Pierwszym zaskoczeniem dla mnie było to, że Pałac w Wilnie jest jeszcze młodszy od swojego odpowiednika w Warszawie. Ba, wciąż jest nastolatkiem. Co pewnie ma swoje plusy, jak nowoczesność ekspozycji i przestrzenność, ale z drugiej dużą część eksponatów to kopie. Troszkę smutno wyglądało to na komnatach, gdzie sporo było portretów królów, książąt czy magnatów – ale w znaczącej większości z dopiskiem „oryginał znajduje się w Warszawie/ na Wawelu”. Z drugiej strony doskonale rozumiem dlaczego Litwa potrzebowała i potrzebuje takiego miejsca, nawet jeśli to tylko odtworzeniem wyobrażenia, bo przecież planów wielokrotnie przebudowywanego zamku zniszczonego w XVII wieku nie ma. Większą część czasu spędziłem na czytaniu wielu tablic, które dość dokładnie pozwalają prześledzić historię Litwy, ale też pozwalają zaobserwować co było z tego punktu widzenia ważne i jej było widziane. Szkoda, że kilku tablic nigdzie nie mogłem zlokalizować – patrząc po numeracji były braki, ale nie mam pojęcia gdzie skryte. Ciekawiło mniej jak oceniany jest ostatni z Jagiellonów i jego postawa przy okazji Traktatu Lubelskiego – z jednej strony wymusił go na Litwinach przekazując część ziem ruskich Koronie, a z drugiej zrobił to zdając sobie sprawę że w przypadku rozpadu dzieje obu narodów będą tragiczne. A z trzeciej, w końcu sam był Litwinem. I na tyle, na ile jestem w stanie to ocenić, zostało to przedstawione dość obiektywnie. Zastanawiający był brak wojen inflanckich z początku XVII wieku czy też Wielkiej Smuty, a wspomniany wcześniej bunt Żeligowskiego jest wspomniany zdawkowo („od 1920 roku przez 19 lat nad Wilnem powiewała polska flaga”). Ale może po prostu to nie są tak istotne z punktu widzenia Litwy wydarzenia? Ale istną wisienką, truskawką czy może nawet borówką na torcie była wystawa czasowa rzeźb późnego barokowych z Ukrainy zachodniej. Świetne dzieła, które dzięki pokazaniu pojedynczo – w oderwaniu od reszty dekoracji – były ucztą dla oczu. A i działały jeszcze mocniej w połączeniu z opisami co stało się z kościołami w których oryginalnie się znajdowały, i z tym co w tej chwili się tam dzieje. Takie memento, że żadne piękno nie powstrzyma barbarzyństwa... Kolejnym punktem programu była górująca nad Pałacem i katedrą wieża Giedymina. Szczególnie w taki piękny dzień jak dzisiaj. Najwyraźniej tak samo pomyślały tłumy lokalów bo dość tłoczno było, ale widok z góry był całkiem przyjemny.
A sama wieża? Chyba nie jest warta odwiedzenia, kilka pomieszczeń z mydłem i powidłem oraz taras widokowy na szczycie. Czy widoki są lepsze niż ciutkę niżej? Chyba nie. Szczególnie że schody są wąskie a zadziwiająca ilość rodziców lubi uczyć swoje dzieci samodzielności na nich. A że jest stromo, to trwa to długo i często dzieci przestraszone płaczą i wzywają mamusię...
Jak widać w związku z napaścią Vladolfa na Ukrainę armia litewska zaczęła obsadzać również historyczne pozycję obronne. [emoji16]
(Janusz tip) na dolnej stacji fenikulara można kupić bilety w jedną bądź dwie strony. Na górze nie ma bramek ani nikt nie sprawdza biletów. Cebula-zysk: 1 euro.
Teraz wpis natury osobistej. Tak jakby cały wątek taki nie był... Anyhow.
Pochodzę z nielicznego w Polsce miasta, w którym można się przejechać trolejbusem. I troszkę zrobiło mi się cieplej na sercu gdy zauważyłem że mają tutaj też starocie, które błędnie zaliczyłem do postsowieckich ZiU(tków). A z nimi mam sporo wspomnień pod tytułem „ilu uczniów się upcha w pojeździe”, kiedy kilka klas kończyło zajęcia o jednej porze... Stare dobre dzieje. Co prawda na zdjęciu jest Skoda, ale a. Podobne, b. Nie wiedzieć czemu bodajże ten model jest wśród zachowanych historycznych pojazdów przewoźnika w moim rodzinnym mieście (a Skoda zawitała tam tylko na kilka jazd testowych...)
Druga sentymentalna historia. Jak jestem w Warszawskim Muzeum Narodowym, zawsze staram się odwiedzić i zatrzymać się na chwilkę przed dwoma obrazami. Pierwszym z nich jest „Stańczyk” Matejki, a drugim „Śmierć Barbary Radziwiłłówny” Simmlera. O pierwszym nie ma co pisać tutaj, a w drugim zawsze mnie pociągał romantyczny tragizm, jaki bije z tego obrazu. A wiadomo gdzie się to wszystko rozpoczęło i gdzie małżonka króla spoczywa.
Jeszcze przed wyjazdem miałem okazję poczytać książkę „Kobiety ze słynnych polskich obrazów” – która aż taka ciekawa nie była, ale w pierwszym rozdziale kilka stron jest poświęconych Radziwiłłównie, a także spekulacji jakoby była inspiracją dla obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. I tak mi się sklamrował ten dzisiejszy dzień. Od katedry (która aż tak interesująca nie jest), aż po bramę.
Cóż, wygląda na to, że mamy dzisiaj ostatni wieczór wyjazdu, więc nie ma co szaleć. W końcu jutro długa droga przed nami, a ja wciąż nie ściągnąłem apki do zakupu biletów na autobusy w Wilnie. Więc dzisiaj będzie lajtowo i tylko dwa bary zostały wylosowane do odwiedzenia.
Wczoraj szlajałem się po północnej części ogólnie pojętego starego miasta, dzisiaj czas na południową. Zaczynamy od biblioteki. A dokładniej mówiąc „alaus biblioteka”. Bardzo sympatyczne miejsce na piętrze z naprawdę dużym wyborem. Nawet mają półkę poświęconą moim ulubionym piwom wędzonym. Co niezbyt częste. Z minusów – tak o euro drożej niż w innych odwiedzanych przeze mnie lokalach. Może to tłumaczy skąpą ilość gości. Albo to, że jest niedziela wieczór i ludzie myślą o poniedziałku... Tylko po co się dołować przykrą rzeczą, która i tak nas spotka, niezależnie od tego ile jej poświęcimy czasu.
Ostatnim wodopojem tego wyjazdu została Etmonų Špunka. Polecona przez znajomego, którego tutaj zaprowadzili lokalni współpracownicy. I jest to całkiem przyjemna spelunka (bo chyba tak się tłumaczy Špunka na polski?). Co prawda na randkę, pierwszą czy drugą, bym tu nikogo nie zabrał, ale też jest taka fajna luźna atmosfera, że nawet samemu jest przytulnie. Wybór troszkę słabszy, ale za to tańszy...
Jako że dzisiaj w mojej wycieczce zielona noc, to nie mogłem zbytnio zaszaleć na mieście. Nie wiem czy za czasów Waszej młodości były takie zwyczaje, ale za moich, na zielonych szkołach się w ostatnią noc mazało klamki pastą do zębów. Więc muszę być na tyle trzeźwy w nocy, by samemu nie wpaść we własną pułapkę...Wieczorem, po powrocie do hotelu średnio miałem ochotę na sen, więc poskakałem troszkę do dostępnych kanałach. I o dziwo było kilka po polsku. Pierwszy zwał się power tv. Ooo, żesz. Trauma. Błąd. Są rzeczy których nie do końca potrafię zrozumieć... Za to drugie było TVP Wilno nadające koncert mi czci. Cugowskiego bez Budki obejrzałem, ale jak potem jakąś pani wspólnie z parą tancerzy zaczęła masakrować jeden z bodajże dwóch wartych zapamiętania utworów Drzemy z Jackiem Dewodzkim – poszedłem spać. Ale wracając do dnia dzisiejszego.
Już powoli trzeba kończyć pobyt w Wilnie i zabierać się na lotnisko. Jest ono bardzo dobrze skomunikowane z miastem – bodajże 4 linie autobusowe plus pociąg. Ale jest jedno ale. Jako że dla mnie preferowanym środkiem transportu w takich przypadkach jest pociąg, to chciałem z niego skorzystać.
I okazało się, że troszkę panuje tutaj podejście wschodnie – doskonale znane z naszej rodzimej PKP. Połączenie jest, ilość kursów jest większa niż kilka, więc nie ma co marudzić, że niezbyt w takcie czy dopasowanych do czegokolwiek. Mam lot o 11:05, a do wyboru pociąg o 5:57 lub o 12:50. Czyli dla kolejarzy jadących na pierwszą zmianę i na drugą
:-D Cóż, chcąc nie chcąc idę na poszukiwanie przystanku, z którego odjeżdża linia 1 lub 2.
Tak jak już pisano w wątku dotyczącym dojazdu do lotniska w Wilnie, tutejsza żona Trafi jest bardzo pomocna i bezproblemowa – łącznie z zakupem biletów. Samo lotnisko, co chyba zauważa każdy, ma przepiękny wygląd dworca zbudowanego za czasów Franciszka Józefa. A przynajmniej ta część od której zaczyna się wizytę.
Chciałem troszkę popracować, to przyjechałem na lotnisko troszkę wcześniej i spotkał mnie coś, czego się nie spodziewałem. Ponieważ pomiędzy pierwszym porannym lotem a następnymi jest ponad dwugodzinna przerwa – to kontrola bezpieczeństwa jest zamknięta. Najwyraźniej nie uważają tutaj że znudzony pasażer wyda w sklepach więcej niż ten bez dostępu do sklepów [emoji16]
Jakiś czas temu na konferencji byłem na wykładzie „don’t be a superhero” o tym, że lepiej być w pracy zwykłym szarakiem, niż spalać się walcząc o ideał – bo każdego pracownika można zastąpić, siebie trudniej. Ale mimo że minęło ponad 2,5 roku, wciąż czasem trzeba poświęcić chwilkę urlopu na zadania pracowe. Wciąż jest miejsce do udoskonalenia. Na szczęście wybór lokalnych likierów (i nie tylko) pozwolił kończyć wyjazd przyjemną nutą. Na zdjęciu akurat cola. W końcu lepiej nie dokumentować alkoholizowania się przed południem [emoji12]
Sam lot już był gorszy niż piątkowy – bo prawie pełny, a i zadziwiająca ilość osób do ostatniej chwili – i pierwszej możliwej – pragnie być w kontakcie z bliskimi. Co nie stanowi problemu, gdyby nie fakt iż naród ubogi i nie stać ich najwyraźniej na, najtańsze nawet, słuchawki.
I na koniec podróży luksus. Wysiadanie z Ryanaira przez rękaw. Jak jakiś cywilizowany człowiek [emoji16]Pobyt w Oslo do zapomnienia – 3 godziny spędzone w saloniku, bo przy tutejszych cenach naprawdę nie ma sensu wyskakiwać na kawę na Aker Brygge czy też zaliczyć jedną przejażdżką kilka metrów poniżej poziomu morza i bodajże 469 metrów ponad. No ale, zakup biletu na dojazd i powrót z miasta pewnie by przewyższył koszt całej wycieczki, więc sobie podarowałem tą przyjemność. Zamiast tego dokończyłem lekturę „Czerwonego Sztormu” Toma Clancy’ego. Niby ramotka z lat osiemdziesiątych, ale jednak dzisiaj stała się dość aktualna.
A potem protestowałem nowość wprowadzoną przez SAS, czyli mały bagaż podręczny. Niby nie mam wielkiego plecaka, ale jak się doda doń zakupy sera Dziugas czy też różnych lokalnych nalewek, to troszkę się nie mieszczę w limitach. Ale ponoć do odważnych świat należy [emoji6]
A było to ciekawe doświadczenie. Pod bramką zaczęli wymieniać pasażerów z mikro penisem bagażem. Ja mam polskie imię i nazwisko, więc było to śmieszne. A nie było to najbardziej oryginalne miano odczytywane przez biedną panią... Wszystko po to, by przy bramce organoleptycznie sprawdzić wymiary bagażu. Po czym facet sprawdzający poszedł sobie, a przy check-inie sprawdzała to następna osoba.(Janusz tip) większe bagaże – te nie twarde – przechodziły.
Wspomniałem o tym, że to mój pierwszy lot od dwóch lat bez maski? [emoji15][emoji16][emoji106] I powoli czas kończyć tą relację – jeszcze tylko jutro jeden wpis, bowiem skoro zaczęła się ona przydługim wstępem, to i powinna zakończyć się przykrótkim zakończeniem. A tymczasem, w ramach klamry. Koniaczek. Podwójny. Albo coś w tym stylu. (Zdjęcie ilustracyjne, bo akurat w Aviatorze CPH nie ma ani koniaczku, ani podwójnych kieliszków [emoji15])
Jako że ta relacja rozpoczynała się od przydługiego wstępu, to zakończę ją przykrótko.To miały być badania na temat wpływu podróży na ryzyko zachorowania na koronowirusa i chyba nie do końca się to powiodło. Bowiem czuję dzisiaj ból głowy, suchość w ustach a także ogólne zmęczenie organizmu. I może nawet byłbym skłonny obalić stawianą we wstępie hipotezę, ale raczej wydaje mi się, że wymienione wcześniej objawy powinno się korelować z dość długim przebywaniem wczoraj w wielu różnych salonikach niż z samym zagrożeniem chorobowym. Szczególnie że starałem się dość mocno dbać o wewnętrzną dezynfekcję środkami z zawartością alkoholu przez cały okres podróży.Tak więc, wyniki badań w grupie testowej zostały skażone niekompetencją zespołu badawczego i trzeba będzie je powtórzyć w bliższej bądź dalszej przyszłości. Wyciągając wnioski z tego niepowodzenia of kors.Dziękuję za uwagę, przepraszam za nudniejsze fragmenty, za długość oraz za jakość zdjęć. Wielu bezmaskowych lotów w przyszłości. Czuwaj!
W Kownie i Wilnie byłem stosunkowo niedawno i bardzo sobie chwalę wizyty. Dziwi mnie trochę małe zainteresowanie tymi miastami u rodaków.Tylko w Kielcach byłem 100 lat temu, nic nie pamiętam, więc muszę sobie przypomnieć...
:D
@onufry_z może mają takie podejście jak ja zawsze miałem do krajów bałtyckich czy Ukrainy. Blisko, nieskomplikowanie, dość tanio - zawsze zdążę odwiedzić, a póki co lepiej korzystać z odleglejszych rejonów. Cóż...
Dzieki za relacje, bede na Litwie w Wielkanoc wiec dobre rady notuje w zeszycie, hmm moze by tak poplywac w Niemnie tam gdzie te dwie rzeki sie lacza, woda wyglada spokojnie. I jest kolejny challenge i inspiracja
:-)
agnieszka.s11 napisał:Dzieki za relacje, bede na Litwie w Wielkanoc wiec dobre rady notuje w zeszycie, hmm moze by tak poplywac w Niemnie tam gdzie te dwie rzeki sie lacza, woda wyglada spokojnie. I jest kolejny challenge i inspiracja
:-)W Wielkanoc podpadloby pod morsowanie.
Pierwszym zaskoczeniem dla mnie było to, że Pałac w Wilnie jest jeszcze młodszy od swojego odpowiednika w Warszawie. Ba, wciąż jest nastolatkiem. Co pewnie ma swoje plusy, jak nowoczesność ekspozycji i przestrzenność, ale z drugiej dużą część eksponatów to kopie. Troszkę smutno wyglądało to na komnatach, gdzie sporo było portretów królów, książąt czy magnatów – ale w znaczącej większości z dopiskiem „oryginał znajduje się w Warszawie/ na Wawelu”. Z drugiej strony doskonale rozumiem dlaczego Litwa potrzebowała i potrzebuje takiego miejsca, nawet jeśli to tylko odtworzeniem wyobrażenia, bo przecież planów wielokrotnie przebudowywanego zamku zniszczonego w XVII wieku nie ma.
Większą część czasu spędziłem na czytaniu wielu tablic, które dość dokładnie pozwalają prześledzić historię Litwy, ale też pozwalają zaobserwować co było z tego punktu widzenia ważne i jej było widziane. Szkoda, że kilku tablic nigdzie nie mogłem zlokalizować – patrząc po numeracji były braki, ale nie mam pojęcia gdzie skryte.
Ciekawiło mniej jak oceniany jest ostatni z Jagiellonów i jego postawa przy okazji Traktatu Lubelskiego – z jednej strony wymusił go na Litwinach przekazując część ziem ruskich Koronie, a z drugiej zrobił to zdając sobie sprawę że w przypadku rozpadu dzieje obu narodów będą tragiczne. A z trzeciej, w końcu sam był Litwinem. I na tyle, na ile jestem w stanie to ocenić, zostało to przedstawione dość obiektywnie.
Zastanawiający był brak wojen inflanckich z początku XVII wieku czy też Wielkiej Smuty, a wspomniany wcześniej bunt Żeligowskiego jest wspomniany zdawkowo („od 1920 roku przez 19 lat nad Wilnem powiewała polska flaga”). Ale może po prostu to nie są tak istotne z punktu widzenia Litwy wydarzenia?
Ale istną wisienką, truskawką czy może nawet borówką na torcie była wystawa czasowa rzeźb późnego barokowych z Ukrainy zachodniej. Świetne dzieła, które dzięki pokazaniu pojedynczo – w oderwaniu od reszty dekoracji – były ucztą dla oczu. A i działały jeszcze mocniej w połączeniu z opisami co stało się z kościołami w których oryginalnie się znajdowały, i z tym co w tej chwili się tam dzieje. Takie memento, że żadne piękno nie powstrzyma barbarzyństwa...
A sama wieża? Chyba nie jest warta odwiedzenia, kilka pomieszczeń z mydłem i powidłem oraz taras widokowy na szczycie. Czy widoki są lepsze niż ciutkę niżej? Chyba nie. Szczególnie że schody są wąskie a zadziwiająca ilość rodziców lubi uczyć swoje dzieci samodzielności na nich. A że jest stromo, to trwa to długo i często dzieci przestraszone płaczą i wzywają mamusię...
Jak widać w związku z napaścią Vladolfa na Ukrainę armia litewska zaczęła obsadzać również historyczne pozycję obronne. [emoji16]
(Janusz tip) na dolnej stacji fenikulara można kupić bilety w jedną bądź dwie strony. Na górze nie ma bramek ani nikt nie sprawdza biletów. Cebula-zysk: 1 euro.
Pochodzę z nielicznego w Polsce miasta, w którym można się przejechać trolejbusem. I troszkę zrobiło mi się cieplej na sercu gdy zauważyłem że mają tutaj też starocie, które błędnie zaliczyłem do postsowieckich ZiU(tków). A z nimi mam sporo wspomnień pod tytułem „ilu uczniów się upcha w pojeździe”, kiedy kilka klas kończyło zajęcia o jednej porze... Stare dobre dzieje. Co prawda na zdjęciu jest Skoda, ale a. Podobne, b. Nie wiedzieć czemu bodajże ten model jest wśród zachowanych historycznych pojazdów przewoźnika w moim rodzinnym mieście (a Skoda zawitała tam tylko na kilka jazd testowych...)
Druga sentymentalna historia. Jak jestem w Warszawskim Muzeum Narodowym, zawsze staram się odwiedzić i zatrzymać się na chwilkę przed dwoma obrazami. Pierwszym z nich jest „Stańczyk” Matejki, a drugim „Śmierć Barbary Radziwiłłówny” Simmlera. O pierwszym nie ma co pisać tutaj, a w drugim zawsze mnie pociągał romantyczny tragizm, jaki bije z tego obrazu. A wiadomo gdzie się to wszystko rozpoczęło i gdzie małżonka króla spoczywa.
Jeszcze przed wyjazdem miałem okazję poczytać książkę „Kobiety ze słynnych polskich obrazów” – która aż taka ciekawa nie była, ale w pierwszym rozdziale kilka stron jest poświęconych Radziwiłłównie, a także spekulacji jakoby była inspiracją dla obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. I tak mi się sklamrował ten dzisiejszy dzień. Od katedry (która aż tak interesująca nie jest), aż po bramę.
Wczoraj szlajałem się po północnej części ogólnie pojętego starego miasta, dzisiaj czas na południową. Zaczynamy od biblioteki. A dokładniej mówiąc „alaus biblioteka”. Bardzo sympatyczne miejsce na piętrze z naprawdę dużym wyborem. Nawet mają półkę poświęconą moim ulubionym piwom wędzonym. Co niezbyt częste. Z minusów – tak o euro drożej niż w innych odwiedzanych przeze mnie lokalach. Może to tłumaczy skąpą ilość gości. Albo to, że jest niedziela wieczór i ludzie myślą o poniedziałku... Tylko po co się dołować przykrą rzeczą, która i tak nas spotka, niezależnie od tego ile jej poświęcimy czasu.
Ostatnim wodopojem tego wyjazdu została Etmonų Špunka. Polecona przez znajomego, którego tutaj zaprowadzili lokalni współpracownicy. I jest to całkiem przyjemna spelunka (bo chyba tak się tłumaczy Špunka na polski?). Co prawda na randkę, pierwszą czy drugą, bym tu nikogo nie zabrał, ale też jest taka fajna luźna atmosfera, że nawet samemu jest przytulnie. Wybór troszkę słabszy, ale za to tańszy...
Jako że dzisiaj w mojej wycieczce zielona noc, to nie mogłem zbytnio zaszaleć na mieście. Nie wiem czy za czasów Waszej młodości były takie zwyczaje, ale za moich, na zielonych szkołach się w ostatnią noc mazało klamki pastą do zębów. Więc muszę być na tyle trzeźwy w nocy, by samemu nie wpaść we własną pułapkę...Wieczorem, po powrocie do hotelu średnio miałem ochotę na sen, więc poskakałem troszkę do dostępnych kanałach. I o dziwo było kilka po polsku. Pierwszy zwał się power tv. Ooo, żesz. Trauma. Błąd. Są rzeczy których nie do końca potrafię zrozumieć... Za to drugie było TVP Wilno nadające koncert mi czci. Cugowskiego bez Budki obejrzałem, ale jak potem jakąś pani wspólnie z parą tancerzy zaczęła masakrować jeden z bodajże dwóch wartych zapamiętania utworów Drzemy z Jackiem Dewodzkim – poszedłem spać. Ale wracając do dnia dzisiejszego.
Już powoli trzeba kończyć pobyt w Wilnie i zabierać się na lotnisko. Jest ono bardzo dobrze skomunikowane z miastem – bodajże 4 linie autobusowe plus pociąg. Ale jest jedno ale. Jako że dla mnie preferowanym środkiem transportu w takich przypadkach jest pociąg, to chciałem z niego skorzystać.
I okazało się, że troszkę panuje tutaj podejście wschodnie – doskonale znane z naszej rodzimej PKP. Połączenie jest, ilość kursów jest większa niż kilka, więc nie ma co marudzić, że niezbyt w takcie czy dopasowanych do czegokolwiek. Mam lot o 11:05, a do wyboru pociąg o 5:57 lub o 12:50. Czyli dla kolejarzy jadących na pierwszą zmianę i na drugą :-D Cóż, chcąc nie chcąc idę na poszukiwanie przystanku, z którego odjeżdża linia 1 lub 2.
Chciałem troszkę popracować, to przyjechałem na lotnisko troszkę wcześniej i spotkał mnie coś, czego się nie spodziewałem. Ponieważ pomiędzy pierwszym porannym lotem a następnymi jest ponad dwugodzinna przerwa – to kontrola bezpieczeństwa jest zamknięta. Najwyraźniej nie uważają tutaj że znudzony pasażer wyda w sklepach więcej niż ten bez dostępu do sklepów [emoji16]
Jakiś czas temu na konferencji byłem na wykładzie „don’t be a superhero” o tym, że lepiej być w pracy zwykłym szarakiem, niż spalać się walcząc o ideał – bo każdego pracownika można zastąpić, siebie trudniej. Ale mimo że minęło ponad 2,5 roku, wciąż czasem trzeba poświęcić chwilkę urlopu na zadania pracowe. Wciąż jest miejsce do udoskonalenia. Na szczęście wybór lokalnych likierów (i nie tylko) pozwolił kończyć wyjazd przyjemną nutą. Na zdjęciu akurat cola. W końcu lepiej nie dokumentować alkoholizowania się przed południem [emoji12]
Sam lot już był gorszy niż piątkowy – bo prawie pełny, a i zadziwiająca ilość osób do ostatniej chwili – i pierwszej możliwej – pragnie być w kontakcie z bliskimi. Co nie stanowi problemu, gdyby nie fakt iż naród ubogi i nie stać ich najwyraźniej na, najtańsze nawet, słuchawki.
I na koniec podróży luksus. Wysiadanie z Ryanaira przez rękaw. Jak jakiś cywilizowany człowiek [emoji16]Pobyt w Oslo do zapomnienia – 3 godziny spędzone w saloniku, bo przy tutejszych cenach naprawdę nie ma sensu wyskakiwać na kawę na Aker Brygge czy też zaliczyć jedną przejażdżką kilka metrów poniżej poziomu morza i bodajże 469 metrów ponad. No ale, zakup biletu na dojazd i powrót z miasta pewnie by przewyższył koszt całej wycieczki, więc sobie podarowałem tą przyjemność. Zamiast tego dokończyłem lekturę „Czerwonego Sztormu” Toma Clancy’ego. Niby ramotka z lat osiemdziesiątych, ale jednak dzisiaj stała się dość aktualna.
A potem protestowałem nowość wprowadzoną przez SAS, czyli mały bagaż podręczny. Niby nie mam wielkiego plecaka, ale jak się doda doń zakupy sera Dziugas czy też różnych lokalnych nalewek, to troszkę się nie mieszczę w limitach. Ale ponoć do odważnych świat należy [emoji6]
A było to ciekawe doświadczenie. Pod bramką zaczęli wymieniać pasażerów z
mikro penisembagażem. Ja mam polskie imię i nazwisko, więc było to śmieszne. A nie było to najbardziej oryginalne miano odczytywane przez biedną panią... Wszystko po to, by przy bramce organoleptycznie sprawdzić wymiary bagażu. Po czym facet sprawdzający poszedł sobie, a przy check-inie sprawdzała to następna osoba.(Janusz tip) większe bagaże – te nie twarde – przechodziły.Wspomniałem o tym, że to mój pierwszy lot od dwóch lat bez maski? [emoji15][emoji16][emoji106]
I powoli czas kończyć tą relację – jeszcze tylko jutro jeden wpis, bowiem skoro zaczęła się ona przydługim wstępem, to i powinna zakończyć się przykrótkim zakończeniem. A tymczasem, w ramach klamry. Koniaczek. Podwójny. Albo coś w tym stylu.
(Zdjęcie ilustracyjne, bo akurat w Aviatorze CPH nie ma ani koniaczku, ani podwójnych kieliszków [emoji15])