Nayapul ma dla mnie bardzo specyficzny klimat - taki, wiecie, trochę "klimat ostatniej szansy". Za chwilę wejdziesz wyżej i niezbyt wiesz, co tam zastaniesz. Jeśli czegoś zapomniałeś/nie zabrałeś ze sobą, to tak jakby ostatnia możliwość, żeby to dokupić właśnie tutaj. Podobny klimat wyczuwają chyba też mieszkańcy wioski, bo wszystkie budynki są dosłownie oblepione każdego rodzaju sklepikami, stoiskami i stoliczkami, gdzie można zaopatrzyć się we wszystkie niezbędne w górach przedmioty (długo się zastanawiałam nad dmuchanymi rękawkami do pływania i wielką patelnią, ale, ponieważ jestem PP, w końcu wpadłam na to, że sprzedawcy najprawdopodobniej poszerzyli asortyment również o to, co jest potrzebne po prostu im
:D
Na samym końcu wioski znajduje się punkt kontrolny. Oprócz zezwoleń, podaje się w nim cel wycieczki i ilość dni, które planujemy spędzić w górach. Pani wpisuje wszystkie dane do wielkiej księgi - to takie trochę zabezpieczenie (a przynajmniej mam taką nadzieję). Gdybyśmy zaginęli gdzieś po drodze, może w końcu ktoś by zajrzał do księgi, zorientował się, że do Poon Hill na pewno nie idzie się 20 dni i wyruszył na poszukiwania. Naprawdę wolę tak myśleć...
W każdym razie, akt wpisania danych do księgi, tak mocno poruszył naszą (no dobrze...Moją :/
:D ) wyobraźnię, że natychmiast musieliśmy coś zjeść. Z nerwów :/
:D Zaraz, obok, właściwie w punkcie kontrolnym :/
:D Później, jakoś tak, naszła nas nieodparta ochota na kawę. Później ....później zrobiła się 14.30 ("na trasie należy znaleźć się zaraz po 8.00 rano" - źródło : Internet) i uświadomiliśmy sobie, że dłużej nie możemy już odwlekać tego, co nieuniknione
:D
Most w Nayapul. Bardzo symboliczne miejsce. Przejście po nim oznacza rozpoczęcie trekkingu. Ruszyliśmy więc...
Początkowo droga wiedzie przez kamienną wioseczkę (mam nawet wrażenie, że to dalej Nayapul, choć pewności nie mam).
Ghorepani to wioska, w której należy się zatrzymać na nocleg, aby przed świtem wyruszyć na szczyt Poon Hill. My nie mieliśmy złudzeń - wiedzieliśmy, że do Poon Hill dziś nie dotrzemy. Nie było to problemem - po drodze znajduje się wiele innych wiosek, w których można zatrzymać się na nocleg. Postanowiliśmy więc zobaczyć, dokąd uda się nam dziś dotrzeć, po prostu.
Droga przez pierwszą wioskę zaczyna się powoli kończyć. Coraz mniej domów, a kamienne podłoże zostało zastąpione przez ubity piach.
Tu nie ma o czym pisać. Jak dla mnie, ta droga była jedną wielką emocją. Napawałam się widokami, zachwycałam, rozglądałam...Nie jestem bardzo doświadczona w górskich wędrówkach, więc sama trasa nie była dla mnie najłatwiejsza - ale nie była też bardzo trudna, w końcu jakoś szłam. To nic, że na szarym końcu i z zadyszką. To nic, że robiłam postoje co parę kroków. To zupełnie nieważne. Wszystko rekompensowały przepiękne widoki. A jest tam naprawdę przepięknie....
Wiem, zazwyczaj o większości miejsc mówi się "chcę tam wrócić". Ale jeśli chodzi o Himalaje, to po prostu MUSZĘ tam wrócić. I wejść wyżej i dalej...
Po drodze mija się malutkie, przydomowe restauracyjki - raczej słabo zaopatrzone. Ale śmierć z głodu czy pragnienia nikomu nie grozi. Wprawdzie im wyżej, tym wyższe ceny - ale nic dziwnego. Tu każdy towar trzeba wnieść na własnych plecach. Kawa - 100 NPR, cola - 85.
Magiczne, cudowne miejsce....
W końcu, jakimś cudem, udało się nam doczłapać do Birethani (ja człapałam. Współtowarzysze lecieli jak skowronki. Ale w ogóle się tego nie wstydzę
:) w takim miejscu mogę nawet człapać. Byle tam po prostu być....). Zdecydowaliśmy się przenocować w wiosce - była już 17.30 i baliśmy się, że do kolejnej wioski przed zmrokiem już nie dojdę. Lepiej/bezpieczniej zostać tutaj.
Po zapytaniu o nocleg w pierwszym hostelu, przeżyłam lekki szok - trzyosobowy pokój 300 NPR. W takiej sytuacji PP nawet nie życzy sobie obejrzeć pokoju przed wynajęciem, tylko bierze klucze. I od razu płaci, żeby przypadkiem pani właścicielka się nie rozmyśliła
:)
Pokoiki były proste, ale czyste i ciepłe. Nie mieliśmy śpiworów, ale w pokoju dostępna była niezliczona ilość kołder i koców. Dodatkowo na dole była restauracja, więc niczego więcej do szczęścia nie potrzebowaliśmy. Chociaż, czekajcie...było coś, co uszczęśliwiło nas jeszcze bardziej
:D W restauracyjnym menu zauważyliśmy bardzo interesującą pozycję, "local wine". Można było kupić szklankę (80 NPR) lub cały dzbanek (200). PP podróżnik się nie rozdrabnia, więc wiadomo, co postanowiliśmy wybrać
:D Wprawdzie trochę nas zbił z tropu pan kelner, który doradził, żebyśmy najpierw kupili jedną szklankę i sprawdzili, czy nam smakuje. W dodatku zapytany o to, czy "local" jest słodkie czy wytrawne, odparł - nie wiem. Nigdy tego nie piłem :/
:D Nastawieni na ucztę dla zmysłów, oczekiwaliśmy naszego zamówienia. I okazuje się, moi drodzy, że Himalaje nie są dla mięczaków, francuskich piesków, które delektują się odczuwaniem na języku nuty "cierpkiej wiśni" w winie "semi-dry"
:D Pan kelner postawił przed nami po prostu elegancką szklankę, wypełnioną ... przezroczystym, parującym płynem
:D Gorący, najprawdziwszy bimber
:D Nie było wyjścia - dokupiliśmy dzbanek herbaty, miód i, po opracowaniu odpowiednich proporcji (zapamiętajcie : 2 łyżeczki na szklankę herbaty. Nie więcej
:D ) jakoś dało się to wypić
:) Za ucztę : 3 zupy, 3 x ryż z dodatkami, kawy, niezliczoną ilość herbaty i dwie (tak, tak
:D) ogromne szklanice bimbru zapłaciliśmy 2000 NPR. I uważam, że to było znakomite zakończenie dnia
:)
Rozdział V. Jak nie zawsze wszystko się udaje.
Po śniadaniu (omlety z warzywami i serem, kawy, herbaty, wszystko razy 3 - 720 NPR) ruszyliśmy dalej. Wprawdzie była 8.30, ale to i tak duży rozwój w stosunku do wczorajszej godziny wymarszu :/
:D Długo przed nami (a dokładnie w momencie, kiedy przed śniadaniem stałam w sklepiku i zastanawiałam się, czy przypadkiem 300 NPR za paczkę papierosów, to nie jest za dużo :/
:D ) (śmieszne. W porównaniu do polskich cen, to nadal atrakcja. Ale w Nayapul kosztowały 80. Ten fakt włączył mój czujnik skąpstwa
:D), tak więc, długo przed nami wyruszyła nawet wycieczka chińskich turystów. Taka doskonale przygotowana - wiecie, muły niosące bagaże, przewodnicy niosący bagaże, pomocnicy niosący bagaże i na samym końcu sami turyści, niosący reklamówki :/
:D To się im jednak szybko znudziło i wypchane do granic możliwości reklamówki, trafiły również w spracowane ręce obsługi trekkingu. I to był moment przełomowy dla mojej emocjonalności
:D Zazwyczaj wszystko mi się podoba i wszystkich lubię, a tu nagle, poczułam, że jednak to nie jest do końca prawda.
Otóż dotarło do mnie, że jest na świecie (jak do tej pory : jedna. Ale lista pewnie się jeszcze nie zamknęła :/
:D ) pewna grupa, której nie cierpię. To pewien rodzaj chińskiego turysty (oczywiście nie każdy mieszkaniec Chin jest taki. Wierzę, że są też Chińczycy empatyczni i pokorni, ale oni mieszczą się w całej reszcie świata, którą lubię
:D ), zachowujący się, jakby cała kula ziemska należała tylko do niego i jakby był najważniejszy. Taki Chińczyk zapakuje tysiąc niepotrzebnych rzeczy do reklamówki, bo przecież nie on ją będzie niósł. Nie zdziwiłabym się, gdyby wszystkie, oczywiście niezbędne przedmioty, zakupił w Nayapul PRZED wyjściem na trekking (ok, każdy robi zakupy, kiedy chce, ale te tysiące żeliwnych patelni, to naprawdę mogliby zapakować przynajmniej do jakiegoś plecaka. Ułatwiłoby to pracę tragarzom). Takiego Chińczyka nie obowiązują ani zakazy, ani normy społeczne, czy nawet zwykłe, ludzkie odruchy. Po zjedzeniu swojej mega-super-wypasionej energetycznej przekąski, potrafi bez mrugnięcia okiem wyrzucić opakowanie za siebie. I nie ma to znaczenia, że znajduje się w jednym z najpiękniejszych miejsc, w bajkowych Himalajach (i tak. Za każdym razem, gdy tylko to widziałam, krzyczałam na winowajcę. Ale niestety po polsku. Z nerwów :/
:D ). Taki Chińczyk, w najbardziej magicznym miejscu, gdzie każdy inny kontempluje widoki po cichu, trajkocze bez przerwy i odpycha cię, bo akurat stoisz w miejscu, gdzie on MUSI sobie zrobić "selfie". Nie, takich Chińczyków, to ja naprawdę nie lubię.
Mam teraz pytanie. Czy według Was 3500 to dużo, czy mało? Wiadomo, wszystko zależy od dopowiedzenia : 3500 czego
:) 3500 pensji, to całkiem nieźle, choć każdy pewnie wolałby więcej
:D A 3500 schodów? Nie brzmi bardzo strasznie, prawda? Niestety, straszne JEST :/
:D Zaraz po wyjściu z Birethani zaczyna się strome podejście, składające się właśnie z dokładnie 3500 kamiennych schodów. Podobno niektórzy liczyli i ilość się zgadza. Ja zaczęłam, ale dość szybko się zgubiłam (trudno pamiętać wyliczoną aktualnie liczbę, gdy odpoczywa się dosłownie co minutę :/
:D
Za to można kontemplować widoki
:) Porada praktyczna - gdybym miała tę trasę przejść jeszcze raz, to poprzedniego dnia wczołgałabym się po tych schodach choćby na czworaka i zostałabym na noc w kolejnej wiosce, Ulleri. Wydaje mi się, że lepiej zaczynać następny dzień z zapasem sił, niż wypluwać płuca na samym początku trasy. Schody nie są równe - niektóre wyższe, inne niższe, jeszcze inne - zupełnie zniszczone. To powoduje, że nie da się iść tak zalecanym "równym krokiem" i, w rezultacie, zmęczenie jest jeszcze większe. Chociaż - to przecież tylko przemyślenia niezbyt wysportowanej dziewczyny, w dodatku palaczki, więc może nie warto mnie słuchać
:)
I wreszcie Ulleri. I oczekiwany postój na jednym z tarasów widokowych. Dzban herbaty - 240 NPR.
Ulleri jest przepiękną, kamienną wioską, w której dominuje kolor niebieski. W wiosce jest dość dużo hostelików i malutkich, domowych restauracyjek. Ale, przede wszystkim, wrażenie robią widoki...
Po wyjściu z Ulleri, droga jest jakby trochę łatwiejsza. Wprawdzie trzeba przejść jeszcze trochę kamiennych schodów, ale w niektórych momentach idzie się po zupełnie płaskim podłożu, a gdzieniegdzie (o, dzięki, dzięki!
:D ) nawet w dół.
Kolejny postój, obiadowy. Zupy w okolicach 220 - 300 NPR, przy czym, jako namiętna wielbicielka czosnku, muszę podkreślić, że tak doskonałej zupy czosnkowej, jak właśnie podczas trekkingu, nie jadłam nigdzie indziej. Nie było mowy o jakichś smętnie pływających dwóch ząbkach na krzyż - w jednej miseczce znajdowały się przynajmniej dwie główki czosnku. Na tyle poprawiła mi humor, że z dużym optymizmem ruszyłam w dalszą drogę. I natychmiast otrzymałam nagrodę za pozytywne podejście do sprawy, bo rozpoczął się właśnie odcinek, który dla mnie był najcudowniejszy.
Baśniowy las.....Władca Pierścieni, Hobbit i Wiedźmin w jednym. Czegoś tak pięknego dawno nie widziałam. Tu już zupełnie nie miało znaczenia, czy ciężko się idzie, czy jest pod górę i sapię jak parowóz. Chciałam tu być. Ze wszystkimi konsekwencjami.
W końcu dotarliśmy do Ghorepani, wioski leżącej u stóp Poon Hill.
I tu mała porada praktyczna - choćby nogi nie wiem jak odmawiały Wam posłuszeństwa, a ciało mówiło : koniec. Nie idę dalej, przełamcie to zmęczenie i podejmijcie jeszcze jeden, króciutki wysiłek. Dlaczego? Otóż Ghorepani składa się z dwóch części - dolnej i górnej. Do górnej prowadzą dodatkowe, tak, tak :/ , schody. Ale jeśli się jeszcze po nich wespniecie, w nagrodę rano będziecie mogli wstać troszeczkę później i będziecie mieć bliżej na Poon Hill.
I wreszcie Ghorepani "górne". Robiło się coraz zimniej. I coraz ciemniej. W dwóch hostelach nie było miejsc...W trzecim, Snow View Lodges, okazało się, że został ostatni, dwuosobowy pokój. Pan obniżył nam na niego cenę (sic!!!), bo "przecież będziecie spać w trójkę, więc będzie niewygodnie". Płacąc 300 NPR za pokój, dostaliśmy jeszcze materac dla Marcina i mnóstwo koców.
Pokoik był malutki, ale miał wszystko, co potrzeba. Była nawet własna łazienka, z której jednak nie dało się skorzystać w pełni. Robiło się bowiem coraz zimniej. Zwykłe wyjście do sklepiku z pamiątkami, oddalonego od drzwi naszego hostelu, powoli stawało się wyzwaniem. Została więc jedyna alternatywa spędzenia wieczoru - w salonie hostelu, przy piecyku.
@zzeke, tu nie chodzi o pieniądze
;) tu chodzi o + 1000 do wizerunku
:D i o podziw, sławę itp.
;)Poza tym, nawet gdybym zarabiała nie wiem jak wysoką kwotę, to i tak nigdy nie przestanę być PP :/
:D Nie pozwolą mi na to liczne talenty, m.in. talent do błądzenia, mylenia i przypadkowego unikania typowych atrakcji (patrz : podstawowa i główna zasada PP
;) i nienegocjowalność
;)
:DPozdrawiam
:)
Ale fajna relacja!To znaczy - Ciekawa (specjalnie piszę przez duże C), Świetnie Napisana, Pogodna itd.Do tej kwalifikacji: "PP" tylko niestety muszę się przyczepić.
:cry: Raczej bym tu widział: "ZZ" albo "WW".Jedną z głównych cech "PP" jest narzekanie na nadobecność "TT" a tego brakuje.
:) PozdrawiamTomek(*)TT - Typowy TurystaWW - Wesoły WłóczykijZZ - Zawzięty Zdobywca
:D @TikTak, wspaniała kwalifikacja
:D Zwłaszcza adekwatna dla mnie wydaje się być "zawziętość" u ZZ
:D Tak. Ten wyraz znakomicie oddaje moje podejście do podróży
:D Nic się nie udaje, jednak cały czas z zawziętością (o. albo "upartość"
:D ) próbuję dalej
:D Zwróć uwagę, że na razie ciężko narzekać na nadobecność TT, bo przecież świetnie nam idzie unikanie miejsc, w których najczęściej się znajdują
:D Natomiast mogę Ci obiecać, że w końcu będzie narzekanie, z tym że na CT (Chińskiego Turystę) :/
:DPozdrawiam
:)
Pięć godzin to i tak super, nie wiem zupełnie dlaczego narzekacie.My przed wyjazdem do Nepalu zarejestrowaliśmy się w rekomendowanym przez MSZ systemie Odyseusz.I tak się złożyło, że dopadło nas trzęsienie ziemi.Zadzwoniliśmy do Odyseusza, żeby się poradzić, co się robi, kiedy hotel się zawalił, na lotnisko wejść się nie da,bo żołnierze straszą karabinami a drogi dojazdowe do Kathmandu są nieprzejezdne.Elektryczna sekretarka kazała nam zostawić swój numer i powiedziała, że jak ktoś do pracy przyjdzie, to zatelefonuje.W maju będą już trzy lata, jak czekamy ...
@pestycyda Powinnaś wydać jakąś książkę ze wspomnieniami z wypraw, bo każda Twoja relacja to mistrzostwo świata.
:)Gdybyś założyła zbiórkę na jakiejś platformie crowdfundingowej, sam chętnie coś dorzucę do wymaganej kwoty.
@bozenak, pieniądze są cały czas potrzebne. Raz w roku robimy większa akcję charytatywną - link do informacji o zeszłorocznej znajdziesz w mojej stopce (tak to się chyba nazywa?
:) Można też wpłacić indywidualnie (wklejam link do strony Papa's Home na Facebooku. Nie wiem, czy to dozwolone - jeśli nie, to przepraszam) https://www.facebook.com/papaschildrenhome/ Tam jest możliwość dokonania przelewu.@marcant, @dubaj1910, @LaVarsovienne - bardzo Wam dziękuję za tak miłe słowa :* Pozdrawiam serdecznie
:)
Nayapul ma dla mnie bardzo specyficzny klimat - taki, wiecie, trochę "klimat ostatniej szansy". Za chwilę wejdziesz wyżej i niezbyt wiesz, co tam zastaniesz. Jeśli czegoś zapomniałeś/nie zabrałeś ze sobą, to tak jakby ostatnia możliwość, żeby to dokupić właśnie tutaj. Podobny klimat wyczuwają chyba też mieszkańcy wioski, bo wszystkie budynki są dosłownie oblepione każdego rodzaju sklepikami, stoiskami i stoliczkami, gdzie można zaopatrzyć się we wszystkie niezbędne w górach przedmioty (długo się zastanawiałam nad dmuchanymi rękawkami do pływania i wielką patelnią, ale, ponieważ jestem PP, w końcu wpadłam na to, że sprzedawcy najprawdopodobniej poszerzyli asortyment również o to, co jest potrzebne po prostu im :D
Na samym końcu wioski znajduje się punkt kontrolny. Oprócz zezwoleń, podaje się w nim cel wycieczki i ilość dni, które planujemy spędzić w górach. Pani wpisuje wszystkie dane do wielkiej księgi - to takie trochę zabezpieczenie (a przynajmniej mam taką nadzieję). Gdybyśmy zaginęli gdzieś po drodze, może w końcu ktoś by zajrzał do księgi, zorientował się, że do Poon Hill na pewno nie idzie się 20 dni i wyruszył na poszukiwania. Naprawdę wolę tak myśleć...
W każdym razie, akt wpisania danych do księgi, tak mocno poruszył naszą (no dobrze...Moją :/ :D ) wyobraźnię, że natychmiast musieliśmy coś zjeść. Z nerwów :/ :D Zaraz, obok, właściwie w punkcie kontrolnym :/ :D Później, jakoś tak, naszła nas nieodparta ochota na kawę. Później ....później zrobiła się 14.30 ("na trasie należy znaleźć się zaraz po 8.00 rano" - źródło : Internet) i uświadomiliśmy sobie, że dłużej nie możemy już odwlekać tego, co nieuniknione :D
Most w Nayapul. Bardzo symboliczne miejsce. Przejście po nim oznacza rozpoczęcie trekkingu. Ruszyliśmy więc...
Początkowo droga wiedzie przez kamienną wioseczkę (mam nawet wrażenie, że to dalej Nayapul, choć pewności nie mam).
Ghorepani to wioska, w której należy się zatrzymać na nocleg, aby przed świtem wyruszyć na szczyt Poon Hill. My nie mieliśmy złudzeń - wiedzieliśmy, że do Poon Hill dziś nie dotrzemy. Nie było to problemem - po drodze znajduje się wiele innych wiosek, w których można zatrzymać się na nocleg. Postanowiliśmy więc zobaczyć, dokąd uda się nam dziś dotrzeć, po prostu.
Droga przez pierwszą wioskę zaczyna się powoli kończyć. Coraz mniej domów, a kamienne podłoże zostało zastąpione przez ubity piach.
Tu nie ma o czym pisać. Jak dla mnie, ta droga była jedną wielką emocją. Napawałam się widokami, zachwycałam, rozglądałam...Nie jestem bardzo doświadczona w górskich wędrówkach, więc sama trasa nie była dla mnie najłatwiejsza - ale nie była też bardzo trudna, w końcu jakoś szłam. To nic, że na szarym końcu i z zadyszką. To nic, że robiłam postoje co parę kroków. To zupełnie nieważne. Wszystko rekompensowały przepiękne widoki. A jest tam naprawdę przepięknie....
Wiem, zazwyczaj o większości miejsc mówi się "chcę tam wrócić". Ale jeśli chodzi o Himalaje, to po prostu MUSZĘ tam wrócić. I wejść wyżej i dalej...
Po drodze mija się malutkie, przydomowe restauracyjki - raczej słabo zaopatrzone. Ale śmierć z głodu czy pragnienia nikomu nie grozi. Wprawdzie im wyżej, tym wyższe ceny - ale nic dziwnego. Tu każdy towar trzeba wnieść na własnych plecach. Kawa - 100 NPR, cola - 85.
Magiczne, cudowne miejsce....
W końcu, jakimś cudem, udało się nam doczłapać do Birethani (ja człapałam. Współtowarzysze lecieli jak skowronki. Ale w ogóle się tego nie wstydzę :) w takim miejscu mogę nawet człapać. Byle tam po prostu być....). Zdecydowaliśmy się przenocować w wiosce - była już 17.30 i baliśmy się, że do kolejnej wioski przed zmrokiem już nie dojdę. Lepiej/bezpieczniej zostać tutaj.
Po zapytaniu o nocleg w pierwszym hostelu, przeżyłam lekki szok - trzyosobowy pokój 300 NPR. W takiej sytuacji PP nawet nie życzy sobie obejrzeć pokoju przed wynajęciem, tylko bierze klucze. I od razu płaci, żeby przypadkiem pani właścicielka się nie rozmyśliła :)
Pokoiki były proste, ale czyste i ciepłe. Nie mieliśmy śpiworów, ale w pokoju dostępna była niezliczona ilość kołder i koców. Dodatkowo na dole była restauracja, więc niczego więcej do szczęścia nie potrzebowaliśmy. Chociaż, czekajcie...było coś, co uszczęśliwiło nas jeszcze bardziej :D W restauracyjnym menu zauważyliśmy bardzo interesującą pozycję, "local wine". Można było kupić szklankę (80 NPR) lub cały dzbanek (200). PP podróżnik się nie rozdrabnia, więc wiadomo, co postanowiliśmy wybrać :D Wprawdzie trochę nas zbił z tropu pan kelner, który doradził, żebyśmy najpierw kupili jedną szklankę i sprawdzili, czy nam smakuje. W dodatku zapytany o to, czy "local" jest słodkie czy wytrawne, odparł - nie wiem. Nigdy tego nie piłem :/ :D Nastawieni na ucztę dla zmysłów, oczekiwaliśmy naszego zamówienia. I okazuje się, moi drodzy, że Himalaje nie są dla mięczaków, francuskich piesków, które delektują się odczuwaniem na języku nuty "cierpkiej wiśni" w winie "semi-dry" :D Pan kelner postawił przed nami po prostu elegancką szklankę, wypełnioną ... przezroczystym, parującym płynem :D Gorący, najprawdziwszy bimber :D Nie było wyjścia - dokupiliśmy dzbanek herbaty, miód i, po opracowaniu odpowiednich proporcji (zapamiętajcie : 2 łyżeczki na szklankę herbaty. Nie więcej :D ) jakoś dało się to wypić :) Za ucztę : 3 zupy, 3 x ryż z dodatkami, kawy, niezliczoną ilość herbaty i dwie (tak, tak :D) ogromne szklanice bimbru zapłaciliśmy 2000 NPR. I uważam, że to było znakomite zakończenie dnia :)
Po śniadaniu (omlety z warzywami i serem, kawy, herbaty, wszystko razy 3 - 720 NPR) ruszyliśmy dalej. Wprawdzie była 8.30, ale to i tak duży rozwój w stosunku do wczorajszej godziny wymarszu :/ :D Długo przed nami (a dokładnie w momencie, kiedy przed śniadaniem stałam w sklepiku i zastanawiałam się, czy przypadkiem 300 NPR za paczkę papierosów, to nie jest za dużo :/ :D ) (śmieszne. W porównaniu do polskich cen, to nadal atrakcja. Ale w Nayapul kosztowały 80. Ten fakt włączył mój czujnik skąpstwa :D), tak więc, długo przed nami wyruszyła nawet wycieczka chińskich turystów. Taka doskonale przygotowana - wiecie, muły niosące bagaże, przewodnicy niosący bagaże, pomocnicy niosący bagaże i na samym końcu sami turyści, niosący reklamówki :/ :D To się im jednak szybko znudziło i wypchane do granic możliwości reklamówki, trafiły również w spracowane ręce obsługi trekkingu. I to był moment przełomowy dla mojej emocjonalności :D Zazwyczaj wszystko mi się podoba i wszystkich lubię, a tu nagle, poczułam, że jednak to nie jest do końca prawda.
Otóż dotarło do mnie, że jest na świecie (jak do tej pory : jedna. Ale lista pewnie się jeszcze nie zamknęła :/ :D ) pewna grupa, której nie cierpię. To pewien rodzaj chińskiego turysty (oczywiście nie każdy mieszkaniec Chin jest taki. Wierzę, że są też Chińczycy empatyczni i pokorni, ale oni mieszczą się w całej reszcie świata, którą lubię :D ), zachowujący się, jakby cała kula ziemska należała tylko do niego i jakby był najważniejszy. Taki Chińczyk zapakuje tysiąc niepotrzebnych rzeczy do reklamówki, bo przecież nie on ją będzie niósł. Nie zdziwiłabym się, gdyby wszystkie, oczywiście niezbędne przedmioty, zakupił w Nayapul PRZED wyjściem na trekking (ok, każdy robi zakupy, kiedy chce, ale te tysiące żeliwnych patelni, to naprawdę mogliby zapakować przynajmniej do jakiegoś plecaka. Ułatwiłoby to pracę tragarzom). Takiego Chińczyka nie obowiązują ani zakazy, ani normy społeczne, czy nawet zwykłe, ludzkie odruchy. Po zjedzeniu swojej mega-super-wypasionej energetycznej przekąski, potrafi bez mrugnięcia okiem wyrzucić opakowanie za siebie. I nie ma to znaczenia, że znajduje się w jednym z najpiękniejszych miejsc, w bajkowych Himalajach (i tak. Za każdym razem, gdy tylko to widziałam, krzyczałam na winowajcę. Ale niestety po polsku. Z nerwów :/ :D ). Taki Chińczyk, w najbardziej magicznym miejscu, gdzie każdy inny kontempluje widoki po cichu, trajkocze bez przerwy i odpycha cię, bo akurat stoisz w miejscu, gdzie on MUSI sobie zrobić "selfie". Nie, takich Chińczyków, to ja naprawdę nie lubię.
Mam teraz pytanie. Czy według Was 3500 to dużo, czy mało? Wiadomo, wszystko zależy od dopowiedzenia : 3500 czego :) 3500 pensji, to całkiem nieźle, choć każdy pewnie wolałby więcej :D A 3500 schodów? Nie brzmi bardzo strasznie, prawda? Niestety, straszne JEST :/ :D Zaraz po wyjściu z Birethani zaczyna się strome podejście, składające się właśnie z dokładnie 3500 kamiennych schodów. Podobno niektórzy liczyli i ilość się zgadza. Ja zaczęłam, ale dość szybko się zgubiłam (trudno pamiętać wyliczoną aktualnie liczbę, gdy odpoczywa się dosłownie co minutę :/ :D
Za to można kontemplować widoki :) Porada praktyczna - gdybym miała tę trasę przejść jeszcze raz, to poprzedniego dnia wczołgałabym się po tych schodach choćby na czworaka i zostałabym na noc w kolejnej wiosce, Ulleri. Wydaje mi się, że lepiej zaczynać następny dzień z zapasem sił, niż wypluwać płuca na samym początku trasy. Schody nie są równe - niektóre wyższe, inne niższe, jeszcze inne - zupełnie zniszczone. To powoduje, że nie da się iść tak zalecanym "równym krokiem" i, w rezultacie, zmęczenie jest jeszcze większe. Chociaż - to przecież tylko przemyślenia niezbyt wysportowanej dziewczyny, w dodatku palaczki, więc może nie warto mnie słuchać :)
I wreszcie Ulleri. I oczekiwany postój na jednym z tarasów widokowych. Dzban herbaty - 240 NPR.
Ulleri jest przepiękną, kamienną wioską, w której dominuje kolor niebieski. W wiosce jest dość dużo hostelików i malutkich, domowych restauracyjek. Ale, przede wszystkim, wrażenie robią widoki...
Po wyjściu z Ulleri, droga jest jakby trochę łatwiejsza. Wprawdzie trzeba przejść jeszcze trochę kamiennych schodów, ale w niektórych momentach idzie się po zupełnie płaskim podłożu, a gdzieniegdzie (o, dzięki, dzięki! :D ) nawet w dół.
Kolejny postój, obiadowy. Zupy w okolicach 220 - 300 NPR, przy czym, jako namiętna wielbicielka czosnku, muszę podkreślić, że tak doskonałej zupy czosnkowej, jak właśnie podczas trekkingu, nie jadłam nigdzie indziej. Nie było mowy o jakichś smętnie pływających dwóch ząbkach na krzyż - w jednej miseczce znajdowały się przynajmniej dwie główki czosnku. Na tyle poprawiła mi humor, że z dużym optymizmem ruszyłam w dalszą drogę. I natychmiast otrzymałam nagrodę za pozytywne podejście do sprawy, bo rozpoczął się właśnie odcinek, który dla mnie był najcudowniejszy.
Baśniowy las.....Władca Pierścieni, Hobbit i Wiedźmin w jednym. Czegoś tak pięknego dawno nie widziałam. Tu już zupełnie nie miało znaczenia, czy ciężko się idzie, czy jest pod górę i sapię jak parowóz. Chciałam tu być. Ze wszystkimi konsekwencjami.
W końcu dotarliśmy do Ghorepani, wioski leżącej u stóp Poon Hill.
I tu mała porada praktyczna - choćby nogi nie wiem jak odmawiały Wam posłuszeństwa, a ciało mówiło : koniec. Nie idę dalej, przełamcie to zmęczenie i podejmijcie jeszcze jeden, króciutki wysiłek. Dlaczego? Otóż Ghorepani składa się z dwóch części - dolnej i górnej. Do górnej prowadzą dodatkowe, tak, tak :/ , schody. Ale jeśli się jeszcze po nich wespniecie, w nagrodę rano będziecie mogli wstać troszeczkę później i będziecie mieć bliżej na Poon Hill.
I wreszcie Ghorepani "górne". Robiło się coraz zimniej. I coraz ciemniej. W dwóch hostelach nie było miejsc...W trzecim, Snow View Lodges, okazało się, że został ostatni, dwuosobowy pokój. Pan obniżył nam na niego cenę (sic!!!), bo "przecież będziecie spać w trójkę, więc będzie niewygodnie". Płacąc 300 NPR za pokój, dostaliśmy jeszcze materac dla Marcina i mnóstwo koców.
Pokoik był malutki, ale miał wszystko, co potrzeba. Była nawet własna łazienka, z której jednak nie dało się skorzystać w pełni. Robiło się bowiem coraz zimniej. Zwykłe wyjście do sklepiku z pamiątkami, oddalonego od drzwi naszego hostelu, powoli stawało się wyzwaniem. Została więc jedyna alternatywa spędzenia wieczoru - w salonie hostelu, przy piecyku.