Ten dzień zapowiadał się na bardzo ciężki. Różnica poziomów 500 metrów i cały czas pod górę. Finalnie w Pheriche przewidziane mieliśmy dwa dni aklimatyzacyjne. Dalej pochmurnie, ale jako że jest już wyżej coraz częściej mamy słońce i musimy uważać na poparzenia. Idziemy ubrani w kurtki przeciwdeszczowe, opatuleni chustami i w okularach przeciwsłonecznych. Wystawienie kawałka skóry powoduje szybkie opalanie się, a w efekcie wiemy że potem będzie bolało. Szczególnie w palnik dostaje zewnętrzna strona dłoni, która wystawia się do słońca podczas opierania się na kijkach. Krajobraz bardzo powoli zmienia się. Im wyżej tym mniej drzew i krzewów, a pozostaje goła ziemia z trawą. Cały czas zbliżamy się do pozostałości lodowca. Trasa jak to trasa głównie mozolne kroki pod górę. Na przestrzeni 9 kilometrów mamy 500 metrów podejścia. Zawsze przed wyruszeniem w drogę mówiłem sobie, że spoko dzisiaj luźniej, ale za każdym razem okazywało się to nieprawdą. Jest ciężko, bo jest coraz wyżej. Ostatnie 20% trasy to teren głównie łąkowo-kamienny, przy okazji pod koniec zerwał się potężny wiatr, prawie wichura. Plusem było to, że waliło w plecy. Trochę czułem się jak na planie Hobbita, gdzie uciekali przed Wargami w jednej ze scen. Wszyscy wokół nas już wyraźnie zmęczeni, ciężko stawiają kroki. Nawet szerpowie noszący na plecach swoje bagaże przystają dość często. W pewnym momencie ścieżka rozdziela się i 90% osób odbija w prawo do Dengboche. Jest to sąsiednia miejscowość do Pheriche, trochę od niej większa. Od czasu trzęsienia ziemi zyskuje na znaczeniu ze względu na to, że ma większą bazę noclegową. Jako, że jeszcze w Namche dostaliśmy polecenie od naszego przyjaciela Szerpy z hotelu na konkretny hotel odbijamy w lewo, a szlak staje się opustoszały. W końcu wchodzimy na punkt widokowy i widać z niego już Pheriche. Jest to złudne, bo to że widać miejscowość nie oznacza, ze jest blisko. Droga trwa jeszcze ze 2 godziny stromym zejściem, a potem znowu podejściem, które doprowadza nasze zmęczone nogi do szaleństwa. Okolica jest mocno zmieniona, jest pusto, trochę księżycowo. Jesteśmy otoczeni z dwóch stron górami, a idziemy jakby doliną, którą pewnie tysiące lat temu cofał się lodowiec. W końcu udaje nam się osiągnąć nasze miejsce noclegowe Himalayan Lodge. Pierwsze co robimy po zrzuceniu plecaków to zamawiamy jedzenie u miłej właścicielki doskonale mówiącej po angielsku. Pokój jest w dobrej cenie, płacimy za niego 1000 rupii za 3 osoby. Niestety ceny wody oscylują w granicach 250 rupii za litr – to już sporo. W pokoju bez szału, ale mamy podwójne łóżko, to duży plus bo można spać obok siebie i dzięki temu jest cieplej. W Pheriche syn namierza pewnie najbardziej znanego obecnie wspinacza na świecie Nimsdaia Purję. Idzie po zdjęcie, którego finalnie nie dostaje, bo typ odmawia – trochę słabe. Zrozumiałbym jakby mi odmówił, ot stary chłop zawraca dupę, ale dzieciak 16 letni? Słabe, ale niech spada
:shock: Pierwszy wieczór w Pheriche i w końcu cholerne chmury ustępują. Po raz pierwszy możemy podziwiać najpiękniejszą górę świata Ama Dablam (najpiękniejsza w opinii wielu osób i rankingów). Większość obecnych w jadalni łapie za aparaty i wyskakuje na zewnątrz robić zdjęcia – wszyscy jedziemy na tym samym wózku, codziennie widujemy te same osoby, które mijają nas na szlaku. Noc przebiega w miarę dobrze, sen jest długi i mocny. Jesteśmy chyba dobrze zaaklimatyzowani, owszem ciężej się oddycha i trochę ciężej myśli, ale ogólnie wszystko w normie. Kolejnego dnia robimy wyjście aklimatyzacyjne na pobliskie wzgórze. Finalnie można tam osiągnąć 5037 metrów, ale my dochodzimy do 4800 m. Powodem jest jednak brak sił spowodowany dniem wcześniejszym, ale również fatalnym wiatrem, który zaczął nawiewać brzydkie chmury z dolnych partii. Zanim to jednak nastąpiło możemy podziwiać wprost wspaniałe i zapierające dech w piersiach widoki na Ama Dablam oraz Iceland Peak. W słowa tego nie ubiorę, bo jest to przeżycie wyjątkowe. Ta przestrzeń i potęga tego co nas otacza. Do hotelu wracamy wcześnie po południu i co robimy? Oczywiście, że jemy
:) Reszta dnia upływa na ocieplaniu się w jadalni, a sen morzy nas koło dwudziestej.
Etap 6 – do Lobuche, to nie przelewki.
Ranek jak to ranek, wstajemy, przepakowujemy rzeczy, uzupełniamy wodę na drogę, jemy śniadanie. W Pheriche w Himalayan zostawiamy kolejne rzeczy, żeby odciążyć plecaki. Dziwne jest to, że po założeniu na plecy nie są lżejsze. W moim osobistym odczuciu ta trasa podobała mi się najbardziej. Była ze wszystkich najcięższa, ale też miała coś w sobie unikatowego. Idzie się jakby kanionem, za przyrodę robią tylko kępy trawy i skały. Podejście jest dramatyczne bo z 4200 m wchodzimy na 4930. 730 metrów w ciągu jednego dnia to katorga, a tlenu brakuje. Pierwsze 3 kilometry to podejście na poziomie 5-10 stopni, więc dość rekreacyjnie. Droga jest szeroka, wydeptana, a widoczność idealna. Słońce praży niemiłosiernie, więc każdy skrawek skóry zasłaniamy bardzo dokładnie. Idzie się monotonnie, krok za krokiem nie myśląc w sumie o niczym, bo tak jest wygodniej. W pewnym momencie łączy się z nami ścieżka z Dengboche i ludzi na szlaku mocno przybywa. Po pewnym czasie na wzniesieniu jesteśmy świadkami gigantycznego cmentarzyska. Składa się ono z kamiennych memoriałów upamiętniających tych, którzy zginęli w Himalajach. Pomników są setki i z każdego zakątka świata. Dobrze, że pamięć o nich przetrwa w tym miejscu. Idąc dalej mijamy osuwisko kamienne przez które płynie rzeka. Najpierw mocno w dół, następnie przez prowizoryczny mostek zbudowany chyba też między innymi ze starych drzwi i bardzo mocne podejście do góry. Na górze czeka na nas kilka sklepów, ale omijamy je szerokim łukiem bo woda kosztuje 300 rupii (10 zł). I znowu mocne podejście, które po dłuższym czasie wyrównuje się i idziemy zboczem a po naszej lewej stronie mamy wprost księżycowe obrazy. Po lewej dostrzegamy kilkadziesiąt pomarańczowych namiotów, nie jestem pewien co to było, być może Lobuche Base Camp. Stąd już tylko rzut beretem do celu, czyli Lobuche. Cztery lub pięć hoteli i kilka budynków składa się na obrazem tego miasteczka. Nasz wybór padł na bardzo popularny lodge New EBC. Można powiedzieć, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo pokój braliśmy jak to my „na bieżąco”, a udało się dorwać najcieplejszy pokój w najzimniejszym miejscu na całym szlaku. Było to spowodowane tym, że znajdował się prawie bezpośrednio nad jadalnią i ciepło z dołu przenikało do góry. Owszem słychać było głosy ludzi, ale uwierzcie, że nie ma to żadnego przełożenia w tamtych warunkach. Mieliśmy szczęście. Byliśmy okrutnie zmęczeni. Jedzenie wymęczyliśmy, a wodę wlewaliśmy w siebie na siłę. Poszliśmy spać bardzo wcześnie bo chyba koło 18-19. I tu się właśnie zaczęło. W nocy dopadły żonę duszności. Muszę przyznać, że i ja przez 3h nie mogłem spać ze względu na problemu z oddychaniem. Znajdowaliśmy się na 5000 m n.p.m i ilość tlenu jest już mocno ograniczona. Saturację mieliśmy na poziomie 82-85. Tylko syn spał dość dobrze, widocznie młody organizm szybciej i sprawniej się adaptuje do tych warunków. W pewnym momencie łapałem oddech z pewną trudnością, nie miałem takiego odczucia że jestem w stanie „napełnić” się powietrzem, wszystko działało na połowie wydajności. Z tego co widziałem z żoną było jeszcze gorzej. W środku nocy podjęliśmy decyzję, że wracamy w dół. Żeby dojść do bazy Everestu potrzebowaliśmy jeszcze ekstra dnia na aklimatyzację, a ze względu na loty tego dnia nie mieliśmy.
Etap 7 – Czas iść w dół
Rankiem z synem udałem się jeszcze na pobliskie wzgórze, żeby osiągnąć po raz pierwszy w życiu ponad 5000 metrów. Udało się. Kroki na to wzgórze stawiałem troszkę jakbym był pijany. Na wzgórzu chwila radości, że zrealizowaliśmy jakiś tam plan i powrót do hotelu. Plecaki w dłoń i idziemy do dołu. W dół jak to w dół szło się bardzo przyjemnie, a każde dziesięć metrów powodowało, że organizm pracował lepiej i lepiej. Pogoda nam sprzyjała. O ile pierwsze dni były do niczego, bo ciągle chmury to teraz mieliśmy przed sobą piękne niebieskie niebo i mocno prażące słońce. Pomimo niezrealizowania jakiegoś tam planu byliśmy bardzo zadowoleni. To były trudne dni, pełne ciągłego parcia pod górę. Spędziliśmy czas w sposób zupełnie inny niż zazwyczaj i mieliśmy możliwość obserwowania miejsca, które jest niewątpliwie unikatowe. Jednakże trochę uprzedzam fakty. Trzeba jeszcze wrócić w dół. Przez ten dzień chcieliśmy dotrzeć do Namche Bazar co nawet w oczach doświadczonych piechurów myślę, że budziło pewne zwątpienie. Trasa liczyła 27 km i z tego co może wynikać była łatwym spacerkiem w dół. Niestety jak to zwykle, tak nie było. Owszem sumarycznie droga w dół miała 3x więcej metrów niż droga pod górę, ale jednak co chwilę były jakieś podejścia na poziomie 20-30 stopni, które wyrywają z Ciebie resztki energii. Po drodze w Pheriche odebraliśmy nasze rzeczy przez co plecaki stały się znowu cięższe. Reszta drogi to mozolny powrót z tym zasranym, dramatycznym wprost, końcowym podejściem do Namche Bazar. Coś okropnego i nieludzkiego. Na początku jest fajnie, bo schodziliśmy pewnie 600 metrów w dół, ale za chwilę musieliśmy odrobić prawie to samo pod górę. Do Namche dotarliśmy koło 20, pewnie jakąś godzinę po zapadnięciu ciemności. Znowu uratowała nas latarka czołówka. W Panoramie, czyli naszym wcześniejszym hotelu zostaliśmy ciepło przywitani przez właściciela, jego matkę oraz chłopaka, który obsługuje salę, a także starszego Brytyjczyka, który w Nepalu siedział już 6 tygodni. Na miejscu Mingma przebookował nam lot powrotny z Lukli do Katmandu na 2 dni wcześniej. Pogoda dopisywała, więc lot powinien odbyć się bez przeszkód. Do plecaków wylądowała kolejna porcja rzeczy, które zostawiliśmy kilka dni temu. Ostatni etap drogi zapowiadał się na wyjątkowo ciężki. Naszym sprzymierzeńcem był fakt, że byliśmy coraz niżej i tlenu po aklimatyzacji mieliśmy pod dostatkiem. Droga bez historii, parcie do przodu, a w Lukli byliśmy już dawno po zmierzchu. Z polecenia udaliśmy się do Namaste Lodge, które okazało się naprawdę miłym miejscem w dobrych pieniądzach. Kolejnego dnia pobudka czekała nas już o 6:30 rano, gdyż na 7 musieliśmy być na lotnisku. Na lotnisku w Lukli nie oczekujcie jednak jakiegoś sensu. Samoloty przylatują i wylatują jak chcą. Przez godzinę nie działo się nic, żeby potem jeden po drugim wyruszyły 4 samoloty. Nas to szczęście spotkało dopiero o 9. Lot był ciężki, samolotem momentami mocno telepało, wydaje mi się, że raz leciał jakby po skosie, w sensie do przodu, ale dziobem przechylonym w prawo
:roll: Mam doskonałe nagrania z tego lotu, gdyż pogoda sprzyjała. Po naszej prawej stronie widniały potężne szczyty Mount Everestu, Lhotse, Czo Oju. Po 30 minutach wylądowaliśmy w Kathmandu, w prawie 30 stopniach ciepła. Zapowiadały sie dobre dwa kolejne dni
:arrow:
Etap 8 – Kathmandu, czyli motorki, tłumy, zabytki i smród zwłok
Po wyjściu z lotniska szybkie negocjacje z taksówkarzem i za 500 rupii jechaliśmy w stronę dzielnicy Thamel do naszego hotelu. Muszę sam przed sobą przyznać, że udało się trafić przecudowny hotel Norbulinka Boutique. Przestronne pokoje, doskonały wprost widok z okna, bardzo smaczne jedzenie i bardzo miła obsługa. Pierwszy dzień w Kathmandu to dochodzenie do siebie, spanie i wieczorne chodzenie po okolicy. Stolica Nepalu to niesamowite miejsce. Gigantyczny ruch zarówno ludzi jak i maszyn, niesamowita mieszanka ludzi o hinduskiej i chińskiej urodzie. Nic dziwnego biorąc pod uwagę położenie pomiędzy tymi dwoma mocarstwami. Ceny w porównaniu z Khumbu Valley stały się mocno przystępne. Nareszcie trochę spokoju i regeneracji. Drugiego dnia z samego rana udaliśmy się do Bhaktapur w Kathmandu Valley wpisane na listę UNESCO. 12-wieczne miasto o niesamowicie unikalnej architekturze, osobiście byłem zachwycony tym miejscem. Warto dodać, że byliśmy tam dzień po Nowym Roku 2079 w Nepalu
:lol: Na miejscu spotkaliśmy sporo turystów, ale głównie lokalnych, mało było turystów zagranicznych. Spędziliśmy tam około 4 godzin, a z takich naprawdę ciekawych rzeczy to byłem świadkiem małego koźlątka, które prowadzili na ołtarz żeby je poświęcić. No i poznałem bardzo ciekawie ulokowanego menela, który nawet przez sen miał odruch bezwarunkowy wyciągania zakrwawionej ręki po dutki
:!:
@tropikey dziękuję bardzo i cieszę się, bo starałem się przedstawić trip w miarę obrazowo
:)Już mam określony kierunek, moja ukochana część świata
:PBoję się tylko, że przez zawirowania z kontrolerami lotów odwołają mi lot do Paryża i jak tam nie dolecę to jestem w dupie ...
Super relacja. Właśnie zgrywam też swoje fotki i wracają niedawne wspomnienia
:).Wygląda na to, że minęliśmy się w poniedziałek o włos na lotnisku w KTM.
@klapioDziękuję bardzo
:)Jasne to nie tajemnica i wydaje mi się, że te ceny są stałe - w obie strony KTM-Lukla zapłaciłem 331 euro za osobę
:) (linia Yeti Arilines, czyli Tara - sugerowałem się tym wyborem bo mają fajnie rozwiniętą stronę online i mogłem wszystko zdalnie zrobić)
No to przychodzę do Was z odcinkiem 1 filmu z Nepalu
:)W tym odcinku troszkę mniej Nepalu, bo jeszcze załapaliśmy się na Dubaj, więc mam nadzieję że będzie spoko
;)https://www.youtube.com/watch?v=3mqB5bKQ_DA&t=464spozdro
:)
@maximaEBC zajął nam 10 dni bez bazy, więc w sumie bez aklimatyzacji dobrze jest liczyć te 11-12 dni (zależnie od formy i tego jak głowa zareaguje).w Nepalu wyszło nam 14 dni, ale byliśmy tylko w Katmandu resztę dni + okoliczne UNESCO.
Nie śpię tylko montuję filmy
:Pod 3400 m do 4300 - żarty się skończyły
:) Coraz mniej tlenu, nachylenie do Pheriche naprawdę daje w kość, ale te widoki - niepowtarzalne. Tyle jaków i osiołków już w życiu nie zobaczę w takim krótkim czasie
:lol: Zapraszam gorąco jak zawsze
:)https://youtu.be/AEkd6fr_niA?t=1
Dawno nie dodawałem, a tu jeszcze 2 odcinki zostały
:)No więc tak, wycof z 5000 metrów, a dlaczego i jak sam powrót przebiegł no to w filmiku
:)Zapraszam!https://www.youtube.com/watch?v=TtAQ3gxeFlY
irae napisał:@maximaEBC zajął nam 10 dni bez bazy, więc w sumie bez aklimatyzacji dobrze jest liczyć te 11-12 dni (zależnie od formy i tego jak głowa zareaguje).w Nepalu wyszło nam 14 dni, ale byliśmy tylko w Katmandu resztę dni + okoliczne UNESCO.Dosyć dużo czasu jak na wysokość 5300 m. Z czego to wynika? Na Kilimandżaro większość ekip idzie 6 dni (co jest chore moim zdaniem). Ja robiłem w 7 dni, ale faktycznie głowa nieco bolała już drugiego dnia w nocy na 3900 m.
@Darek M.No wlaśnie też się nad tym zastanawiałem i miałem dokładnie te same rozkminy. Tą trasę robiliśmy można by powiedzieć książkowo z 2 dniami w Namche i Pheriche i jakimiś wejściami aklimatyzacyjnymi. Nie wiem jak to dokładnie jest na Kili, ale nie było tak, że mieliście atak szczytowy, pobyliście tam godzinę i od razu mocno w dół? (może nachylenia są inne i można sobie pozwolić na szybsze pokonanie trasy?)
Etap 5 – Pheriche i w końcu góry.
Ten dzień zapowiadał się na bardzo ciężki. Różnica poziomów 500 metrów i cały czas pod górę. Finalnie w Pheriche przewidziane mieliśmy dwa dni aklimatyzacyjne. Dalej pochmurnie, ale jako że jest już wyżej coraz częściej mamy słońce i musimy uważać na poparzenia. Idziemy ubrani w kurtki przeciwdeszczowe, opatuleni chustami i w okularach przeciwsłonecznych. Wystawienie kawałka skóry powoduje szybkie opalanie się, a w efekcie wiemy że potem będzie bolało. Szczególnie w palnik dostaje zewnętrzna strona dłoni, która wystawia się do słońca podczas opierania się na kijkach. Krajobraz bardzo powoli zmienia się. Im wyżej tym mniej drzew i krzewów, a pozostaje goła ziemia z trawą. Cały czas zbliżamy się do pozostałości lodowca. Trasa jak to trasa głównie mozolne kroki pod górę. Na przestrzeni 9 kilometrów mamy 500 metrów podejścia. Zawsze przed wyruszeniem w drogę mówiłem sobie, że spoko dzisiaj luźniej, ale za każdym razem okazywało się to nieprawdą. Jest ciężko, bo jest coraz wyżej. Ostatnie 20% trasy to teren głównie łąkowo-kamienny, przy okazji pod koniec zerwał się potężny wiatr, prawie wichura. Plusem było to, że waliło w plecy. Trochę czułem się jak na planie Hobbita, gdzie uciekali przed Wargami w jednej ze scen. Wszyscy wokół nas już wyraźnie zmęczeni, ciężko stawiają kroki. Nawet szerpowie noszący na plecach swoje bagaże przystają dość często. W pewnym momencie ścieżka rozdziela się i 90% osób odbija w prawo do Dengboche. Jest to sąsiednia miejscowość do Pheriche, trochę od niej większa. Od czasu trzęsienia ziemi zyskuje na znaczeniu ze względu na to, że ma większą bazę noclegową. Jako, że jeszcze w Namche dostaliśmy polecenie od naszego przyjaciela Szerpy z hotelu na konkretny hotel odbijamy w lewo, a szlak staje się opustoszały. W końcu wchodzimy na punkt widokowy i widać z niego już Pheriche. Jest to złudne, bo to że widać miejscowość nie oznacza, ze jest blisko. Droga trwa jeszcze ze 2 godziny stromym zejściem, a potem znowu podejściem, które doprowadza nasze zmęczone nogi do szaleństwa. Okolica jest mocno zmieniona, jest pusto, trochę księżycowo. Jesteśmy otoczeni z dwóch stron górami, a idziemy jakby doliną, którą pewnie tysiące lat temu cofał się lodowiec. W końcu udaje nam się osiągnąć nasze miejsce noclegowe Himalayan Lodge. Pierwsze co robimy po zrzuceniu plecaków to zamawiamy jedzenie u miłej właścicielki doskonale mówiącej po angielsku. Pokój jest w dobrej cenie, płacimy za niego 1000 rupii za 3 osoby. Niestety ceny wody oscylują w granicach 250 rupii za litr – to już sporo. W pokoju bez szału, ale mamy podwójne łóżko, to duży plus bo można spać obok siebie i dzięki temu jest cieplej.
W Pheriche syn namierza pewnie najbardziej znanego obecnie wspinacza na świecie Nimsdaia Purję. Idzie po zdjęcie, którego finalnie nie dostaje, bo typ odmawia – trochę słabe. Zrozumiałbym jakby mi odmówił, ot stary chłop zawraca dupę, ale dzieciak 16 letni? Słabe, ale niech spada :shock:
Pierwszy wieczór w Pheriche i w końcu cholerne chmury ustępują. Po raz pierwszy możemy podziwiać najpiękniejszą górę świata Ama Dablam (najpiękniejsza w opinii wielu osób i rankingów). Większość obecnych w jadalni łapie za aparaty i wyskakuje na zewnątrz robić zdjęcia – wszyscy jedziemy na tym samym wózku, codziennie widujemy te same osoby, które mijają nas na szlaku.
Noc przebiega w miarę dobrze, sen jest długi i mocny. Jesteśmy chyba dobrze zaaklimatyzowani, owszem ciężej się oddycha i trochę ciężej myśli, ale ogólnie wszystko w normie. Kolejnego dnia robimy wyjście aklimatyzacyjne na pobliskie wzgórze. Finalnie można tam osiągnąć 5037 metrów, ale my dochodzimy do 4800 m. Powodem jest jednak brak sił spowodowany dniem wcześniejszym, ale również fatalnym wiatrem, który zaczął nawiewać brzydkie chmury z dolnych partii. Zanim to jednak nastąpiło możemy podziwiać wprost wspaniałe i zapierające dech w piersiach widoki na Ama Dablam oraz Iceland Peak. W słowa tego nie ubiorę, bo jest to przeżycie wyjątkowe. Ta przestrzeń i potęga tego co nas otacza. Do hotelu wracamy wcześnie po południu i co robimy? Oczywiście, że jemy :) Reszta dnia upływa na ocieplaniu się w jadalni, a sen morzy nas koło dwudziestej.
Etap 6 – do Lobuche, to nie przelewki.
Ranek jak to ranek, wstajemy, przepakowujemy rzeczy, uzupełniamy wodę na drogę, jemy śniadanie. W Pheriche w Himalayan zostawiamy kolejne rzeczy, żeby odciążyć plecaki. Dziwne jest to, że po założeniu na plecy nie są lżejsze.
W moim osobistym odczuciu ta trasa podobała mi się najbardziej. Była ze wszystkich najcięższa, ale też miała coś w sobie unikatowego. Idzie się jakby kanionem, za przyrodę robią tylko kępy trawy i skały. Podejście jest dramatyczne bo z 4200 m wchodzimy na 4930. 730 metrów w ciągu jednego dnia to katorga, a tlenu brakuje. Pierwsze 3 kilometry to podejście na poziomie 5-10 stopni, więc dość rekreacyjnie. Droga jest szeroka, wydeptana, a widoczność idealna. Słońce praży niemiłosiernie, więc każdy skrawek skóry zasłaniamy bardzo dokładnie. Idzie się monotonnie, krok za krokiem nie myśląc w sumie o niczym, bo tak jest wygodniej. W pewnym momencie łączy się z nami ścieżka z Dengboche i ludzi na szlaku mocno przybywa. Po pewnym czasie na wzniesieniu jesteśmy świadkami gigantycznego cmentarzyska. Składa się ono z kamiennych memoriałów upamiętniających tych, którzy zginęli w Himalajach. Pomników są setki i z każdego zakątka świata. Dobrze, że pamięć o nich przetrwa w tym miejscu.
Idąc dalej mijamy osuwisko kamienne przez które płynie rzeka. Najpierw mocno w dół, następnie przez prowizoryczny mostek zbudowany chyba też między innymi ze starych drzwi i bardzo mocne podejście do góry. Na górze czeka na nas kilka sklepów, ale omijamy je szerokim łukiem bo woda kosztuje 300 rupii (10 zł). I znowu mocne podejście, które po dłuższym czasie wyrównuje się i idziemy zboczem a po naszej lewej stronie mamy wprost księżycowe obrazy. Po lewej dostrzegamy kilkadziesiąt pomarańczowych namiotów, nie jestem pewien co to było, być może Lobuche Base Camp. Stąd już tylko rzut beretem do celu, czyli Lobuche.
Cztery lub pięć hoteli i kilka budynków składa się na obrazem tego miasteczka. Nasz wybór padł na bardzo popularny lodge New EBC. Można powiedzieć, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo pokój braliśmy jak to my „na bieżąco”, a udało się dorwać najcieplejszy pokój w najzimniejszym miejscu na całym szlaku. Było to spowodowane tym, że znajdował się prawie bezpośrednio nad jadalnią i ciepło z dołu przenikało do góry. Owszem słychać było głosy ludzi, ale uwierzcie, że nie ma to żadnego przełożenia w tamtych warunkach. Mieliśmy szczęście.
Byliśmy okrutnie zmęczeni. Jedzenie wymęczyliśmy, a wodę wlewaliśmy w siebie na siłę. Poszliśmy spać bardzo wcześnie bo chyba koło 18-19. I tu się właśnie zaczęło. W nocy dopadły żonę duszności. Muszę przyznać, że i ja przez 3h nie mogłem spać ze względu na problemu z oddychaniem. Znajdowaliśmy się na 5000 m n.p.m i ilość tlenu jest już mocno ograniczona. Saturację mieliśmy na poziomie 82-85. Tylko syn spał dość dobrze, widocznie młody organizm szybciej i sprawniej się adaptuje do tych warunków.
W pewnym momencie łapałem oddech z pewną trudnością, nie miałem takiego odczucia że jestem w stanie „napełnić” się powietrzem, wszystko działało na połowie wydajności. Z tego co widziałem z żoną było jeszcze gorzej. W środku nocy podjęliśmy decyzję, że wracamy w dół. Żeby dojść do bazy Everestu potrzebowaliśmy jeszcze ekstra dnia na aklimatyzację, a ze względu na loty tego dnia nie mieliśmy.
Etap 7 – Czas iść w dół
Rankiem z synem udałem się jeszcze na pobliskie wzgórze, żeby osiągnąć po raz pierwszy w życiu ponad 5000 metrów. Udało się. Kroki na to wzgórze stawiałem troszkę jakbym był pijany. Na wzgórzu chwila radości, że zrealizowaliśmy jakiś tam plan i powrót do hotelu. Plecaki w dłoń i idziemy do dołu.
W dół jak to w dół szło się bardzo przyjemnie, a każde dziesięć metrów powodowało, że organizm pracował lepiej i lepiej. Pogoda nam sprzyjała. O ile pierwsze dni były do niczego, bo ciągle chmury to teraz mieliśmy przed sobą piękne niebieskie niebo i mocno prażące słońce.
Pomimo niezrealizowania jakiegoś tam planu byliśmy bardzo zadowoleni. To były trudne dni, pełne ciągłego parcia pod górę. Spędziliśmy czas w sposób zupełnie inny niż zazwyczaj i mieliśmy możliwość obserwowania miejsca, które jest niewątpliwie unikatowe. Jednakże trochę uprzedzam fakty. Trzeba jeszcze wrócić w dół. Przez ten dzień chcieliśmy dotrzeć do Namche Bazar co nawet w oczach doświadczonych piechurów myślę, że budziło pewne zwątpienie. Trasa liczyła 27 km i z tego co może wynikać była łatwym spacerkiem w dół. Niestety jak to zwykle, tak nie było. Owszem sumarycznie droga w dół miała 3x więcej metrów niż droga pod górę, ale jednak co chwilę były jakieś podejścia na poziomie 20-30 stopni, które wyrywają z Ciebie resztki energii.
Po drodze w Pheriche odebraliśmy nasze rzeczy przez co plecaki stały się znowu cięższe. Reszta drogi to mozolny powrót z tym zasranym, dramatycznym wprost, końcowym podejściem do Namche Bazar. Coś okropnego i nieludzkiego. Na początku jest fajnie, bo schodziliśmy pewnie 600 metrów w dół, ale za chwilę musieliśmy odrobić prawie to samo pod górę. Do Namche dotarliśmy koło 20, pewnie jakąś godzinę po zapadnięciu ciemności. Znowu uratowała nas latarka czołówka. W Panoramie, czyli naszym wcześniejszym hotelu zostaliśmy ciepło przywitani przez właściciela, jego matkę oraz chłopaka, który obsługuje salę, a także starszego Brytyjczyka, który w Nepalu siedział już 6 tygodni. Na miejscu Mingma przebookował nam lot powrotny z Lukli do Katmandu na 2 dni wcześniej. Pogoda dopisywała, więc lot powinien odbyć się bez przeszkód. Do plecaków wylądowała kolejna porcja rzeczy, które zostawiliśmy kilka dni temu. Ostatni etap drogi zapowiadał się na wyjątkowo ciężki. Naszym sprzymierzeńcem był fakt, że byliśmy coraz niżej i tlenu po aklimatyzacji mieliśmy pod dostatkiem. Droga bez historii, parcie do przodu, a w Lukli byliśmy już dawno po zmierzchu. Z polecenia udaliśmy się do Namaste Lodge, które okazało się naprawdę miłym miejscem w dobrych pieniądzach. Kolejnego dnia pobudka czekała nas już o 6:30 rano, gdyż na 7 musieliśmy być na lotnisku. Na lotnisku w Lukli nie oczekujcie jednak jakiegoś sensu. Samoloty przylatują i wylatują jak chcą. Przez godzinę nie działo się nic, żeby potem jeden po drugim wyruszyły 4 samoloty. Nas to szczęście spotkało dopiero o 9.
Lot był ciężki, samolotem momentami mocno telepało, wydaje mi się, że raz leciał jakby po skosie, w sensie do przodu, ale dziobem przechylonym w prawo :roll: Mam doskonałe nagrania z tego lotu, gdyż pogoda sprzyjała. Po naszej prawej stronie widniały potężne szczyty Mount Everestu, Lhotse, Czo Oju. Po 30 minutach wylądowaliśmy w Kathmandu, w prawie 30 stopniach ciepła. Zapowiadały sie dobre dwa kolejne dni :arrow:
Etap 8 – Kathmandu, czyli motorki, tłumy, zabytki i smród zwłok
Po wyjściu z lotniska szybkie negocjacje z taksówkarzem i za 500 rupii jechaliśmy w stronę dzielnicy Thamel do naszego hotelu. Muszę sam przed sobą przyznać, że udało się trafić przecudowny hotel Norbulinka Boutique. Przestronne pokoje, doskonały wprost widok z okna, bardzo smaczne jedzenie i bardzo miła obsługa. Pierwszy dzień w Kathmandu to dochodzenie do siebie, spanie i wieczorne chodzenie po okolicy.
Stolica Nepalu to niesamowite miejsce. Gigantyczny ruch zarówno ludzi jak i maszyn, niesamowita mieszanka ludzi o hinduskiej i chińskiej urodzie. Nic dziwnego biorąc pod uwagę położenie pomiędzy tymi dwoma mocarstwami. Ceny w porównaniu z Khumbu Valley stały się mocno przystępne. Nareszcie trochę spokoju i regeneracji.
Drugiego dnia z samego rana udaliśmy się do Bhaktapur w Kathmandu Valley wpisane na listę UNESCO. 12-wieczne miasto o niesamowicie unikalnej architekturze, osobiście byłem zachwycony tym miejscem. Warto dodać, że byliśmy tam dzień po Nowym Roku 2079 w Nepalu :lol:
Na miejscu spotkaliśmy sporo turystów, ale głównie lokalnych, mało było turystów zagranicznych. Spędziliśmy tam około 4 godzin, a z takich naprawdę ciekawych rzeczy to byłem świadkiem małego koźlątka, które prowadzili na ołtarz żeby je poświęcić. No i poznałem bardzo ciekawie ulokowanego menela, który nawet przez sen miał odruch bezwarunkowy wyciągania zakrwawionej ręki po dutki :!: