Półgodzinny spacer i oto jest, stoi, tak jak stała dwa lata temu i jak lat temu dwieście. Potężna.
Akerman. Biała Twierdza. Wśród opisywanych przez Mickiewicza stepów, suchego przestworu oceanów i ostrowów burzanu. Cóż takich stepów już nie ma… Nadal jednak są tu rozjeżdżone drogi i świat sprzed lat, czarnoziem dający siłę i smak tutejszym winom z Szabo, pola uprawne bezsensownie wypalane latem, gdzie wśród pustkowia można w nocy na horyzoncie dostrzec łunę ognia. Twierdza przez lata przechodziła z rąk do rąk, począwszy od starożytnej greckiej kolonii Tyras (VI w. p.n.e.) przez panowanie tureckie i tatarskie, odbijana kilkukrotnie przez wojska rosyjskie, przez moment była polskim lennem, należała do Rumunii by zatoczyć koło wrócić w ręce rosyjskie, a od 1991 roku znaleźć się na terytorium Ukrainy.
Przebudowywana i umacniana zajmująca spory obszar przez szereg lat służyła obroną na wypadek najazdu ze strony Rzeczypospolitej lub Rosji. Kupuję dość drogi jak na ukraińskie warunki (80 UAH) bilet i przez nowoczesne bramki, gdzie skanowany jest kod wkraczam na teren twierdzy. Ze świetności niewiele pozostało, resztki meczetu z minaretem przypominającym komin, grube mury, wieże i baszty.
Gdyby puścić wodze wyobraźni można poczuć zapachy z zamkowych kuchni, dojrzeć magazyny, usłyszeć gwar rozmów na pierwszym z dziedzińców gdzie obecnie można postrzelać z łuku, czy wybić pamiątkową monetę. Dalej przejście do zamku średniego, na kilku hektarach tylko ja i może sześciu innych turystów, wchodzimy na baszty (po murach od pewnego czasu jest to zabronione, zresztą z moim lekkim lękiem przestrzeni byłoby to niewskazane). Wiatr targa włosami gdy wychylam się by lepiej dojrzeć ruiny greckiego miasta Tyras, czy przystań skąd latem statki wycieczkowe i wodoloty obsługują turystów spragnionych prawie_że „morskich pragułek”.
Na głównym placu spora dziura w ziemi, widać trwają prace wykopaliskowe, ciekawe jakie skarby skrywa jeszcze ta ziemia? Przechodzę przez kolejny dziedziniec, znajduję strzałeczkę prowadzącą do mini przystani. Dotarłam ?
DROGA
Czasem droga sama w sobie jest celem, mój został w końcu osiągnięty – wejść na kładkę u podnóża twierdzy, nad limanem Dniestru i spojrzeć przed siebie. Błękit wody, pełne słońce. Szczęście? Ot tak, po prostu, pogapić się, pooddychać. Powinnam właściwie otworzyć szampana, ale nie zawsze dostajemy to, co chcemy, więc muszę zadowolić się piwem.
Pokontemplowawszy stwierdzam, że wystarczy tego napawania i czas na powrót, zatem przez błotniste uliczki, obok zamkniętych sklepików i restauracyjek w zimowym niskim słońcu snuję się w stronę dworca mijając wygrzewające się stada tych bezpańskich psów, wstydliwego problemu całej Ukrainy. Tu i ówdzie malownicze artefakty minionego ustroju, stadion, obrzydliwe bloki.
Marszrutka 560, do której po mnie dosiada się jeszcze para już czeka i porywa nas za jedyne 65 hrywien do miasta, kołysząc do snu na wybojach a niskie słońce zmusza do mrużenia oczu. Ciężkie powieki same opadają.
cdn…PLAŻE
Wymeldowuję się z hotelu „Tsentralnaya”. Ma on kilka zalet, jest blisko Pasażu, blisko Deribasowskiej. I może tyle… Sam hotel szczyci się tym, że w ciągu ostatnich stu trzydziestu lat nazwa ulicy, przy której stoi (Przeobrażeńska) kilkukrotnie się zmieniała, a hotel niezmienny i stały w uczuciach, jak nazywał się „Centralny”, tak nadal się nazywa. Momentami czuję to dosłownie, ale miejsce ma swój specyficzny urok jeśli ktoś lubi klimat lwowskiego „George’a” w tej nieremontowanej części ?
W poniedziałek miasto wraca do trybu „roboczego”, więcej samochodów, przechodnie przemykający szybszym krokiem spiesząc się do pracy. Marszrutką 203 docieram na parking przy parku rozpoczynającym ścieżkę spacerową, wiodącą obok Delfinarium Nemo [300 UAH za pokaz] wzdłuż plaż Lanżeron, Otrada i dalej, dalej aż do Arkadii, najmodniejszej, w europejskim stylu, klubowej wręcz. Ale to w sezonie. Poza nim miejsce lekko opuszczone i nastrajające raczej nostalgicznie.
W sezonie to popularna miejscówka tak dla mieszkańców, jak i turystów korzystających ze ścieżek rowerowych, plażujących, czy kąpiących się w nie najczystszych wodach Morza Czarnego. Niedaleko nowobogaccy stawiają swoje wille, apartamentowce, które szpecą nadmorski krajobraz.
Ciąg spacerowy inauguruje kilkuprzęsłowy łuk z napisem „Lanżeron”, postawiony na pamiątkę hrabiego Louisa Aleksandera André de Łanżeron (straszne zatrzęsienie tych Francuzów w Odessie). Kiedyś to miejsce rozrywek, potańcówek, bali wszelakich. Dziś miejsce bardzo popularne ze względu na stosunkowo niewielką odległość od centrum i portu latem bywa mocno zatłoczone, choć nie rozumiem tego fenomenu, bo plaża mocno wybetonowana, a potężne falochrony mocno wżynają się w morze.
Rodziny z dziećmi prosto z delfinarium przechodzą nałykać się jodu, nastolatki zdjąwszy wierzchnie okrycia pozują do zdjęć na falochronach uważając, aby nie obryzgały ich fale rozbijające się o betonowe wypustki, a woda wzburzona i zimna.
Przechodzę na plażę Otrada, centralnym punktem jest „Żółty kamień” również ulubiona miejscówka instagramerek.
Stojąc przy krawędzi chodnika spoglądam w dół na spacerujących. Z zamyślenia wyrywa głos z dołu „niech się pani odwróci!”. Ale, co, jak, dlaczego? Kątem oka widzę mężczyznę rozbierającego się do naga i wchodzącego pod niewielki, lodowato zimny mini wodospad jak pod prysznic. Trochę pokrzykuje, trochę się otrząsa a po dokonanej ablucji jak gdyby nigdy nic ubiera się i odchodzi…
Byłem w czerwcu 2019 i dla mnie to był piękny romans, a Akerman to nawet więcej, fajnie sobie popatrzeć jak to wygląda zimą.Też byłem na tym rozpadającym się pomoście i tam piwko piłem i wyobraźnie uruchomiłem...
spędziłem tam 3 dni w drodze na Krym w '12 roku, no i widzę że nic się nie zmieniło, kompletnie. Miło było poczytać. Czy przed dworcem dalej stoi miafia babuszkowa z kwaterami do wynajęcia ?? A na priwozie najlepsze wino na rozliw nazywało się Izabella. Poranna degustacja wyznaczała rytm dnia....
Półgodzinny spacer i oto jest, stoi, tak jak stała dwa lata temu i jak lat temu dwieście. Potężna.
Akerman. Biała Twierdza. Wśród opisywanych przez Mickiewicza stepów, suchego przestworu oceanów i ostrowów burzanu. Cóż takich stepów już nie ma… Nadal jednak są tu rozjeżdżone drogi i świat sprzed lat, czarnoziem dający siłę i smak tutejszym winom z Szabo, pola uprawne bezsensownie wypalane latem, gdzie wśród pustkowia można w nocy na horyzoncie dostrzec łunę ognia.
Twierdza przez lata przechodziła z rąk do rąk, począwszy od starożytnej greckiej kolonii Tyras (VI w. p.n.e.) przez panowanie tureckie i tatarskie, odbijana kilkukrotnie przez wojska rosyjskie, przez moment była polskim lennem, należała do Rumunii by zatoczyć koło wrócić w ręce rosyjskie, a od 1991 roku znaleźć się na terytorium Ukrainy.
Przebudowywana i umacniana zajmująca spory obszar przez szereg lat służyła obroną na wypadek najazdu ze strony Rzeczypospolitej lub Rosji.
Kupuję dość drogi jak na ukraińskie warunki (80 UAH) bilet i przez nowoczesne bramki, gdzie skanowany jest kod wkraczam na teren twierdzy. Ze świetności niewiele pozostało, resztki meczetu z minaretem przypominającym komin, grube mury, wieże i baszty.
Gdyby puścić wodze wyobraźni można poczuć zapachy z zamkowych kuchni, dojrzeć magazyny, usłyszeć gwar rozmów na pierwszym z dziedzińców gdzie obecnie można postrzelać z łuku, czy wybić pamiątkową monetę.
Dalej przejście do zamku średniego, na kilku hektarach tylko ja i może sześciu innych turystów, wchodzimy na baszty (po murach od pewnego czasu jest to zabronione, zresztą z moim lekkim lękiem przestrzeni byłoby to niewskazane). Wiatr targa włosami gdy wychylam się by lepiej dojrzeć ruiny greckiego miasta Tyras, czy przystań skąd latem statki wycieczkowe i wodoloty obsługują turystów spragnionych prawie_że „morskich pragułek”.
Na głównym placu spora dziura w ziemi, widać trwają prace wykopaliskowe, ciekawe jakie skarby skrywa jeszcze ta ziemia?
Przechodzę przez kolejny dziedziniec, znajduję strzałeczkę prowadzącą do mini przystani. Dotarłam ?
DROGA
Czasem droga sama w sobie jest celem, mój został w końcu osiągnięty – wejść na kładkę u podnóża twierdzy, nad limanem Dniestru i spojrzeć przed siebie. Błękit wody, pełne słońce. Szczęście?
Ot tak, po prostu, pogapić się, pooddychać. Powinnam właściwie otworzyć szampana, ale nie zawsze dostajemy to, co chcemy, więc muszę zadowolić się piwem.
Pokontemplowawszy stwierdzam, że wystarczy tego napawania i czas na powrót, zatem przez błotniste uliczki, obok zamkniętych sklepików i restauracyjek w zimowym niskim słońcu snuję się w stronę dworca mijając wygrzewające się stada tych bezpańskich psów, wstydliwego problemu całej Ukrainy.
Tu i ówdzie malownicze artefakty minionego ustroju, stadion, obrzydliwe bloki.
Marszrutka 560, do której po mnie dosiada się jeszcze para już czeka i porywa nas za jedyne 65 hrywien do miasta, kołysząc do snu na wybojach a niskie słońce zmusza do mrużenia oczu. Ciężkie powieki same opadają.
cdn…PLAŻE
Wymeldowuję się z hotelu „Tsentralnaya”. Ma on kilka zalet, jest blisko Pasażu, blisko Deribasowskiej. I może tyle…
Sam hotel szczyci się tym, że w ciągu ostatnich stu trzydziestu lat nazwa ulicy, przy której stoi (Przeobrażeńska) kilkukrotnie się zmieniała, a hotel niezmienny i stały w uczuciach, jak nazywał się „Centralny”, tak nadal się nazywa. Momentami czuję to dosłownie, ale miejsce ma swój specyficzny urok jeśli ktoś lubi klimat lwowskiego „George’a” w tej nieremontowanej części ?
W poniedziałek miasto wraca do trybu „roboczego”, więcej samochodów, przechodnie przemykający szybszym krokiem spiesząc się do pracy.
Marszrutką 203 docieram na parking przy parku rozpoczynającym ścieżkę spacerową, wiodącą obok Delfinarium Nemo [300 UAH za pokaz] wzdłuż plaż Lanżeron, Otrada i dalej, dalej aż do Arkadii, najmodniejszej, w europejskim stylu, klubowej wręcz. Ale to w sezonie. Poza nim miejsce lekko opuszczone i nastrajające raczej nostalgicznie.
W sezonie to popularna miejscówka tak dla mieszkańców, jak i turystów korzystających ze ścieżek rowerowych, plażujących, czy kąpiących się w nie najczystszych wodach Morza Czarnego.
Niedaleko nowobogaccy stawiają swoje wille, apartamentowce, które szpecą nadmorski krajobraz.
Ciąg spacerowy inauguruje kilkuprzęsłowy łuk z napisem „Lanżeron”, postawiony na pamiątkę hrabiego Louisa Aleksandera André de Łanżeron (straszne zatrzęsienie tych Francuzów w Odessie). Kiedyś to miejsce rozrywek, potańcówek, bali wszelakich. Dziś miejsce bardzo popularne ze względu na stosunkowo niewielką odległość od centrum i portu latem bywa mocno zatłoczone, choć nie rozumiem tego fenomenu, bo plaża mocno wybetonowana, a potężne falochrony mocno wżynają się w morze.
Rodziny z dziećmi prosto z delfinarium przechodzą nałykać się jodu, nastolatki zdjąwszy wierzchnie okrycia pozują do zdjęć na falochronach uważając, aby nie obryzgały ich fale rozbijające się o betonowe wypustki, a woda wzburzona i zimna.
Przechodzę na plażę Otrada, centralnym punktem jest „Żółty kamień” również ulubiona miejscówka instagramerek.
Stojąc przy krawędzi chodnika spoglądam w dół na spacerujących. Z zamyślenia wyrywa głos z dołu „niech się pani odwróci!”. Ale, co, jak, dlaczego?
Kątem oka widzę mężczyznę rozbierającego się do naga i wchodzącego pod niewielki, lodowato zimny mini wodospad jak pod prysznic. Trochę pokrzykuje, trochę się otrząsa a po dokonanej ablucji jak gdyby nigdy nic ubiera się i odchodzi…