Policjant nie rozumie co to Basra Museum. Pokazuje mu na nawigacji, nie bardzo wie o co mi chodzi. Bierze telefon i gdzieś dzwoni, czekamy. To muzeum wg google maps jest oddalone od nas o jakieś 600m, w miejscu którego pilnuje, więc nieco dziwne że facet nie wie o co chodzi.
W końcu pozwalają nam jechać dalej i kierowca odstawia nas pod samymi drzwiami muzeum. Jestem ciekaw tych zbiorów. W końcu jesteśmy w Mezopotamii. Na wejściu wykładami pracownikowi że mu turyści i chcemy zobaczyć muzeum. Polazł po kogoś z angielskim, a my weszliśmy na główna sale zobaczyć zbiory. Muzeum mieści się w jednym z dawnych pałaców Saddama Husajna, który przez krótki czas służył jako mesa dla wojsk brytyjskich po inwazji prowadzonej przez USA w 2003 roku. Muzeum zostało założone w 2008 roku, kosztowało około 750 000 USD, z czego 500 000 USD dostarczyła firma naftowa BP, która działa w Basrze. Co do samego muzeum, to w sumie fajnie to wygląda… tylko ja to już wcześniej widziałem. Takie miałem odczucie. Nie jestem historykiem, fanem archeologii i te wszystkie figurki, naczynia, etc widziałem wiele razu już W Muzeum Watykańskim, British Muzeum czy Luwrze. Wiele się to od siebie nie różni, choć może popełniam teraz jakieś świętokradztwo. Na pewno warto zobaczyć mimo wszystko przy okazji, bo jest to jednak dziedzictwo cywilizacyjne.
Po chwili przychodzi jeden ze strażników informując nas że musimy kupić bilety. No ok, nie ma problemu. Wyczytaliśmy wcześniej że bilet powinien kosztować w okolicy 3000 dinarów irackich, czyli około 9zł. Strażnik potwierdził, informując nas jednak że to cena dla miejscowych. My musimy zapłacić po 25$ każdy. Jako że już główną sale zobaczyliśmy, a w kolejnych pewnie kilka podobnych eksponatów, odpuściliśmy i grzecznie podziękowaliśmy. Kilka fotek pod muzeum i zabierzemy się udać do pałacu prezydenckiego który jest w pobliżu. Niestety grupka mężczyzn nie pozwoliła nam na to. Nie wyglądali na Policję ani na wojsko, ale ich jednoznaczny ton wskazujący że mamy się oddalić, nie postawił pola do negocjacji. Wyszliśmy pieszo z tego kompleksu. W całości ewidentnie był to kiedyś jakiś kompleks o strategicznym znaczeniu polityczno-militarnym, ale teraz po tylu latach pilnowali już raczej starych rozwalających się domów, z pominięciem muzeum. Generalnie było dosyć dziwnie, a dostanie się tam nie było oczywiste dla taksówkarza i strażnika pilnującego bramy. Jak by nie patrzeć, to te muzeum powinno być chlubą tego miasta, a nie czuło się tego.
Nie mamy już pieniędzy więc negocjujemy z taksówkarzem kurs do granicy za 25$. Jeszcze tylko ogarniemy te wizy do Kuwejtu. Musimy ponownie aplikować. Liczyliśmy na jakiś Internet w muzeum, ale nie było. Prosimy kierowcę o udostepnieniu nam swojego Internet i choć po angielsku nie rozumiał, słowo Internet wydaje się być na tylko międzynarodowe że to rozumiał. Internet ledwo działał. Trzy razy zrywało mi połączeniu i musiałem od nowa wpisywać i uzupełniać wszystkie dane. Tych danych wcale nie tak mało. Oprócz danych osobowych, adres hotelu, trzeba znać dzielnicę i „blok” w jakiej się hotel znajduje. Uzupełniania na 10 minut. Marko ogarnął wizę za pierwszym razem i dostał ją na maila w ciągu 5 minut. My niestety nie zdążyliśmy zanim dotarliśmy do granicy. Trudno, ogarniemy na miejscu. Tutaj ciekawostka. Nie wiadomo dlaczego, już drugi raz marko który posługiwał się włoskim paszportem nie musiał płacić za wizę. Dla nas koszt około 40zł. Dziwne o tyle, że nie znaleźliśmy kompletnie żadnej informacji aby mógł być zwolniony z tej opłaty. No ale faktycznie wizę dwukrotnie dostał i za nią nie płacił.
Docieramy pod granice Iraku i kierujemy się do już dobrze znanego nam budynku, tym razem po pieczątki wyjazdowe. Szybko i sprawnie, choć tym razem zatrzymali autobus, kazali wszystkim wysiaść, prześwietlili bagaże i robili w nich osobiste kontrole. Na koniec pamiątkowa fotka. Pytałem strażnika, ale nie miał nic przeciwko. Idziemy do granicy kuwejckiej. Tam wielkie informacje o zakazie fotografowania. Przechodzimy do kolejnego budynku, tym razem straży granicznej Kuwejtu, załatwić pieczątki wjazdowe i wizę.
W budynku irackiej straży granicznej pusto. Stanowisk do obsługi chyba z 10. Podchodzę pierwszy. Nie mam nowej wizy do Kuwejtu, nic się nie odzywam. Strażnik znowu patrzy na nasze paszporty i nie wie co z nimi ma zrobić. Wydaje mi się że oni nie wiedzą jakie regulacje są dla jakich krajów, a system informatyczny jest słabo rozwinięty. Robi zdjęcia paszportu swoim prywatnym telefonem i gdzieś wysyła. Za chwilę konsultacja telefoniczna. Robi ksero paszportu i po jakiś 10 minutach daje mi zadrukowana kartę po arabsku i znaną mi już kartę potrzebna do opuszczenia kraju. Musze podejść kilka stanowisk obok, chyba trzeba podbić pieczęcią jedna z kartek. Siedzą ludzie w jednym pomieszczeniu i każdy od czegoś innego. Dziwne to, ale nie wnikam. Strażnik podbił dokument, zerknął jeszcze w komputer i coś go zaniepokoiło. Musiałem usiąść i poczekać. Telefonicznie ściągnął trzeciego pracownika, który po konsultacji uznał że potrzebna nam jest wiza. Mówię że ok, wizę można na miejscu to zapłacę. Mam czekać. W tym samym czasie Marko już dostaje swoje kwity, bo jak wspomniałem zdążył załatwić e-wizę w aucie. Nasz kierowca autobusu już odjechał, ale wiemy że za jakieś 30 minut powinien być kolejny. Z naszym taksówkarzem z Kuwejtu, umówiliśmy się na telefon że po nas przyjedzie znowu. W sumie zależało mi na tym konkretnie, bo zostawiłem w aucie okulary. W sumie nawet wysłał do nas wiadomość wideo na WhatsApp że takie znalazł u siebie. Miło. Daliśmy więc kierowcy znać już wcześniej na która mniej więcej ma na nas czekać. Chłopaki nie mieli tez wiz, więc każdy grzecznie czekał w poczekalni. Skomplikowana procedura, bo musiał przyjść czwarty strażnik. Po pagonach wyglądało, jakby co chwile przychodził ktoś wyższy stopniem. Czekamy tak długo, że kolejny autobus nam odjechał. Nie mamy Internetu, więc kierowcy autobusu przekazujemy wiadomość do naszego taxi drivera że jesteśmy i czekamy na wizy. Zaczyna nam się nudzić.
Koosa zaczyna z nudów kręcić swoje rolki na instagrama, ja zaczynam rozmawiać z Irakijczykiem, na niemieckim paszporcie. Jego tez zatrzymali. W sumie ciekawe rzeczy opowiadał o Iraku, bo się zorientowałem że swobodnie można z nim rozmawiać na temat Saddama Hussajna. Okazało się ze na zachodzie kraju do dzisiaj za nim tęsknią, bo pochodził z tamtych okolic. Pozostali jednak nie wspominają go życzliwie. Nie pogłębialiśmy tego tematu, gdyż jednak kręcili się co chwile jacyś strażnicy. Przyszedł już piąty pracownik i zabrał naszego nowego znajomka do innego budynku na przesłuchanie. Trochę ich nie było, ale wychodzili z posępnymi minami, a wrócili wielce zadowoleni. Hmm… W końcu jest decyzja, wizy będziemy mieć. Można nawet płacić kartą - 3KWD. Przyjeżdża kolejny autobus i kierowca nam przekazuje wiadomość od naszego taksówkarza że czeka na nas po drugiej stronie. Wyszła całkiem ciekawa grypsera. Wszyscy wtajemniczeni i zaangażowani. Finalnie po zapłaceniu, przyszedł już szósty pracownik, zabrał każdego po kolei do oddzielnego pomieszczenia, pobrać odciski palców i skany siatkówki oka. Ciekawe że paszporty biometryczne nie wystarczyły, ale technologia pozwalała na skan siatkówki. Finalnie, po lekko ponad dwóch godzinach biurokracji dostajemy swoje papiery i możemy przekraczać granice kolejnym autobusem.
Na miejscu faktycznie czekał cierpliwie na nas kierowca. Wsiadamy i ruszamy. Po kilku kilometrach kierowca pyta o adres naszego hotelu, sprawdza na mapie i z miną cierpiętnika mówi że musimy zapłacić dwa razy tyle. Czekał na nas 2h na granicy i jeszcze musi dodatkowa jechać na sam koniec miasta do hotelu, a to od lotniska dodatkowa godzina. Atmosfera lekko siadła. Kierowca zaczyna pokazywać nam w telefonie bombardowanie Syrii, bo to Syryjczyk. No to już trochę za dużo dla nas, bo nikt nie łapie się na łzawe historie. Próbujemy negocjować, choć negocjacje podczas jazdy taksówka przez pustynie nie są łatwe. Fakt jest taki, że czekał na nas, a i musi jechać o wiele dalej, a to nie małe odległości. Odpuszczamy i akceptujemy. Od razu atmosfera się rozluźniła i wjechała głośna muzyka.
Docieramy do naszego hotelu bez problemów. Trzeba przyznać że hotel całkiem przyjemny z oknami panoramicznymi z widokiem na Zatokę Perską. Hotel ma basen na dachu, więc chyba sobie zrobimy mały chill przez wieczornym zwiedzaniem. Ochoczo udaję się na recepcję i pytam o basen. No basen jest, ale… tylko dla kobiet. Nie ma żadnych godzin, czy wyznaczonych dni, tylko jest dla kobiet i kobiet. No to już jest jednak dyskryminacja
:).
No to chyba zgłodnieliśmy. Przy hotelu duży supermarket i kolejne „Wesołe miasteczko”. Mam wrażenie że jest tego tutaj całe mnóstwo, co kilka kilometrów. Mamy znowu głęboka rezerwę finansową, bo bankomaty w markecie nie akceptują naszych kart. Żadnych. Wybieramy znowu jedna z tych lokalnych arabskich knajpek. Za stosunkowo niewielkie pieniądze znowu stół załadowany przystawkami, daniami. Tego jedzenia tak dużo, że tym razem na wynos jedzenia zabrał kosa. Kupujemy w sklepie kilka zimnych piwek (bezalkoholowych oczywiście) i postanawiamy odpocząć w klimatyzowanym hotelu ze dwie godzinki do zachodu słońca. W sumie nie dało to za wiele, bo po zachodzie słońca temperatura w okolicy 40 stopni, ale przynajmniej słońce tak ostro nie świeci.
Te odległości tutaj są na serio spore. Bierzemy autobus do centrum miasta, a trasa zajmuje nam godzinę.
Wysiadamy w okolicach parku Al Shahead. W koło kilka drapaczy chmur, robimy fotki. Upał jest spory. Postanawiamy odwiedzić kuwejcki park, z którego mieszkańcy sa chyba bardzo dumni. Jak można wyczytać na stronie parku:
Park Al Shaheed jest największym parkiem w kraju. Park został zaprojektowany tak, aby oprócz terenów zielonych obejmował kilka budynków (muzea, parking) zaludnionych zielonymi dachami i sztucznym jeziorem. Wielkość parku ze wszystkimi wymienionymi elementami szaro-zielonymi wynosi 20 ha. Park jest postrzegany jako obejmująca część pasa zieleni otaczającego Kuwejt. Z ekologicznego punktu widzenia park został zbudowany w celu ochrony miasta przed burzami piaskowymi i zmniejszenia zanieczyszczenia powietrza. Z kulturowego punktu widzenia park i muzea zapewniają społeczeństwu wysokiej jakości programy, wydarzenia i przestrzenie, a częścią ich misji jest szerzenie świadomości i edukowanie społeczeństwa na temat znaczenia ziemi, historii i środowiska kraju, a także zachęcanie do międzynarodowej i regionalnej wymiany sztuki. Ponadto park ma upamiętnić ofiary pierwszej wojny w Zatoce Perskiej.
No to musimy to zobaczyć. Docieramy na miejsce, jakaś boczna brama otwarta. Kilka osób uprawia tam jogging. Swoją droga bieganie w takich warunkach chyba nie należy do przyjemnych. Wiem jak wygląda ten park na zdjęciach, w sumie ciekawie. Tylko ze teraz pozamykane są wszystkie wystawy, które znajdują się pod ziemią, a w samym parku… ciemno. Kilka delikatnych lampek i w sumie nie widać za wiele. No taki jednak lekki zawód. Wydaje mi się że mieszkańcy są najbardziej dumni z tego, że to taki spory obszar zielony, co nie jest takie oczywiste w tym kraju, niemal w całości pokrytych pustyniami i półpustyniami My przyzwyczajeni do zieleni, chyba nie podeszliśmy do tego z takim szacunkiem, skupiając się bardziej na architekturze. Jedno jest pewne, powietrze w zasadzie tutaj się nie porusza i ciężko się oddycha. Idziemy w kierunku wież kuwejckich. W sklepie kupujemy zimną wodę, wypijam połowę od razu a po kilku minutach orientuje się że moja woda w butelce jest… ciepła. Autentycznie ciepła jakbym z kranu ciepłej wody nalał. Nagrzała się od ciepłego powietrza i ciepłego plastiku.
Wbrew pozorom poruszanie się pieszo tutaj zajmuje sporo czasu. Docieramy pod symbol Kuwejtu czyli Wieże Kuwejckie. Dobrze ze jesteśmy nocą, bo za dnia chyba nie wyglądają tak dobrze. No i myśleliśmy że są jednak większe, choć wcale niskie nie są. Jak można o nich wyczytać, główna wieża ma 187 metrów wysokości i służy jako restauracja oraz wieża ciśnień. Ma także obracającą się kulę obserwacyjną znajdującą się na wysokości 123 m n.p.m. Pełny obrót trwa 30 minut. Dobrze to wygląda. Wejście na punkt widokowy 3KD, czyli jakieś 40zł. Niby nie jakieś wielkie pieniądze, ale tak obiektywnie to nie jest rozświetlony Dubaj. No kilka wysokich budynków, ale inne budowle raczej pogrążone w ciemnościach. Myślę że fajnym sposobem jej zwiedzenia, może być wejście ze śniadaniem.
Czujemy już ten dzień w nogach. Rano przecież byliśmy jeszcze w Iraku. Zbliża się 23 i uważając aby nie uciekł nam ostatni autobus decydujemy się na powrót. To był mocno intensywny dzień, ale jesteśmy zadowoleni. Jutro tez jest dzień i zaczniemy z samego rana.Rano nie spieszymy się za bardzo. Mamy czas, bo po południu dopiero samolot do Wiednia. Rano zakupy w pobliskim markecie, jakieś śniadanie i możemy się zbierać. Wpadamy. Jeszcze na plaże przy lotnisku, ale nie ma nikogo. Ładne muszelki, pasek i jeden wielki skwar. Co ciekawe zauważamy że pobliskie „wesołe miasteczko”. Ma wydzielony dzień tylko dla kobiet.
Odległości spore, bo znowu jedziemy naszym miejskim autobusem jechać godzinę. Na szczęście autobusy wszystkie mocno klimatyzowane. Na pierwszy ogień idzie Al Mubarakiya, czyli historyczny suk Kuwejtu. No ja lubię bardzie klimat targowisk, suków z jedzeniem czy tradycyjnymi wyrobami. No trochę tego tutaj jest, ale nie powiedziałbym że zrobiło to na mnie jakiekolwiek wrażenie. Dużo tandety, brak arabskiego klimatu. Przy suku cały deptak kantorów, jeden przy drugim, ściana za ścianą. Ciekawe jak radzą sobie z konkurencją.
Na tym suku kupiłem w końcu magnes i było to jedyne miejsce gdzie widziałem cokolwiek takiego. W Iraku, zapomnij. Jest coraz goręcej. Przechodzimy w kierunku Liberation Tower czyli Burdż at-Tahrir, drugi co do wysokości budynek w Kuwejcie, mierzący 372 m. W sumie w porównaniu do Wież Kuwejckich, nic specjalnego. W sumie decydujemy się finalnie na kilka fotek i nie idziemy pod sama budowlę. Tutaj telefon zaczyna mi się przegrzewać. Co chwilę się wyłącza i czeka na schłodzenie. Sporo nagrywam, więc dodatkowo go pewnie nagrzewa, a upał nie pomaga. Co jakiś czas podchodzę z telefonem do klimatyzatora i schładzam urządzenie. W końcu kupuje w sklepie butelkę zimnej wody i w ten sposób jestem w stanie schładzać telefon i cokolwiek nagrywać i robić zdjęcia.
Decydujemy się udać do Wielkiego Meczetu. Ten budynek to największa budowla sakralna w całym kraju i ósmy co do wielkości meczet na świecie. Zupełnie tego nie widać z zewnątrz. Wewnątrz budynku znajdują się trzy meczety. Jeden główny na 10 000 osoby, drugi meczet dzienny i jeden meczet tylko dla kobiet na 950 osób. Gdzie to się mieści to nie mam pojęcia. Niestety przy wejściu nastąpiło ogromne rozczarowanie. Zwiedzanie dla nie muzułmanów od 16:00, a my o 15 to mamy samolot powrotny Czuje się mocno niepocieszony. Pozostało mi jedynie zobaczyć zdjęcia na Internecie. Faktycznie wygląda pięknie. W całym tym upale, podróży i emocjami, zupełnie tego nie sprawdziliśmy wcześniej.
Postanawiamy wrócić na suk i tam zjeść obiad w jednej z arabskich knajpek w towarzyskie innych kuwejtczyków, ubranych w swoje tradycyjne szaty. Znowu suto zastawiony stół dodatkami które ochoczo jedliśmy zanim przyszły główne dania. Dobre jedzenie za przyzwoite pieniądze. Szybko ten czas zleciał. Nie bardzo już mamy czas na dodatkowa eksplorację miasta, a i trzeba przyznać, że zwiedzanie w samo południe łatwe nie jest.
Łapiemy więc autobus zwykłym machaniem ręką jak na taksówkę i autobus się zatrzymuje. Czasami są zabawne sytuacje, bo nie zawsze autobus doprowadza do pełnego zatrzymania i ludzie wskakują w biegu. Znowu niemal godzina do lotniska. Niby wszystko blisko, a jednak to wszystko zajmuje masę czasu. Na lotnisku oddajemy nasze karty, otrzymujemy pieczątki wyjazdowe i czekamy na samolot do Wiednia. Krótko było, ale mocno intensywnie. Nabrałem ochoty na ten rejon świata, tym bardziej że bilety z Wiednia można tanio „złapać”. Co ciekawe samolot do Wiednia niemal pusty, wiec każdy z nas miał swoja „kuszetkę” i na leżąco przeleciał trasę powrotną.
Z racji braku sensownego połączenia z Wiednia tego dnia, wracaliśmy nocnym autobusem do Polski (Katowice/Kraków). Koszt niecałe 100zł.
I tym sposobem zakończyliśmy nasz krótki, spontaniczny wyjazd. Udała się też swoista randka w ciemno, gdyż z Marco i Koosa nigdy wcześniej się nie widziałem. Ekipa się nam udała wyśmienicie. Duże zrozumienie, poczucie humoru i elastyczność w takiej podróży jest ogromnie ważne. Dziękuje Panowie!
@DADO w końcu, nowa relacja do poczytania
:DDopytam bo zaciekawiło mnie to, czyli wniosek o eVise składałeś online i też tak ją opłaciłeś. Na miejscu w Kuwejcie dostałeś taki duży wydruk w formacie A4, który później musiałeś oddać przy wyjeździe czy jak? Wbili stempel do paszportu? Edit. Dodanie pytania
Tak, wszystko online. Wypełniasz wniosek, za kilka minut przychodzi zwrotny mail z akceptacja i linkiem do zapłaty. Płacisz i przychodzi na maila wiza.Na miejscu w paszporcie oczywiście pieczątka.Tylko ze i tak musieliśmy czekać na kolejne sprawdzania wiz, pieczątki, papiery. No, biurokracja. TYLKO TERAZ UWAGA!!!!! Ta kartka A4 to nie był jedyny wymagany dokument wyjazdowy z Kuwejtu. Boleśnie się o tym przekonaliśmy dzień później.Opisze to w relacji
:)
Czytam i uwierzyć nie mogę, z wydrukowanym potwierdzeniem ewizy podeszliśmy do okienka i żadnej kartki nie dostaliśmy tylko stempel w paszport, całość jakieś 30 sekund na osobę. No, ale za to zostaliśmy wyrzuceni z jednej kolejki bo była TYLKO DLA FILIPIŃCZYKÓW
:mrgreen: Aż się zachciało tam wrócić, bo jak wiadomo kraje, o których wszędzie piszą i mówią, że nie warto tam jechać są najfajniejsze.
Ja byłem ładnych parę lat temu i jeszcze nie było ewiz. Wszystkie procedury na lotnisku trwały tyle czasu, że gdy w końcu wyszliśmy z lotniska, to okazało się, że już dawno odjechał kierowca z hotelu, który na nas czekał, bo uznali, że jednak nie przylecieliśmy. Nim się dodzwoniliśmy i zanim wrócił, to kwitliśmy dpdatkowe kilkadziesiąt minut na pustym lotnisku w środku nocy.
@DAD jak wygląda ponowny wjazd do Kuwejtu? Trzeba mieć drugą wizę? Lecę w grudniu do Kuwejtu, w międzyczasie wylatuję do ZEA i się zastanawiam, czy druga wiza jest konieczna przy ponownym wjeździe do tego kraju.PS. Super relacja się szykuję!
Tak, wiza jest jednokrotna i trzeba aplikować ponownie. Lepiej to zrobić online. Nie zrobiliśmy i ugrzęźliśmy na granicy na kilka godzin. Opisze to w kolejnej części
:)Kilkukrotne skanowanie paszportów, robienie zdjęć telefonem tych paszportów, wysyłanie gdzieś nie wiadomo gdzie. Odciski palców, skan siatkowi oka, etc etc. Zawracanie d..y.
Panowie, swietna relacja i trasa. Jestem pod szczegolnym wrazeniem samozaparcia i dazenia do celu pomimo logistyczno-wizowo-papierkowo-biurokratycznych przeszkod i tego ze dawaliscie rade w +50C
:-) PS. Co do tej goscinnosci arabskiej, to nawet w o wiele bardziej cywilizowanych krajach tez juz mi sie zdarzalo, ze pomagali, niec nie chceli w zamian albo nawet karmili za darmo... Ostatni taki przypadek z... cywilizowanego Dubaju...w sumie to sie sprowadza do tego, ale nie tylko...
Martinuss napisał:@DAD W jakim hotelu się zatrzymaliście? Jak oceniasz warunki? Bo za dużo to ich tam nie ma jak tak patrzę...Castle Hotel. Płaciliśmy za dwójkę ze śniadaniem 300zł. Nie był to jakiś wypasiony luksus, ale na poziomie na pewno. Bez zastrzeżeń.Śniadanie... no ok. Wiadomo ze to nie śniadanie z Hiltona
:lol: No ale najważniejsze ze człowiek się najadł. Jajecznica, oliwki, sery, dżemy, chlebki naan, jakieś stare falafelki, herbata, kawa. Spokojnie człowiek się najadł, ze dopiero ogarnęliśmy kolacje po tym śniadaniu.Baza hotelowa uboga. Wybraliśmy chyba ten hotel, bo jak @Marco Manno rezerwował to myślał ze 300zl to na nas wszystkich
:D No ale było na serio spoko.
Ciekawa relacja i inspirujący kierunek. Ale nie na lato. Pamiętam mój pobyt nad Zatoką Perską w sierpniu wiele lat temu i chyba nigdy więcej nie czułem takiego upału. Nawet na wybetonowanych, polskich, powiatowych rynkach w lipcowy skwar.
Ciekawa relacja, miło sobie przypomnieć te miejsca . Z muzeów bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie narodowe w Bagdadzie. W Basrze bardzo ciekawa dzielnica to (pewnie źle napisze) Shanashell. Są tam historyczne drewniane domu bardzo ładnie dekorowane.Niedaleko Basry znajdują się pozostałości pierwszego meczetu wbudowanego w Iraku.
Super relacja, pusty samolot nie wróży najlepiej na przyszłość. Na ostatnim zdjęciu z kolei dowiedziałem się, ze znajomy Darek z mojej branży był na tym wyjeździe [emoji846]Edit. Hehe, Tak to jest jak się nickami posługujemy tylko
Tak, puste samoloty to nie powód do radości na dłuższą metę.Co do ostatniego zdjęcia i branży - no widzisz jaki ten świat mały
;) szczególnie ze Darek to ja
:P
Zapłaciliśmy więcej, bo dokupowaliśmy bilety już do istniejącej rezerwacji Marco, więc tak tanio nie było jak podajesz. No ale sam rozumiesz, ze 39,99 euro to na serio cena przyzwoita
;-)
@DADFantastyczna relacja! Lubię te klimaty.Czekam na pierwszą relacje z Afganistanu na forum, nie że podpuszczam czy coś
;) Btw. Widzę ze już planujecie kolejną trasę Senegal-Mauretania
:)
Relacje sie swietnie czyta, twarde z Was sk*-*&^%$#
:DChlopaki
:D nietypowe pytanie
:D
:DPrzewijam fotki i zastanawiam czy ktos z Was czasem nie chodzil tam w dlugich lnianych koszulach?Najlepsza z Zon na sile mnie uszczesliwila i zakupila mi na wyjazd do Stambulu lnianych koszul
:D Podobno rewelacja na upal
:D
Darek M. napisał:Super relacja, pusty samolot nie wróży najlepiej na przyszłość.Przypomniałem sobie, ze na jednej z grup, tej gdzie to chłopak spędza "życie na wyjezdzie", jeden z użytkowników pisał ze powrotny W6 z Kuwejtu do Wiednia odwołali. Kolejny samolot był za kilka ładnych dni o ile pamietam.Dostał jednak pełne zakwaterowanie na kilka z dni z wyżywieniem. Był mega zadowolony ze mógł zostać dłużej z takim dodatkiem.
Policjant nie rozumie co to Basra Museum. Pokazuje mu na nawigacji, nie bardzo wie o co mi chodzi. Bierze telefon i gdzieś dzwoni, czekamy. To muzeum wg google maps jest oddalone od nas o jakieś 600m, w miejscu którego pilnuje, więc nieco dziwne że facet nie wie o co chodzi.
W końcu pozwalają nam jechać dalej i kierowca odstawia nas pod samymi drzwiami muzeum. Jestem ciekaw tych zbiorów. W końcu jesteśmy w Mezopotamii. Na wejściu wykładami pracownikowi że mu turyści i chcemy zobaczyć muzeum. Polazł po kogoś z angielskim, a my weszliśmy na główna sale zobaczyć zbiory.
Muzeum mieści się w jednym z dawnych pałaców Saddama Husajna, który przez krótki czas służył jako mesa dla wojsk brytyjskich po inwazji prowadzonej przez USA w 2003 roku. Muzeum zostało założone w 2008 roku, kosztowało około 750 000 USD, z czego 500 000 USD dostarczyła firma naftowa BP, która działa w Basrze.
Co do samego muzeum, to w sumie fajnie to wygląda… tylko ja to już wcześniej widziałem. Takie miałem odczucie. Nie jestem historykiem, fanem archeologii i te wszystkie figurki, naczynia, etc widziałem wiele razu już W Muzeum Watykańskim, British Muzeum czy Luwrze.
Wiele się to od siebie nie różni, choć może popełniam teraz jakieś świętokradztwo. Na pewno warto zobaczyć mimo wszystko przy okazji, bo jest to jednak dziedzictwo cywilizacyjne.
Po chwili przychodzi jeden ze strażników informując nas że musimy kupić bilety. No ok, nie ma problemu. Wyczytaliśmy wcześniej że bilet powinien kosztować w okolicy 3000 dinarów irackich, czyli około 9zł. Strażnik potwierdził, informując nas jednak że to cena dla miejscowych. My musimy zapłacić po 25$ każdy. Jako że już główną sale zobaczyliśmy, a w kolejnych pewnie kilka podobnych eksponatów, odpuściliśmy i grzecznie podziękowaliśmy.
Kilka fotek pod muzeum i zabierzemy się udać do pałacu prezydenckiego który jest w pobliżu. Niestety grupka mężczyzn nie pozwoliła nam na to. Nie wyglądali na Policję ani na wojsko, ale ich jednoznaczny ton wskazujący że mamy się oddalić, nie postawił pola do negocjacji.
Wyszliśmy pieszo z tego kompleksu. W całości ewidentnie był to kiedyś jakiś kompleks o strategicznym znaczeniu polityczno-militarnym, ale teraz po tylu latach pilnowali już raczej starych rozwalających się domów, z pominięciem muzeum. Generalnie było dosyć dziwnie, a dostanie się tam nie było oczywiste dla taksówkarza i strażnika pilnującego bramy. Jak by nie patrzeć, to te muzeum powinno być chlubą tego miasta, a nie czuło się tego.
Nie mamy już pieniędzy więc negocjujemy z taksówkarzem kurs do granicy za 25$. Jeszcze tylko ogarniemy te wizy do Kuwejtu. Musimy ponownie aplikować. Liczyliśmy na jakiś Internet w muzeum, ale nie było. Prosimy kierowcę o udostepnieniu nam swojego Internet i choć po angielsku nie rozumiał, słowo Internet wydaje się być na tylko międzynarodowe że to rozumiał. Internet ledwo działał. Trzy razy zrywało mi połączeniu i musiałem od nowa wpisywać i uzupełniać wszystkie dane. Tych danych wcale nie tak mało. Oprócz danych osobowych, adres hotelu, trzeba znać dzielnicę i „blok” w jakiej się hotel znajduje. Uzupełniania na 10 minut. Marko ogarnął wizę za pierwszym razem i dostał ją na maila w ciągu 5 minut. My niestety nie zdążyliśmy zanim dotarliśmy do granicy. Trudno, ogarniemy na miejscu. Tutaj ciekawostka. Nie wiadomo dlaczego, już drugi raz marko który posługiwał się włoskim paszportem nie musiał płacić za wizę. Dla nas koszt około 40zł. Dziwne o tyle, że nie znaleźliśmy kompletnie żadnej informacji aby mógł być zwolniony z tej opłaty. No ale faktycznie wizę dwukrotnie dostał i za nią nie płacił.
Docieramy pod granice Iraku i kierujemy się do już dobrze znanego nam budynku, tym razem po pieczątki wyjazdowe. Szybko i sprawnie, choć tym razem zatrzymali autobus, kazali wszystkim wysiaść, prześwietlili bagaże i robili w nich osobiste kontrole.
Na koniec pamiątkowa fotka. Pytałem strażnika, ale nie miał nic przeciwko. Idziemy do granicy kuwejckiej. Tam wielkie informacje o zakazie fotografowania.
Przechodzimy do kolejnego budynku, tym razem straży granicznej Kuwejtu, załatwić pieczątki wjazdowe i wizę.
W budynku irackiej straży granicznej pusto. Stanowisk do obsługi chyba z 10. Podchodzę pierwszy. Nie mam nowej wizy do Kuwejtu, nic się nie odzywam. Strażnik znowu patrzy na nasze paszporty i nie wie co z nimi ma zrobić. Wydaje mi się że oni nie wiedzą jakie regulacje są dla jakich krajów, a system informatyczny jest słabo rozwinięty. Robi zdjęcia paszportu swoim prywatnym telefonem i gdzieś wysyła. Za chwilę konsultacja telefoniczna. Robi ksero paszportu i po jakiś 10 minutach daje mi zadrukowana kartę po arabsku i znaną mi już kartę potrzebna do opuszczenia kraju. Musze podejść kilka stanowisk obok, chyba trzeba podbić pieczęcią jedna z kartek. Siedzą ludzie w jednym pomieszczeniu i każdy od czegoś innego. Dziwne to, ale nie wnikam. Strażnik podbił dokument, zerknął jeszcze w komputer i coś go zaniepokoiło. Musiałem usiąść i poczekać. Telefonicznie ściągnął trzeciego pracownika, który po konsultacji uznał że potrzebna nam jest wiza. Mówię że ok, wizę można na miejscu to zapłacę. Mam czekać. W tym samym czasie Marko już dostaje swoje kwity, bo jak wspomniałem zdążył załatwić e-wizę w aucie. Nasz kierowca autobusu już odjechał, ale wiemy że za jakieś 30 minut powinien być kolejny. Z naszym taksówkarzem z Kuwejtu, umówiliśmy się na telefon że po nas przyjedzie znowu. W sumie zależało mi na tym konkretnie, bo zostawiłem w aucie okulary. W sumie nawet wysłał do nas wiadomość wideo na WhatsApp że takie znalazł u siebie. Miło. Daliśmy więc kierowcy znać już wcześniej na która mniej więcej ma na nas czekać. Chłopaki nie mieli tez wiz, więc każdy grzecznie czekał w poczekalni. Skomplikowana procedura, bo musiał przyjść czwarty strażnik. Po pagonach wyglądało, jakby co chwile przychodził ktoś wyższy stopniem. Czekamy tak długo, że kolejny autobus nam odjechał. Nie mamy Internetu, więc kierowcy autobusu przekazujemy wiadomość do naszego taxi drivera że jesteśmy i czekamy na wizy. Zaczyna nam się nudzić.
Koosa zaczyna z nudów kręcić swoje rolki na instagrama, ja zaczynam rozmawiać z Irakijczykiem, na niemieckim paszporcie.
Jego tez zatrzymali. W sumie ciekawe rzeczy opowiadał o Iraku, bo się zorientowałem że swobodnie można z nim rozmawiać na temat Saddama Hussajna. Okazało się ze na zachodzie kraju do dzisiaj za nim tęsknią, bo pochodził z tamtych okolic. Pozostali jednak nie wspominają go życzliwie. Nie pogłębialiśmy tego tematu, gdyż jednak kręcili się co chwile jacyś strażnicy.
Przyszedł już piąty pracownik i zabrał naszego nowego znajomka do innego budynku na przesłuchanie. Trochę ich nie było, ale wychodzili z posępnymi minami, a wrócili wielce zadowoleni. Hmm…
W końcu jest decyzja, wizy będziemy mieć. Można nawet płacić kartą - 3KWD. Przyjeżdża kolejny autobus i kierowca nam przekazuje wiadomość od naszego taksówkarza że czeka na nas po drugiej stronie. Wyszła całkiem ciekawa grypsera. Wszyscy wtajemniczeni i zaangażowani. Finalnie po zapłaceniu, przyszedł już szósty pracownik, zabrał każdego po kolei do oddzielnego pomieszczenia, pobrać odciski palców i skany siatkówki oka. Ciekawe że paszporty biometryczne nie wystarczyły, ale technologia pozwalała na skan siatkówki. Finalnie, po lekko ponad dwóch godzinach biurokracji dostajemy swoje papiery i możemy przekraczać granice kolejnym autobusem.
Na miejscu faktycznie czekał cierpliwie na nas kierowca. Wsiadamy i ruszamy. Po kilku kilometrach kierowca pyta o adres naszego hotelu, sprawdza na mapie i z miną cierpiętnika mówi że musimy zapłacić dwa razy tyle. Czekał na nas 2h na granicy i jeszcze musi dodatkowa jechać na sam koniec miasta do hotelu, a to od lotniska dodatkowa godzina. Atmosfera lekko siadła. Kierowca zaczyna pokazywać nam w telefonie bombardowanie Syrii, bo to Syryjczyk. No to już trochę za dużo dla nas, bo nikt nie łapie się na łzawe historie. Próbujemy negocjować, choć negocjacje podczas jazdy taksówka przez pustynie nie są łatwe. Fakt jest taki, że czekał na nas, a i musi jechać o wiele dalej, a to nie małe odległości. Odpuszczamy i akceptujemy. Od razu atmosfera się rozluźniła i wjechała głośna muzyka.
Docieramy do naszego hotelu bez problemów. Trzeba przyznać że hotel całkiem przyjemny z oknami panoramicznymi z widokiem na Zatokę Perską. Hotel ma basen na dachu, więc chyba sobie zrobimy mały chill przez wieczornym zwiedzaniem. Ochoczo udaję się na recepcję i pytam o basen. No basen jest, ale… tylko dla kobiet. Nie ma żadnych godzin, czy wyznaczonych dni, tylko jest dla kobiet i kobiet. No to już jest jednak dyskryminacja :).
No to chyba zgłodnieliśmy. Przy hotelu duży supermarket i kolejne „Wesołe miasteczko”. Mam wrażenie że jest tego tutaj całe mnóstwo, co kilka kilometrów. Mamy znowu głęboka rezerwę finansową, bo bankomaty w markecie nie akceptują naszych kart. Żadnych.
Wybieramy znowu jedna z tych lokalnych arabskich knajpek. Za stosunkowo niewielkie pieniądze znowu stół załadowany przystawkami, daniami. Tego jedzenia tak dużo, że tym razem na wynos jedzenia zabrał kosa. Kupujemy w sklepie kilka zimnych piwek (bezalkoholowych oczywiście) i postanawiamy odpocząć w klimatyzowanym hotelu ze dwie godzinki do zachodu słońca. W sumie nie dało to za wiele, bo po zachodzie słońca temperatura w okolicy 40 stopni, ale przynajmniej słońce tak ostro nie świeci.
Te odległości tutaj są na serio spore. Bierzemy autobus do centrum miasta, a trasa zajmuje nam godzinę.
Wysiadamy w okolicach parku Al Shahead. W koło kilka drapaczy chmur, robimy fotki. Upał jest spory. Postanawiamy odwiedzić kuwejcki park, z którego mieszkańcy sa chyba bardzo dumni. Jak można wyczytać na stronie parku:
Park Al Shaheed jest największym parkiem w kraju. Park został zaprojektowany tak, aby oprócz terenów zielonych obejmował kilka budynków (muzea, parking) zaludnionych zielonymi dachami i sztucznym jeziorem. Wielkość parku ze wszystkimi wymienionymi elementami szaro-zielonymi wynosi 20 ha. Park jest postrzegany jako obejmująca część pasa zieleni otaczającego Kuwejt. Z ekologicznego punktu widzenia park został zbudowany w celu ochrony miasta przed burzami piaskowymi i zmniejszenia zanieczyszczenia powietrza. Z kulturowego punktu widzenia park i muzea zapewniają społeczeństwu wysokiej jakości programy, wydarzenia i przestrzenie, a częścią ich misji jest szerzenie świadomości i edukowanie społeczeństwa na temat znaczenia ziemi, historii i środowiska kraju, a także zachęcanie do międzynarodowej i regionalnej wymiany sztuki. Ponadto park ma upamiętnić ofiary pierwszej wojny w Zatoce Perskiej.
No to musimy to zobaczyć. Docieramy na miejsce, jakaś boczna brama otwarta. Kilka osób uprawia tam jogging. Swoją droga bieganie w takich warunkach chyba nie należy do przyjemnych.
Wiem jak wygląda ten park na zdjęciach, w sumie ciekawie. Tylko ze teraz pozamykane są wszystkie wystawy, które znajdują się pod ziemią, a w samym parku… ciemno. Kilka delikatnych lampek i w sumie nie widać za wiele. No taki jednak lekki zawód.
Wydaje mi się że mieszkańcy są najbardziej dumni z tego, że to taki spory obszar zielony, co nie jest takie oczywiste w tym kraju, niemal w całości pokrytych pustyniami i półpustyniami
My przyzwyczajeni do zieleni, chyba nie podeszliśmy do tego z takim szacunkiem, skupiając się bardziej na architekturze.
Jedno jest pewne, powietrze w zasadzie tutaj się nie porusza i ciężko się oddycha.
Idziemy w kierunku wież kuwejckich. W sklepie kupujemy zimną wodę, wypijam połowę od razu a po kilku minutach orientuje się że moja woda w butelce jest… ciepła. Autentycznie ciepła jakbym z kranu ciepłej wody nalał. Nagrzała się od ciepłego powietrza i ciepłego plastiku.
Wbrew pozorom poruszanie się pieszo tutaj zajmuje sporo czasu. Docieramy pod symbol Kuwejtu czyli Wieże Kuwejckie. Dobrze ze jesteśmy nocą, bo za dnia chyba nie wyglądają tak dobrze. No i myśleliśmy że są jednak większe, choć wcale niskie nie są. Jak można o nich wyczytać, główna wieża ma 187 metrów wysokości i służy jako restauracja oraz wieża ciśnień. Ma także obracającą się kulę obserwacyjną znajdującą się na wysokości 123 m n.p.m. Pełny obrót trwa 30 minut. Dobrze to wygląda.
Wejście na punkt widokowy 3KD, czyli jakieś 40zł. Niby nie jakieś wielkie pieniądze, ale tak obiektywnie to nie jest rozświetlony Dubaj. No kilka wysokich budynków, ale inne budowle raczej pogrążone w ciemnościach. Myślę że fajnym sposobem jej zwiedzenia, może być wejście ze śniadaniem.
Czujemy już ten dzień w nogach. Rano przecież byliśmy jeszcze w Iraku. Zbliża się 23 i uważając aby nie uciekł nam ostatni autobus decydujemy się na powrót. To był mocno intensywny dzień, ale jesteśmy zadowoleni. Jutro tez jest dzień i zaczniemy z samego rana.Rano nie spieszymy się za bardzo. Mamy czas, bo po południu dopiero samolot do Wiednia. Rano zakupy w pobliskim markecie, jakieś śniadanie i możemy się zbierać.
Wpadamy. Jeszcze na plaże przy lotnisku, ale nie ma nikogo. Ładne muszelki, pasek i jeden wielki skwar. Co ciekawe zauważamy że pobliskie „wesołe miasteczko”. Ma wydzielony dzień tylko dla kobiet.
Odległości spore, bo znowu jedziemy naszym miejskim autobusem jechać godzinę. Na szczęście autobusy wszystkie mocno klimatyzowane. Na pierwszy ogień idzie Al Mubarakiya, czyli historyczny suk Kuwejtu. No ja lubię bardzie klimat targowisk, suków z jedzeniem czy tradycyjnymi wyrobami. No trochę tego tutaj jest, ale nie powiedziałbym że zrobiło to na mnie jakiekolwiek wrażenie. Dużo tandety, brak arabskiego klimatu. Przy suku cały deptak kantorów, jeden przy drugim, ściana za ścianą. Ciekawe jak radzą sobie z konkurencją.
Na tym suku kupiłem w końcu magnes i było to jedyne miejsce gdzie widziałem cokolwiek takiego. W Iraku, zapomnij.
Jest coraz goręcej. Przechodzimy w kierunku Liberation Tower czyli Burdż at-Tahrir, drugi co do wysokości budynek w Kuwejcie, mierzący 372 m. W sumie w porównaniu do Wież Kuwejckich, nic specjalnego. W sumie decydujemy się finalnie na kilka fotek i nie idziemy pod sama budowlę. Tutaj telefon zaczyna mi się przegrzewać. Co chwilę się wyłącza i czeka na schłodzenie. Sporo nagrywam, więc dodatkowo go pewnie nagrzewa, a upał nie pomaga. Co jakiś czas podchodzę z telefonem do klimatyzatora i schładzam urządzenie. W końcu kupuje w sklepie butelkę zimnej wody i w ten sposób jestem w stanie schładzać telefon i cokolwiek nagrywać i robić zdjęcia.
Decydujemy się udać do Wielkiego Meczetu. Ten budynek to największa budowla sakralna w całym kraju i ósmy co do wielkości meczet na świecie. Zupełnie tego nie widać z zewnątrz. Wewnątrz budynku znajdują się trzy meczety. Jeden główny na 10 000 osoby, drugi meczet dzienny i jeden meczet tylko dla kobiet na 950 osób. Gdzie to się mieści to nie mam pojęcia. Niestety przy wejściu nastąpiło ogromne rozczarowanie. Zwiedzanie dla nie muzułmanów od 16:00, a my o 15 to mamy samolot powrotny Czuje się mocno niepocieszony. Pozostało mi jedynie zobaczyć zdjęcia na Internecie. Faktycznie wygląda pięknie. W całym tym upale, podróży i emocjami, zupełnie tego nie sprawdziliśmy wcześniej.
Postanawiamy wrócić na suk i tam zjeść obiad w jednej z arabskich knajpek w towarzyskie innych kuwejtczyków, ubranych w swoje tradycyjne szaty. Znowu suto zastawiony stół dodatkami które ochoczo jedliśmy zanim przyszły główne dania. Dobre jedzenie za przyzwoite pieniądze. Szybko ten czas zleciał. Nie bardzo już mamy czas na dodatkowa eksplorację miasta, a i trzeba przyznać, że zwiedzanie w samo południe łatwe nie jest.
Łapiemy więc autobus zwykłym machaniem ręką jak na taksówkę i autobus się zatrzymuje. Czasami są zabawne sytuacje, bo nie zawsze autobus doprowadza do pełnego zatrzymania i ludzie wskakują w biegu. Znowu niemal godzina do lotniska. Niby wszystko blisko, a jednak to wszystko zajmuje masę czasu.
Na lotnisku oddajemy nasze karty, otrzymujemy pieczątki wyjazdowe i czekamy na samolot do Wiednia. Krótko było, ale mocno intensywnie. Nabrałem ochoty na ten rejon świata, tym bardziej że bilety z Wiednia można tanio „złapać”. Co ciekawe samolot do Wiednia niemal pusty, wiec każdy z nas miał swoja „kuszetkę” i na leżąco przeleciał trasę powrotną.
Z racji braku sensownego połączenia z Wiednia tego dnia, wracaliśmy nocnym autobusem do Polski (Katowice/Kraków). Koszt niecałe 100zł.
I tym sposobem zakończyliśmy nasz krótki, spontaniczny wyjazd. Udała się też swoista randka w ciemno, gdyż z Marco i Koosa nigdy wcześniej się nie widziałem. Ekipa się nam udała wyśmienicie. Duże zrozumienie, poczucie humoru i elastyczność w takiej podróży jest ogromnie ważne.
Dziękuje Panowie!