0
piotrek92 2 maja 2018 00:40
Image Image

Niecałe pół kilometra dalej stoi Pei Chi Pavilion, wielka na 72 metry figura postawiona na cześć taoistycznego bóstwa — Xuanwu. Gdy do niej docieramy, akurat zaczyna się palić stragan ze street foodem. Kłęby czarnego dymu, wielkie płomienie, ale miejscowi opanowują ogień przy użyciu gaśnic. Po przejściu mostkiem obok pawilonu, na usypanej wysepce i w okolicy zauważamy kręcące się kury i gęsi. Chodowane na ofiary? Gdy wracamy po kilkunastu minutach, widzimy już tylko doszczętnie zniszczony stragan i osmalony chodnik. Strasznie smutny widok. Empatia szaleje i do końca dnia będzie mi to siedziało w głowie.

Image Image

Kolejne pięć minut spaceru dzieli nas od Spring and Autumn Pavilions, a jeszcze kawałek dalej dochodzimy do Dragon and Tiger Pagodas. Miejsca i widoki typowo pocztówkowe, ale w powietrzu zaczyna krążyć coraz więcej komarów. Mugga oczywiście została w mieszkaniu. Mój lekarz medycyny podróży nie byłby ze mnie dumny. W drodze na przystanek autobusowy i kręcąc się chwilę po mieście zauważamy, że Tajwańczycy polubili ozdoby świąteczne, również w marcu. Trochę śmiesznie, trochę dziwnie.

Image Image Image Image Image Image

Wieczorem udajemy się nad Love River, a konkretnie w rejon Heart of Love River. To dwa sztucznie utworzone jeziora — wschodnie i zachodnie — wraz z kładkami nad nimi oraz Bo'ai Rd. Miejsce jest bardzo zadbane i spędzilibyśmy tam dłuższą chwilę gdyby nie odór. Rzeka po prostu śmierdzi.

Image Image

Wzdłuż rzeki udajemy się do Tower of Light. Dawny słup linii wysokiego napięcia, po przeniesieniu linii pod ziemię, został zachowany w celach pamiątkowych. Można wejść na dwa poziomy, niczym na wieżę Eiffla, ale znacznie niżej. Z tego względu głównie obserwujemy pobliskie wieżowce. Naszą uwagę przykuwa oświetlone coś w rodzaju zamku. Po zejściu z wieży idziemy w tamtą stronę i zamek okazuje się być piekarnio-cukiernią. Kupujemy chyba najdroższe ciastka ananasowe przez cały pobyt, ale są pięknie opakowane i perfekcyjnie nadadzą się na prezenty.

Image Image Image

Tego dnia wracamy do mieszkania jeszcze przed północą. Kolejnego dnia czeka nas podróż do Taipei.

30 marca — Kaohsiung–Taipei

Około godziny 12 wsiadamy w pociąg Tze-Chiang do Taipei. Celowo nie wybraliśmy THSR (szybka kolej), żeby obejrzeć krajobrazy po drodze. Wiele nie zobaczyłem, bo przespałem niemal całe 5 godzin jazdy. Podjeżdżamy metrem do stacji Ximen i zmierzamy do mieszkania. Kontakt z hostem urywa się w pewnym momencie. Przestał odpowiadać na wiadomości, a próba telefonu kończy się komunikatem "nie ma takiego numeru" w języku chińskim. Robi się trochę nerwowo, ale po kilkudziesięciu minutach się zjawia. Zostawiamy bagaże i ruszamy w teren.

Zaczynamy od zupy w lokalnym fast-foodzie. Czekając na swoją porcję z podziwem obserwujemy lokalsów świetnie operujących łyżką i pałeczkami. Jak można się było tego spodziewać, nie idzie nam to najlepiej, ale satysfakcja po zakończeniu wynagrodziła wszelkie trudy. Moglibyśmy w tym momencie wrócić do mieszkania i dobrze się wyspać, ale to nie w naszym stylu i ruszyliśmy dalej.

Podobno najlepszy widok na Taipei jest z Elephant Mountain. Na górę prowadzą schody… schody, schody, schody, a oświetlenie miejscami pozostawia wiele do życzenia. Jeśli wybieracie się po zmroku, latarki, przynajmniej w telefonie, na pewno się przydadzą. Widok ze szczytu jest faktycznie wart wysiłku, nawet po zmroku.

Image

Napatrzeni, to do domu. Schodzimy z góry i udajemy się na stację metra. Drogę zachodzi nam jeden z pracowników i tłumaczy, że metro już nie jeździ. Po północy komunikacja miejska w Taipei praktycznie zamiera. Zarówno autobusy jak i metro odbywają ostatnie kursy, a na ulicach pojawia się ogromna liczba żółtych taksówek. Gdy w Toronto przestały jeździć tramwaje, a ja spieszyłem się na megabusa, życie uratował mi uber. Oprócz znanych w kraju opcji, przez aplikację można zamówić również taksówkę. Warto dodać, że opłata jest wtedy zgodna z taksometrem i wyłącznie gotówką. Sprawdzam szybko w sieci, że cena jest porównywalna ze standardowym uberem. Już niedługo podjeżdża po nas pan „trzy krzaczki” żółtym Nissanem Tiidą, który nie mówi po angielsku. Siedem kilometrów pokonujemy w tempie ekspresowym. Za przejazd płacimy niecałe NT$ 300/ok. 35 zł.

Po takich przygodach zasypiamy w tempie ekspresowym. Budzik ustawiamy, ale nie wiążemy z nim nadziei.

31 marca — Taipei

Zdecydowanie odsypiamy wczorajszą przygodę. Trudno uwierzyć, ale mieszkając w Ximending, które zwane jest Shibuyą w Taipei, zupełnie nie przeszkadza nam hałas. Z mieszkania ruszamy linią Bannan (dla zmyłki niebieska) do Discovery Center w Taipei City Hall. Po drodze ze stacji mijamy instalację, która przypomina mi klimatem grę Machinarium. Wystawa… niestety jej duża część jest w przebudowie, ale polecam miejsce wszystkim odwiedzającym Taipei. W łatwy i przyjemny sposób można poznać podstawy miasta. Co ważne, wstęp jest bezpłatny, więc ryzykujecie tylko czas.

Image

Z racji niewielkiej odległości, kolejnym miejscem, gdzie zmierzamy, jest Taipei 101. Wczoraj widzieliśmy go z Elephant Mountain, a dziś wjeżdżamy na taras widokowy. O dziwo, bez dłuższego oczekiwania. Widoki są świetne, ciekawostki dotyczące konstrukcji budynku naprawdę interesujące, a taras na wolnym powietrzu na 91. piętrze to mój faworyt. Spędzamy tam niemal dwie godziny. Przed wyjściem posilamy się w podziemiach budynku, gdyż to nie koniec zwiedzania na dziś.

Image Image Image

Czerwoną linią metra jedziemy do 228 Peace Park. Został tak nazwany, aby upamiętnić wydarzenia z lutego 1947. Doszło wtedy do zamieszek i właśnie w tym parku znajdowała sie stacja radiowa, którą przejęli protestujacy. Z parku udajemy się spacerem do North Gate po drodze zaglądając do dworca głównego. Dalej już prosto do mieszkania, bo plany na jutro są ambitne.

Image Image Image

ciąg dalszy nastąpi1 kwietnia — Pingxi, Shifen, Houtong

To jest ten dzień! W kraju Wielkanoc, mamy wielkie plany, a budzik, jak nigdy, skutecznie wyciąga nas z łóżek. Mamy ochotę na śniadanie na mieście, więc sprawdzamy listę polecanych lokali przygotowaną przez naszego hosta. Całe szczęście, że zgooglaliśmy wszystkie przed wyjściem, bo większość z nich została zlikwidowana albo otwiera się o 12. Szybkie śniadanie i już o 10 czekamy na peronie na pociąg. Jedziemy Tze-Chiang przy użyciu iPASSa, czyli nie mamy rezerwacji miejsc, a w rezultacie stoimy całą drogę w zatłoczonym wagonie. W Ruifeng przesiadamy się na szynobus i w sumie po niecałych dwóch godzinach docieramy do Pingxi.

Image

Pingxi słynie z corocznego festiwalu lampionów. Festiwal ma swoich zwolenników jak i przeciwników. Wszystko wskazuje, że zaliczam się do tych drugich. Okolica jest usłana lampionami, które się wypaliły i spadły. Niedaleko swój bieg zaczyna rzeka Keelung i na jej powierzchni też można zauważyć upadłe lampiony. Pingxi oprócz festwialu nie ma wiele do zaoferowania. Sklepiki z pamiątkami, ogromna ilość stoisk oferująca kompleksowe usługi puszczania lampionów i… w sumie byłoby na tyle. W miarę szybko mamy wrażenie, że zobaczyliśmy już wszystko, co Pingxi ma do zaoferowania, więc wsiadamy w pociąg do Shifen.

Image Image Image

Jeśli w Pingxi widzieliśmy wiele kompleksowych usług puszczania lampionów, to nie byliśmy jeszcze w Shifen! Shifen Old Street to tak naprawdę ulica oparta na torze kolejowym z niezbyt szerokimi chodnikami po obu jego stronach. Życie toczy się również na torze. Z krótkimi przerwami na przejazd pociągu. Ze względu na ogromną turystyczną komercję, jaka nas tam dopadła, szybko kierujemy się w kierunku Shifen Waterfall. Wynajem skutera? Przewóz na skuterze? Taksówka? Ofert było wiele, ale wiemy, że dystans nie jest wielki i udajemy się tam pieszo. Niagara Falls to to nie jest. Mimo wszystko, Shifen Waterfall jest uznawany za najszerszy na wyspie, a wraz z otoczeniem jest naprawdę ładny. Wracamy do Shifen i wsiadamy w pociąg do Houtong.

Image Image Image Image Image Image Image

Houtong, jak i cała okolica, swego czasu tętniły życiem ze względu na wydobycie węgla. W latach 90. XX wieku ceny importowanego węgla zaczęły być konkurencyjne i lokalny przemysł wymarł. Wraz z przemysłem zaczęły wymierać również miescowości, takie jak Houtong. Ludzie wyjechali, a w Houtong pozostały opuszczone koty. Ich los zmienił się około dziesięciu lat temu. Dzięki internetowej akcji miejscowość stała się wielką kocią wioską. Kocie kawiarnie, kocie sklepy i wiele kotów kręcących się po chodnikach. Odrobinę przeszacowaliśmy nasze możliwości czasowe i nie mamy wiele czasu, ale nie potrafimy sobie odmówić spędzenia paru chwil w kociej galerio-kawiarni, której właścicielka maluje swoje koty. Gdy wychodzimy, zaczyna zmierzchać. Słońce w Tajwanie zachodzi w kosmicznym tempie, więc odpuszczamy zwiedzanie Jiufen i ruszamy Local Trainem prosto do Taipei.

Do tej pory mam poważny dylemat dotyczący kotów w Houtong. Z jednej strony, część z nich jest faktycznie zadbana. Z drugiej strony… no nie wszystkie. Po uliczkach krążą koty, które zdecydowanie wymagają zainteresowania ze strony weterynarza.

Image Image Image Image Image Image Image

Do Taipei docieramy w nieco ponad godzinę, ale za ten czas zrobiło się kompletnie ciemno. Decydujemy się na wizytę w Longshan Temple. Świątynię buddyjską zbudowano w XVII wieku, ale to co widzimy teraz powstało kilka miesięcy po II Wojnie Światowej. Oryginalne zabudowania zostały zniszczone w trakcie amerykańskich bombardowań. Ściany z lampionów, kolorowe pawilony, świecące ozdoby, żywność i tłumy ludzi pomimo wieczoru… Poważnie się zderzamy z buddyzmem, religią, która nie jest oparta na smutku. Lekcji wciąż nie odrobiliśmy i postanawiam wykonać telefon do przyjaciela. Strzał w dziesiątkę, Ewa spokojnie wytłumaczyła nam podstawy i dalsze zwiedzanie wyglądało już zupełnie inaczej.

Image Image Image Image Image Image Image

ciąg dalszy nastąpi2 kwietnia – Qixingshan

Tego dnia mamy plan zdobyć najwyższy szczyt Taipei, czyli Qixingshan. Śniadanie tradycyjnie w Cho café, a dalej metrem do dzielnicy Neihu. Naczytaliśmy się, że autobusy jeżdżące w turystyczne miejsca często są przepełnione i najlepiej wsiadać na pierwszym przystanku. Akurat tym razem w autobusie w porywach było 5 osób i bardzo gadatliwy-nie-po-angielsku kierowca, a że coraz częściej mamy problemy z odbiciami iPASSa, to i tym razem tak się stało. Kierowca coś mówi, nasza znajomość mandaryńskiego jest żadna, robi się nerwowo. Miejscowi są jednak bardzo pomocni i chętnie biorą rolę tłumaczy, gdy tylko znają angielski.

Po niemal dwóch godzinach wysiadamy przy Yangmingshan Visitor Center. W sklepie z pamiątkami uzupełniamy zapasy energetycznych batonów, a w punkcie informacyjnym bariera językowa uniemożliwia cokolwiek. Pracownica nie zna angielskiego, a i nie ma do zaoferowania żadnych materiałów w tym języku. Kierujemy się zatem do Miaopu Trailhead, gdzie zaczyna się niebieski szlak.

Image

Nie jest to szlak, jakiego się spodziewaliśmy ani do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. To po prostu schody, schody, niekończące się schody. Wydaje nam się, że więcej czasu robimy przerwy na złapanie oddechu niż faktycznie idziemy. Na rozdrożu decydujemy się iść w kierunku Qixing Park, a nie na szczyt. Wydawałoby się, że wdrapywaliśmy się pół dnia, a minęła zaledwie godzina. Miejsce jest przepiękne – spokój i śliczne widoki. Qixingshan wydaje się jednak bardzo odległy. Gdzieś w oddali widać malutkich ludzi na grzbiecie.

Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

kaya 4 maja 2018 13:38 Odpowiedz
Super relacja, czekam na dalszy ciag :)
pabloo 8 lipca 2018 13:34 Odpowiedz
Świetna relacja i wyprawa.Tylko niepotrzebnie tak małe zdjęcia dałeś, wygodniej się czyta i ogląda, gdy nie trzeba otwierać w nowych kartach, a wystarczy przewijać ;)