyscyplinę ;)Docieramy już nocą. Hotel okazuje się całkiem przyjemny, a do tego ma własną restaurację. Tego wieczora raczymy się wołowymi burgerami i zimnym piwem. Smakuje wybornie.
Wcześniej dogadujemy się z naszymi kierowcami, żeby następnego dnia zawieźli nas do Abomey. Swoją drogą, zrobią z nami spory kawałek trasy – ruszyliśmy razem z Grand Popo. Za transport z Kotonu do Abomey zapłacimy po 30 zł od osoby.
Rankiem szukamy kantoru. Docieramy w końcu do miejsca, które – okratowane i z ochroną – wygląda jak bank.
W środku w rzędach z 20 krzesełek, jak w poczekalni. A to tylko kantor. Ciekawe.
Trochę żałujemy, że nie mamy czasu porządnie zwiedzić Kotonu, ale plan jest napięty. Był też pomysł, żeby pojechać do Port-Novo – stolicy Beninu – ale trochę się obawiałem, że ucieknie nam ostatni autobus z Abomey na północ, do Natitingou.
W Kotonu znajduje się kilka znaczących pomników. Najbardziej imponującym z nich jest statua Amazonki – monument upamiętniający legendarne wojowniczki z Królestwa Dahomeju, znane jako Agojie lub Amazonki Dahomejskie – elitarny żeński korpus wojskowy, który istniał od XVII do XIX wieku. Trochę poczytałem wcześniej o tych kobietach i muszę przyznać, że to bardzo ciekawa lektura – polecam.
Ruszamy w dalszą drogę i mijamy kolejny pomnik. Doczytuję, że to Pomnik Bio Guéry – bohatera narodowego Beninu, który odegrał kluczową rolę w oporze przeciwko francuskiemu kolonializmowi. Jest całkiem ładny, ale nie chcemy się już zatrzymywać.
Inaczej jednak było dosłownie chwilę później, gdy kątem oka zauważam... samolot na plaży (sic!). Szybki kontakt z drugim samochodem – zawracamy.
Szczerze przyznam, że zupełnie zapomniałem o tym samolocie – coś mi się kiedyś przewinęło na YouTubie, ale to było wiele miesięcy temu.
Samolot to prawdziwa gratka dla miłośników lotnictwa. Jestem autentycznie podekscytowany – na środku plaży stoi ogromny samolot!
Podchodzimy bliżej, a z daleka ktoś na nas krzyczy i biegnie w naszym kierunku. Aha... koniec zwiedzania? Okazuje się jednak, że ten ktoś przebiegł tylko po to, by zapytać, czy chcemy wejść do środka. Cena: 1000 CFA, czyli jakieś 6 zł. Nie zastanawiamy się długo – nawet nie próbujemy negocjować.
Wchodzimy na pokład – boarding czas zacząć! ?
Wnętrze samolotu robi wrażenie. Widać rzutnik, na którym kiedyś wyświetlano filmy. Na końcu znajduje się aż sześć toalet ustawionych jedna obok drugiej – totalny odjazd.
W lukach bagażowych znajdujemy zestawy ratunkowe i maski przeciwgazowe w kabinie pilota – nikt ich nie zabrał, co nas autentycznie zaskakuje. Nasi kierowcy, widząc naszą radość, też chętnie zaczynają robić sobie zdjęcia ?.
Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze historię tego samolotu, którą wyczytałem z internetu:
Samolot został wyprodukowany w 1978 roku i dostarczony japońskim liniom All Nippon Airways (ANA). Przez 18 lat obsługiwał loty pasażerskie w Japonii, aż do 1996 roku. Wtedy trafił do amerykańskich linii Rich International Airways. W 2001 roku został przekazany kambodżańskim Kampuchea Airlines, a w 2004 kupiła go jordańska linia czarterowa Air Rum.
Air Rum obsługiwała m.in. loty pielgrzymkowe na Hadżdż. W 2008 roku zakończyła działalność, pozostawiając swoje samoloty na różnych lotniskach. W 2015 roku lokalny przedsiębiorca kupił ten konkretny egzemplarz i przetransportował go z lotniska na plażę w Kotonu (ok. 400 metrów), z zamiarem przekształcenia go w restaurację. Usunięto silniki, przemalowano kadłub – ale projekt nigdy nie został ukończony.
Czas nas goni – robimy ostatnie wspólne fotki i ruszamy dalej.
Muszę przyznać – wizyta na pokładzie tego samolotu dała mi dziecięcą frajdę, jak jazda na karuzeli. I wcale się tego nie wstydzę. ?Do Abomey dojeżdżamy bez komplikacji. Na miejscu kierowcy chwilę kluczą w poszukiwaniu właściwego „dworca”, ale w końcu się udaje. To jeden wielki, podziurawiony plac – właściwie klepisko – otoczone prowizorycznymi straganami.
Zastanawiam się przez moment, jak wygląda to miejsce po porządnej ulewie, i cieszę się, że nie trafiliśmy na porę deszczową.
Z transportem nie ma problemu – odpowiedni ludzie znajdują nas sami. Wiedzieliśmy, że między 14:00 a 15:00 będzie autobus do Natitingou – i faktycznie jest. Koszt za ponad 400 km – 40 zł od osoby. Mamy więc 1,5 godziny, żeby zobaczyć pałace Królestwa Dahomeju. Mało, ale nie mamy wyjścia.
Nie spodziewam się zbyt wiele. Przed wyjazdem widziałem zdjęcia i nie robiły specjalnego wrażenia.
Zaczynamy od wizyty na Place Goho i oglądamy pomnik króla Béhanzina – ostatniego niezależnego władcy Dahomeju.
Następnie podjeżdżamy pod pałace. Od XVII wieku Abomey pełniło funkcję stolicy Królestwa Dahomeju. Rozpoznaję to miejsce ze zdjęć. Kompleks Królewskich Pałaców Abomey został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1985 roku. To właśnie ten status był głównym powodem, dla którego bardzo chciałem się tu zatrzymać.
Przy wejściu znajduje się muzeum – niestety, nieczynne z powodu renowacji. Pojawia się przewodnik, który oferuje oprowadzenie, ale tym razem nie mamy na to czasu.
Doczytałem wcześniej, że kompleks obejmuje 12 pałaców zbudowanych przez kolejnych królów w latach 1625–1900. Charakterystycznym elementem są kolorowe płaskorzeźby, przedstawiające historię, mitologię i symbole władzy.
Niemniej… jeśli ktoś wyobraża sobie to miejsce jako imponujące budowle ukazujące potęgę monarchii, to raczej się zawiedzie. Mnie się jednak podoba – jest w tym wszystkim coś surowego, prawdziwego.
Postanawiamy obejść kompleks i wejść tylnym wejściem. Całość wygląda trochę jak opuszczona strefa – porośnięta, z pustostanami. Czasem coś odremontowane, ale nie czuć ani dostojeństwa, ani nawet historii.
Znajdujemy kilka posągów, m.in. ten przedstawiający potencjalną żonę króla. Królowie Dahomeju mieli dziesiątki, a nawet setki żon – wiele z nich pełniło funkcje rytualne, administracyjne lub opiekuńcze na terenie pałacu. Miejsce to nosi nazwę „Targ żon” – zgodnie z tabliczką przy rzeźbie.
Zagłębiam się trochę dalej w teren, ale ekipa zaczyna się niecierpliwić – chcą wracać na plac autobusowy, żeby zrobić zakupy przed wyjazdem. Rzeczywiście, nie ma tu wiele do oglądania.
Jako ciekawostkę zauważam jeszcze kolejne kręgi voodoo – jeden z nich dość ciekawie wymalowany, choć w środku... wygląda, jakby ktoś zrobił z niego toaletę.
Wracamy na umówioną godzinę na targ. Autobus ma być „wkrótce”, co w Afryce znaczy tyle co: będzie, jak będzie.
Jemy dobre bagietki z awokado po 3 zł za sztukę i jakieś mięso z grilla niewiadomego pochodzenia. Pewnie koza – klasyka.
Zaczynamy być lokalną atrakcją – podchodzi masa dzieci i kobiet, trochę się wygłupiają, trochę śmieją. Jest wesoło, sympatycznie. Nikt nie zaczepia, nikt niczego nie oczekuje. Po prostu są.
Pozostaje nam obserwować życie ulicy – a to chyba zawsze najbardziej mnie fascynuje.
Podjeżdżają różne autobusy, ale to nie nasz. Gdy w końcu przyjeżdża ten właściwy, pojawia się nagle tłum handlarzy – od jedzenia po wentylatory i... zapasowe opony. No ale każdy chce zarobić, każdy chce żyć – i to akurat rozumiem.
Z godzinnym opóźnieniem wpuszczają nas do autobusu. Kierowcy wcześniej rozłożyli dywaniki i modlili się przy pojeździe, na gołej ziemi. Przednia szyba? Pęknięta i... zalepiona zaprawą murarską.
Ale czy cokolwiek w Afryce może mnie jeszcze zdziwić?
Autobus się zapełnia. Część pasażerów wyszła wcześniej coś kupić, a po powrocie ich miejsca były już zajęte. Zaczynają się awantury – głośne, emocjonalne. Obsługa próbuje to jakoś ogarnąć. Akcja trwa dobre 15 minut. Może dobrze, że nie do końca rozumiemy, kto, co i dlaczego...