Dodaj Komentarz
Komentarze (23)
becek
20 października 2017 18:49
Odpowiedz
hmm, tam nie bylo zadnego rozliczenia, w niektorych wioskach ofiary mieszkaja po sasiedzku z katamiczesc kraju dalej w rekach Khmerówniektórzy zbrodniarze to dziś bardzo bogaci ludzie mający międzynarodowe kontrakty np. na drewnodziwny kraj i dziwni ludziePol Pat nigdy nie poniósł kary(nie liczac symbolicznej)
pestycyda
20 października 2017 19:06
Odpowiedz
@becek, tak, właśnie o tym piszę. Żadnego rozliczenia nie było. Wtedy wyboru nie mieli, teraz, według słów mieszkańców, mają. I ich wybór jest taki - nie chcą rozdrapywania ran. Wolą żyć "normalnie". Trudno z tym dyskutować. Dla mnie trochę nie do pojęcia jest fakt, że Pol Pot i inni zbrodniarze nie ponieśli kary. A z drugiej strony nienawiść nakręca nienawiść, więc może jest w tym jakaś mądrość? Sama nie wiem. Trudno odnosić się do decyzji innych, nie będąc nimi.
becek
20 października 2017 19:25
Odpowiedz
nie nie chcą tylko nie mogąbo to by oznaczało kolejna wojnę domowączerwoni maja swoje wojsko
namteh
20 października 2017 22:18
Odpowiedz
@pestycydaTo o wyborze to Twoja teoria czy gdzieś zasłyszana/wyczytana?
pestycyda
20 października 2017 23:02
Odpowiedz
Pytasz o pierwszy akapit relacji? To fragment mojej rozmowy przy piwie z mieszkańcem Kambodży. Dlatego tak widzę tę sytuację. Natomiast sama idea wyboru jest zbieżna z moją prywatną teorią na temat podróżowania, więc tak mi się to poskladalo w całość. Stąd tytuł.P.S. Wiesz, o czym teraz pomyślałam? O delegacji ze Szwecji...I, cholera, możesz mieć rację..........
gadekk
20 października 2017 23:56
Odpowiedz
@pestycyda Twoje relacje to jest poziom wyżej reszty! Czekam na dalszą część.
bozenak
23 października 2017 18:46
Odpowiedz
Znalazłam relację
;)
;) Coś tak za mną chodziło, że dawno Cię nie czytałam i znalazłam
:lol:
;)
8-)
kumkwat-kwiat
29 października 2017 00:08
Odpowiedz
@pestycyda @becekGwoli ścisłości, nie można w 100% napisać, że nikt nie został rozliczony z reżimu czerwonych khmerów. Choćby Kang Kek Iew (aka Duch) został ostatecznie skazany w 2012 roku na dożywocie. Oczywiście jest to wyjątek potwierdzający regułę ale jednakowoż wyrok zapadł. Niestety były to raczej pojedyncze przypadki, a choćby poniższy dokument z 2002 roku (polecam obejrzenie) pokazuje, że część osób nie za bardzo okazuje skruchę i bez oporów przyznaje się do udziału w tej zbrodni:https://www.youtube.com/watch?v=47LmpFxM36AJako ciekawostkę można dodać, że w skład trybunału osądzające te zbrodnie wchodziła polska sędzia Agnieszka Klonowiecka-Milart. Pikanterii w całej sytuacji dodaje to, że po upadku reżimu w 1979 roku Czerwoni Khmerzy jeszcze przez kilka lat byli uznawani przez ONZ jako jedyni przedstawiciele Kambodży, a jeden z ich głównych przywódców (Khieu Samphan) jeszcze w 1998 roku beztrosko z pratyzantki przeszedł na stronę ówczesnego rządu. Z pewnością nie była to sytuacja sprzyjające do rozliczeń.Z zupełnie innej strony, w pawilonie "A" Tuol Sleng, wyraźnie zaznaczone jest aby nie robić zdjęć w celach na parterze. Przykro jest patrzeć jak ludzie nie są w stanie tego respektować i na dodatek wrzucają do sieci, zdjęcia skatowanych więźniów. Co do Pól Śmierci mam bardzo mieszane uczucia odnośnie "wychodzących z ziemi" kości i resztek ubrań. Rozmawiałem z wieloma osobami i znaczna ich cześć jest zdania, że po tylu latach i tak szerokich badaniach tego miejsca nic już z ziemi tej wielkości nie powinno wychodzić. Są to zatem najpewniej specjalnie pozostawione szczątki, aby zrobić wrażenie na zwiedzających. Mnie osobiście to zniesmaczyło, bo samo miejsce jest wystarczająco depresyjne i takie sztuczki nie są już tu potrzebne.
julk1
29 października 2017 01:43
Odpowiedz
pestycyda, fajna relacja. W sumie piszesz o zwykłych ludziach i zwykłych miejscach. Ale przez to relacja jest... niezwykła. W dodatku są piękne fotki. Az się chce podążać Waszymi drogami. Tylko drogo wychodzą hotele i posiłki
:lol:
bozenak
4 listopada 2017 19:51
Odpowiedz
-- 04 Lis 2017 19:51 --
:lol:
:lol:
:lol: -- 04 Lis 2017 19:51 --
:lol:
:lol:
:lol:
ambush
5 listopada 2017 20:22
Odpowiedz
@pestycyda dzięki za miłe słowo - fajnie, że przydały Ci się moje informacje praktyczne. Niech nie zabrzmi to jak reklama
:D ale gdyby ktoś poszukiwał info praktycznych zachęcam do swojej relacji - może też komuś się przydadzą, bo trochę tego tam spisałem: https://www.fly4free.pl/forum/angkor-wat-perla-kambodzy,216,101222A ja dorzucę jeszcze swoje 2 słowa do wcześniejszej rozmowy o więzieniu Tuol Sleng (S21). Sporo sam o tym myślałem, rozumiem obie strony. Z jednej strony ciężko sobie wyobrazić jak można mieszkać w pobliżu kogoś kto przyczynił się do zabójstwa twoich bliskich, jak można nie chcieć zemsty? No jak? I tutaj właśnie jest jeden z najbardziej mentalnych momentów w moim życiu. Rozmawiałem z kilkoma osobami pracującymi w więzieniu. W tym z jedną osobą, którą tam bardzo łatwo spotkać - czyli jedną z kilku osób która przeżyła pobyt w więzieniu. Jest on tam często i sprzedaje swoje książki. Tak czy inaczej jak ktoś z nim rozmawiał wie, że to nie byle handlara, która chce opchnąć Ci książkę. Widać, że człowiek przeżył swoje. I on, i wspomniane kilka innych osób mówiły w podobnym tonie: Ktoś musi przerwać nienawiść, ktoś musi przerwać zemstę i akt śmierć za śmierć. Jeśli ktoś tego nie zrobi to wojna, zabijanie i śmierć nigdy się nie skończą. Ich to bardzo boli, ale wolą poświęcić wolę swojej zemsty dla dobra ogółu. Bo ktoś musi przerwać łańcuch nienawiści. Żadnego rozliczenia nie było, to fakt. Opieszałość sądów, kontakty sprawców to spowodowały. Przez długi czas rzeczywiście byli sprawcy masakr mieli swoje wojsko i nikt nie chciał kolejnej wojny. Ale nienawiść rodzi nienawiść. Z tego powodu woleli ich olać i zostawić na tym swoim luksusowym wygnaniu. Ofiary miały dość nienawiści i brak woli zemsty. Dlatego woleli przyjąć ten stan zamiast kolejnej wojny, która pewnie doprowadziłą by do śmierci sprawców. Zamieść temat pod dywan w tym wypadku powinna być zrozumiana. Aha i jedna ważna uwaga: Tu to czytałem, a to często powielany błąd. Khmerzy to ludność zamieszkująca Kambodżę (aktualnie sporo ponad 90%). Nie ma to nic wspólnego z Czerwonymi Khmerami, bo ta nazwa określa ruch polityczny. Khmerzy byli i ofiarami i oprawcami. Dla uproszczenia jakby rusz polityczny powodujący wojnę domową w Polsce nazywał się Czerwoni Polacy. Khmer to nazwa ogólna rdzennego mieszkańca Kambodży. Tak jak np. Ormianin w Armenii.
pestycyda
6 listopada 2017 01:08
Odpowiedz
@ambush, dziękuję. Idealnie ubrałeś w słowa to, co myślę. To naprawdę nie jest łatwy temat...Dobrze, ma być szczerze, więc będzie. Do tej pory niezbyt chciałam się angażować w dyskusję na temat ludobójstwa. Przede wszystkim dlatego, że ten kraj to nie tylko Pola Śmierci czy Muzeum... To jest relacja z pobytu w Kambodży, kraju, który ma mnóstwo do zaoferowania. Piękne miejsca, historia, cudowni ludzie... Nie chciałam, żeby wątek został zdominowany tym jedynym tematem. Ważnym i strasznym, owszem, nie można go przemilczeć, ale nie jest tak, że Kambodża = tylko i wyłącznie terror Pol Pota. Relacje nigdy nie są obiektywne. Możesz się nie wiem, jak starać, ale i tak dany kraj postrzegasz przez pryzmat własnej wiedzy/doświadczeń/rozmów z miejscowymi/albo (to już moja własna teoria) - trochę z własnego wyboru (ja zazwyczaj decyduję się, owszem, pewnie z egoizmu, nie brać bardzo do siebie prób oszustw czy niemiłych sytuacji. Uważam, że źli ludzie są wszędzie i robię, co mogę, żeby to nie rzutowało na moją ocenę danego miejsca. Bo w przeciwnej sytuacji najbardziej stratna będę właśnie ja - niepotrzebne mi nerwy i złość na wakacjach). Nawet wybór określonych zdjęć do relacji obiektywny nie jest - konkretne obrazy rzutują na sposób widzenia kraju przez ludzi, którzy tam jeszcze nie byli...W przypadku tak trudnego tematu jak ludobójstwo, starałam się nie przekazywać tego, co myślę, a skoncentrować się wyłącznie na tym, czego dowiedziałam się od miejscowych osób. Owszem, może się tu rodzić podejrzenie, że obraz, który otrzymałam, nie jest w 100% zgodny z prawdą (tak, jak w przypadku szwedzkiej delegacji za czasów Pol Pota), ale nie mam innego.... Oprócz tego, mam tylko to, co myślę, coś, co jest zupełnie i całkowicie subiektywne. A myślę (choć trudno tu się wypowiedzieć, bo nie jestem na miejscu Khmerów i, mam nadzieję, nigdy nie będę), że gdybym była w takiej sytuacji, tu i teraz, i miałabym do wyboru - zemsta i rozliczenie albo przyszłość moich dzieci, którym mam szansę dać wykształcenie i przygotować je do życia bez nienawiści, bez mrugnięcia oka wybrałabym to drugie. Właśnie dlatego, żeby nie nakręcać zła.Kolejna sprawa - @kumkwat_kwiat, nie mogę z Tobą polemizować w kwestii zdjęć w Tuol Sleng. Możliwe, że były tam tabliczki z zakazami. Ja po prostu ich nie widziałam - owszem, mogło to wynikać z faktu, że wizyta w tym miejscu była dla mnie bardzo emocjonalna i strasznie trudna. Mogłam nie zwrócić na nie uwagi. Jeśli były, to faktycznie, złamanie przez nas zakazu nie było fair. I tak, zrobiło mi się głupio. Natomiast, w oderwaniu od zakazu, zupełnie prywatnie uważam, że nie pokazywanie takich obrazów, niestety nie spowoduje, że ta tragedia zniknie....I jeszcze jedno pytanie @ambush. Masz całkowitą rację, co do używania słowa "Khmer". Jednak nie zauważyłam, żeby w tym wątku zostało użyte niezgodnie ze znaczeniem. Coś przeoczyłam?Prawie coming out
:)Miłej nocy.
ambush
6 listopada 2017 09:07
Odpowiedz
@pestycyda tutaj lekkie sprostowanie, bo faktycznie nie napisałem precyzyjnie - w Twojej relacji nie było żadnego błędu związanego z Khmer. Ten błąd zauważyłem tutaj w 1 czy 2 w komentarzach ludzi komentujących i to do nich był ten tekst
:)
namteh
13 listopada 2017 14:00
Odpowiedz
@pestycydaA wiesz coś może o przeszłości tej pływającej wioski? Z czego żyli 50 lat temu? Czy ta wioska istniała 50 lat temu?Strasznie dziwne miejsce... Z jednej strony kasują 20$ za wjazd (co jest pewnie kupą kasy) a z drugiej "łapią za serca" zeszytami dla dzieci... Albo te kobiety kręcą albo są bardzo wykorzystywane.
pestycyda
13 listopada 2017 18:01
Odpowiedz
@namteH , mam wrażenie, że cała wioska jest wykorzystywana. Bardziej wyobrażałam sobie, że podjedziemy na przystań, znajdziemy jakąś łódź i zapłacimy sternikowi. On nas zawiezie do wioski, a tam się zapłaci np. nie wiem, komuś w rodzaju sołtysa, coś takiego (że już nie wspomnę, że w swojej naiwności myślałam, że pieniądze pójdą na rozwój wioski :/ Myślałam, że to będzie bardziej coś w stylu "datku na rozwój") Tu podjeżdżasz pod normalne kasy, kupujesz bilet od osób w mundurach (nie mam pojęcia jakich - może to po prostu uniformy stylizowane na militarne) i własny transport podwozi Cię na wał, gdzie stoi mnóstwo łodzi. Dziwna sytuacja.Wioska, wg. Lom Lama, bo jedyną wiedzę mam od niego (nikt inny nie mówił po angielsku, z wyjątkiem pań z pływających sklepów, ale one miały konkretny zasób zdań "handlowych"), raczej nie istniała 50 lat temu. Została zbudowana przez Kambodżan, którzy odłączyli się od innej pływającej wioski (w której mieszkali z Wietnamczykami. Podobno Wietnamczycy nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni - ani do innych mieszkańców, ani do turystów, którzy co jakiś czas próbowali się im szlajać po terenie). Mam wrażenie, że odkąd powstała, żyje trochę z turystów (a raczej z tego, co ewentualnie zostawią bezpośrednio w wiosce - wycieczki na łodzi z kobietami, jakieś restauracyjki itp.), trochę z rybołówstwa. Być może niektórzy mieszkańcy zarabiają jakieś pieniądze na podwożeniu turystów łodziami z wału do wioski, choć nie sądzę, żeby to były ich własne łodzie, więc to raczej na pewno są grosze...Pytałam Lom Lama, czy mieszkańców nie denerwuje fakt, że ciągle ktoś obcy się im po wiosce plącze. Odpowiedział, że się z tego cieszą, bo zawsze jest szansa, że ktoś coś od nich kupi. Trudno powiedzieć, jaka jest prawda. Ale poważnie interesuje mnie kto na tym zarabia i dlaczego ci ludzie się na to zgodzili (pewnie jest jakieś prawdopodobieństwo, że dostają część pieniędzy z biletów, ale szczerze? Nie sądzę. A 20 USD to w Kambodży naprawdę duża stawka).
margita
14 listopada 2017 12:12
Odpowiedz
Byłam w Kambodży mniej więcej w tym samym czasie. Wycieczkę do pływającej wioski kupiłam w Siem Rap w biurze za 16 USD od osoby. Był to zachód słońca nad jeziorem, zabrali nas z hotelu, przejazd do przystani, łódka, zwiedzanie świątyni, wioska, restauracja i kobiety na łodziach, podziwianie zachodu słońca ( i ta sama dziewczyna sprzedając z łodzi w różowej bluzce) i powrót. Dodatkowo nic nie płaciliśmy i nie słyszałam o 20 USD za wejście do wioski. Nasz przewodnik był fantastyczny i bardzo szczerze i dużo opowiadał. W wiosce jest prąd, maja tv i życie jest trochę na pokaz dla turystów. Byliśmy w szkole i ze smutkiem muszę stwierdzić, że wszędzie po ziemi walały się porozrzucane zeszyty, ołówki i długopisy. Dzieciaki chcą już czegoś innego, tego mają dosyć. W Kambodży wcale tanio nie jest, wszędzie płaci się w dolarach, dla nas to niekorzystny przelicznik. W Siem Rap jedzenie jest drogie, jedynie ciuchy da się wytargować po 1 USD i hotele są tanie w dobrym standardzie.
maginiak
3 grudnia 2017 02:00
Odpowiedz
Quote:Wychodzi na to, że jest gorzej, niż myślałam - skoro Ty za całą wycieczkę w agencji zapłaciłaś 16 USD (z dojazdem na przystań, łodzią, przewodnikiem itp), to chyba znaczy, no właściwie nie wiem, co znaczy :/
:D Chyba tylko tyle, że przepłaciliśmy straszliwie, bo w naszych 20 USD mieliśmy jedynie łódź :/
:D Ale w takim razie jestem już pewna, że wioska nic z tych pieniędzy nie dostaje, a bilety w kasie sprzedaje hmm...agencja wynajmu łódek (?) :/@pestycyda Może Cię pocieszę...Byliśmy w Kampong Phluk wczoraj i zapłaciliśmy za łódź po 25 $ od osoby :/
:D (aż musiałam zacytować Twój awatar z tego wszystkiego
;))Cena zależy podobno od ilości osób, większe grupy płacą po 15 $. My byliśmy we trójkę z dzieckiem i Młody niby nic nie płacił ale tylko niby. Kupowaliśmy wycieczkę w hotelu i mam wrażenie, że istnieje jakiś układ między hotelami, kasjerami i sternikami... W każdym razie jestem niemal pewna, że ludzie z wioski nie dostają z tej kasy nic. Żeby tego było mało, sternik po zakończeniu wycieczki zażądał dodatkowych pieniędzy dla siebie. Odmówiliśmy.Za przejażdżkę po zalanym lesie z kobietą z wioski zapłaciliśmy dodatkowo 10$. Kobieta, która prowadziła sprzedaż zeszytów i napojów na łodzi była niestety dość natarczywa, wzięliśmy dwa napoje i mango, ona nalegała byśmy kupili coś dodatkowo dla Pani, która nas wiozła i za wszystko policzyła nam 16$. Kiedy powiedziałam, że to za dużo, tłumaczyła że koszty dowiezienia tych towarów do wioski są bardzo wysokie i że to przecież dla wnuków tej Pani a ja sama mam dziecko i powinnam rozumieć. Ale jakoś mnie nie przekonała. Ostatecznie wymieniła paczkę ciastek na mniejszą i bardzo stanowczo nalegała bym zapłaciła 11$, co w końcu zrobiłam bo cóż było robić.Pani która nas wiozła, jeszcze podczas przejażdżki dałam dodatkowe pieniądze i chociaż tego jestem pewna, że mogła zachować je dla siebie. Generalnie po wizycie w pływającej wiosce nie mogę się za bardzo otrząsnąć i pół nocy mi się to wszystko śniło. Tym bardziej, że jedyny moment, który mógł być naprawdę miły i relaksujący - czyli wypłynięcie na jezioro podczas zachodu słońca - zakończył się po minucie. Moje dziecko oświadczyło że chce kupę :/
pestycyda
3 grudnia 2017 16:24
Odpowiedz
@maginiak, wiem. Po pobycie tam miałam podobne uczucia, jak Ty. I już olać te 20 USD, bardziej chodzi o to, kto i dlaczego to dostaje. W wiosce z jednej strony duża bieda (sama widziałaś), z drugiej - kobiety na łodziach sprzedające produkty, co, moim zdaniem, świadczy o próbie zdobycia pieniędzy za wszelką cenę. Z braku innych możliwości właśnie (chyba, że muszą je komuś oddawać????) Mnie chyba najbardziej zasmuciły "zachęcające" do zakupu teksty - zawsze te same, wymawiane głosem robota, według tego samego schematu. Tak, jakby ktoś je przeszkolił, kładąc nacisk na najbardziej łapiące za serce elementy. A gdy odpowiesz cokolwiek innego, coś, co nie mieści się w "standardowej" rozmowie - patrzące na ciebie bez zrozumienia i powracające do znanych sobie zdań. Strasznie to smutne...Natomiast po :maginiak napisał: Do tego jedyny moment, który mógł być naprawdę miły i relaksujący - czyli wypłynięcie na jezioro Tonle Sap podczas zachodu słońca - zakończył się po minucie. Moje dziecko oświadczyło że chce kupę :/Przepraszam, ale muszę wstawić przynajmniej cztery moje avatary
:DUdanego dalszego pobytu w Kambodży!!!
:)
marta76
20 grudnia 2017 18:21
Odpowiedz
Pestycyda, długo się zastanawiałam, czy napisać, ale...Rozważ, proszę, usunięcie z tego wątku dwóch zdjęć - zdjęcia fotografii skatowanego więźnia (z celi w Tuol Sleng)...I - inny kaliber, ale mimo wszystko - zdjęcia z targu z rozczłonkowanymi, pobitymi na śmierć psami. Zawartość tych zdjęć jest drastyczna.Napisałaś, że niepublikowanie takich zdjęć niczego nie zmieni - ja uważam nieco inaczej, publikacja takich zdjęć wywołuje - a przynajmniej może wywołać bardzo silną reakcję, szok, wstrząs u odbiorców. Dlatego ich publikacja powinna być poprzedzona ostrzeżeniem.Zwykle tak silnym przekazem operuje się świadomie, chcąc uzyskać określoną reakcję, sprowokować... no właśnie, co?... dyskusję, dążenie do zmiany? Tu nie ma przecież mowy o żadnej możliwości zmiany. U Europejczyka możesz spowodować co najwyżej potworną frustrację.Pozdrawiam,
pabloo
20 grudnia 2017 19:18
Odpowiedz
No bez przesady, mnie dreszcze niedobrze na widok krokodyli, bardzo proszę o niezamieszczanie na forum zdjęć krokodylków. Zdjęcie ze sklepu mięsnego drastyczne? Czas wyjść z domu i zobaczyć, że świat tak wygląda. Relacja na tym forum ma to do siebie, że ma możliwie najlepiej pokazać odwiedzane miejsce, a chyba taka właśnie jest Kambodża, czy się to komuś podoba czy nie.A na zdjęciu ze skatowanym człowiekiem przecież prawie nic nie widać.
pestycyda
25 grudnia 2017 16:04
Odpowiedz
W jednych relacjach piszą człowiekowi, żeby dodać zdjęcia, bo zniknęły, w innych - żeby usunąć. No nie dogodzisz
;)@Marta76 - nie jest to łatwy temat i na pewno nie na rozmowę przez sieć, gdzie słowa czasem umykają i bardzo brakuje kontaktu niewerbalnego. Przykro mi, że zdjęcia spowodowały u Ciebie frustrację. Nie jestem z tego dumna i nie taki był cel ich zamieszczenia. Dla mnie to też nie były łatwe momenty, a emocje tkwią we mnie do dziś. Jadąc do Kambodży mniej więcej wiedziałam, czego się mogę spodziewać, jednak "spodziewać się" a "zetknąć z" to dwie różne rzeczy. Uważam, że jednym z celów relacji jest, jak powiedział @Pabloo, przygotowanie potencjalnych odwiedzających do tego, aby wiedzieli z czym mogą się zetknąć. A Kambodża pod względem elementów spoza naszego kręgu kulturowego jest bardzo rozbudowana...Psy. Zdjęcie nie różni się od zdjęć martwych ryb na targu, kur czy świń. Różni się natomiast sposobem "uboju" - i to jest według mnie drastyczne. Niestety, niewiele osób o tym wie i stąd sytuacje, w których Europejczyk jedzie gdzieś do Azji, chce przeżyć/spróbować czegoś "egzotycznego" i zamawia psa. Na talerzu dostaje kawałek ładnie wyglądającego mięsa i poczucie "jestem twardy, zrobiłem to". Nie wie natomiast/nie ma świadomości/nie interesuje się, że w pewien sposób nakręca cały ten krwawy biznes. Czasami jedno zdjęcie z opisem potrafi zmienić myślenie paru osób. I jak najszczerzej życzę tego właśnie temu zdjęciu.Tuol Sleng. Miejsce straszne. Nie potrafię znaleźć słów, żeby to opisać. Chyba zresztą większość osób odwiedzających tak ma - to przeżywa się "do wewnątrz", o tym się nie da rozmawiać. Pozostaje wyjście - przemówić obrazami. Takich zdjęć wisi tam bardzo dużo i każdy odwiedzający ogląda je w milczeniu. Są niestety częścią i historią tego miejsca. I nie da się zamknąć oczu i udawać, że to się nie zdarzyło, choć tak pewnie byłoby dla psychiki najwygodniej.......Pokazywanie takich obrazów jest ważne - żeby pamiętać, żeby wiedzieć, do czego pewne działania mogą doprowadzić..... @Marta76 , cóż mogę Ci więcej napisać? Cieszę się, że powiedziałaś o swoich emocjach, choć pewnie dla Ciebie też to nie było łatwe. Piszę teraz relację z Nepalu - zapraszam. Zaręczam Ci, że tam nie ma żadnych zdjęć, które mogłyby być emocjonalnie ciężkie. Pozdrawiam.
Dach łodzi zapewniał nieco schronienia przed palącym słońcem, można tez było wspiąć się na niego i, z dużo lepszą widocznością, oglądać mijane krajobrazy. Trudno jednak było na nim długo wytrzymać - słońce paliło naprawdę niemiłosiernie. W łodzi ciągle następowały roszady - parę osób na dachu, powrót, potem znowu ktoś wspinał się na niebieski brezent rozpięty na drewnianych belkach.
Podczas jednej z moich dachowych wycieczek zauważyłam kolejnego pasażera - starszy, miejscowy mężczyzna rozsiadł się wygodnie na dachu. Do podróży przygotowany był wyjątkowo dobrze - miał ze sobą duży talerz z jakimiś rybkami i turystyczną lodówkę wypełnioną puszkami z piwem. Z ciekawością popatrywał na paru turystów, którzy akurat mieli porę "dachową". Zagadał z uśmiechem do młodego chłopaka - ten zbył go niesympatycznym słowem. Zagadał do dwóch dziewczyn - odwróciły wzrok. W końcu, aby przełamać barierę, zaczął częstować Europejczyków piwem. I wtedy się zaczęło...
Nagle okazało się, że jest otoczony nowymi przyjaciółmi. Na łodzi momentalnie rozniosło się, że "facet na dachu rozdaje piwo". Ta informacja poruszyła nawet tych, którzy byli zbyt słabi, aby przesunąć się kawałek i pozwolić usiąść staruszce, a dach zaczął niepokojąco trzeszczeć pod ciężarem chętnych na "darmowe piwo". Zadowolony pan siedział otoczony nowymi, europejskimi znajomymi. Częstował z serdecznością, uśmiechał się, ćwiczył angielski. Spotkanie przerodziło się w prawie rodzinną imprezę - radosne pokrzykiwania, śmiechy i poklepywanie się po ramionach. Pan próbował nawet nauczyć towarzyszy paru słów w swoim języku, jednak tym nikt jakby nie był zainteresowany.
Gdy piwo się skończyło, zaczęła się też kończyć serdeczność. Nowi znajomi powoli schodzili do łodzi, żeby ukryć się przed słońcem pod dachem. Pan, przed chwilą niezmiernie pożądany towarzysz, został w końcu sam. Gdy i jemu zbyt mocno zaczęło doskwierać słońce (lub chciał przywrócić atmosferę radości i braterstwa, która tak nagle się skończyła), zszedł również na łódź, z pustą lodówką i talerzem i chciał gdzieś przysiąść. Napotkał jednak tylko puste spojrzenia. Przeszedł przez całą długość łodzi i żaden z jego "przyjaciół" go "nie poznał", nie przesunął się, żeby zrobić mu miejsce. Pan przysiadł w końcu koło sternika, zadowoleni turyści rozkładali się na podwójnych ławkach, a o powrocie rodzinnej atmosfery nie było co marzyć. Nikt już nie był tym zainteresowany - w końcu pan stracił swój główny (i widać, że jedyny) atut w oczach podróżników z europejskich krajów.
Wstyd mi było za tych ludzi, tak po prostu. Za ich lekceważenie, egocentryczność brak skrupułów. Jednak okazało się, że powodem nie była narodowość pana i traktowanie go, jak gorszego niż oni. Nie, nie. Prawdziwym powodem był ich naturalny charakter (co ciekawe, WSZYSCY na łodzi byli tacy sami. Interesujące, jak agencji udało się dobrać na jeden rejs, obcych, a tak podobnych sobie ludzi) (i trochę mnie przeraża fakt, że właściwie, to nas też dobrali do tej grupy :/ :D A skąd to wiem? A stąd, że płynęły z nami dwie, młode dziewczyny podróżujące razem. One też doskonale bawiły się z panem na dachu. Jedna chyba dużo lepiej, bo imprezę opuściła wcześniej. Schodziła z góry bardzo niepewnie, nie sądzę, żeby dużo wypiła, raczej dało jej w kość naprawdę ostre słońce - mocno zaczerwienione ciało, wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć. Przeszła bardzo niepewnie przez łódź, jej też oczywiście nikt nie ustąpił miejsca (łącznie z jej własnym - tym, które opuściła wychodząc na dach. Było już zajęte - leżał na nim umięśniony chłopak). Położyła się więc wzdłuż ławek, po prostu na ziemi. Alkohol alkoholem, ale dla mnie to wyglądało na początki udaru słonecznego. Nikt nie podszedł, nie zapytał, nie sprawdził co się dzieje. Omiatano ją tylko wzrokiem, zupełnie beznamiętnie. Gdy pochylaliśmy się nad nią, miałam wrażenie, że zaczyna majaczyć.
Staraliśmy się ją ochłodzić nawilżanymi chusteczkami, podaliśmy wodę. Kamień spadł mi z serca, gdy zobaczyłam, że z dachu schodzi jej towarzyszka - ona na pewno wie, jak się nią zaopiekować (Frajer! Nieuleczalny frajer! :/ - stukam głową w twardą ścianę). Moja szczęka chyba wybiła dziurę w podłodze łodzi, gdy zobaczyłam, że przyjaciółka, z którą wybrała się w podróż ("Tak, mamo. Będziemy bezpieczne. Przecież jedziemy RAZEM") widząc ją w takim stanie, po prostu przeszła nad nią śmiejąc się i ...rozłożyła się na dwóch miejscach, które akurat się zwolniły, tracąc jakiekolwiek zainteresowanie koleżanką :/
Nasza łódź wpływała w mniejsze, wodne "ścieżynki". Czasami trzeba było się dosłownie przedzierać przez rosnące w wodzie krzaki.
Gałęzie wdzierały się do łodzi i chlastały nieostrożnych podróżnych po twarzach i ciałach.
Choć przyznam szczerze, że gdy tylko słyszałam (a nie - czułam :D ) uderzenie, myślałam sobie bardzo złośliwie - a dobrze ci tak! To za pana! A to za dziewczynę! A to za śmiecenie! :D
Silnik naszej łodzi wplątał się w sieć rybacką - sternik wskoczył do wody i, z pomocą rybaka, umożliwił nam dalszą podróż.
Wiem, więcej tu użalania się nad współtowarzyszami podróży, niż opisów samej drogi. Ale, po pierwsze, to było naprawdę wstrętne doświadczenie i chciałam się z Wami nim podzielić, a po drugie - naprawdę nie mam już sił do używania epitetów w stylu "przecudowne", "niesamowite" itp, a opisując rejs po Tonle Sap, tylko takich mogłabym użyć :)
Poważnie, uważam, że wizyta w Kambodży bez tego rejsu, byłaby niepełna. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że warto przepłynąć tę trasę, zamiast wizyty w którejś z pływających wiosek. Tu się po prostu ma ich mnóstwo. A żeby nie było zbyt grafomańsko, mam dwie informacje praktyczne :D Podczas drogi jest postój w restauracjo-sklepiku na wodzie, a na łódce jest toaleta (choć korzystanie z niej wymaga od użytkownika ciała z gumy i umiejętności fakira :/ :D (niestety, najbardziej pożądanej informacji praktycznej nie mogę Wam podać :/ otóż nie wiem, jak to się stało, ale nie zapisałam sobie, ile kosztowały bilety :/ :D ale z tego, co pamiętam, nie było to więcej, niż 20 USD za dwa).
P.S. Za to jako ciekawostkę mogę Wam podać skład osobowy łodzi. Nie licząc paru miejscowych, tym rejsem płynęło 98% Francuzów (pozostałe 2% to Marcin i ja :D
C.D.N.Na przystani w Battambang czeka na podróżnych całe mnóstwo różnej maści tuk-tuków, którymi można dojechać do centrum. Ale zapewniam Was, że nie ma potrzeby, odległość nie jest duża. Na piechotę to 15 min..no pół godziny...godzina :D Droga wydłuża się w zależności od ilości kilogramów na plecach i przystanków na przeróżne mrożone herbaty serwowane z przewoźnych stoisk (przepyszne! 0,5 USD duży kubek). Do głównego placu Battambang dowlekliśmy się zupełnie wyczerpani. Upał, zarówno ten z łodzi, jak i "miastowy", dawał mocno w kość. Nawet duży targ rozłożony w centralnym punkcie miasta nie dodał nam energii. Myśleliśmy tylko o jednym. Prysznic. Pokój. Klimatyzacja :D
Na szczęście zaraz przy głównym placu znajduje się dosyć chwalone "w internetach" miejsce - Chhaya Hotel. I na szczęście ma duży szyld, widoczny z daleka - inaczej pewnie byśmy go przegapili. Sił starczało już tylko na mozolne stawianie noga za nogą, a nie na podziwianie świata :) Dwuosobowy pokój z klimatyzacją - 10 USD za dobę. W pokoju czysto, a nawet powiedziałabym wybitnie czysto :D Pierwszy raz spotkałam się z takim sposobem na utrzymanie porządku, ale, hmmm, no może faktycznie jest w tym jakaś metoda :/ :D Otóż całe pomieszczenie pachniało jak sklep ze środkami dezynfekującymi, a ściany, z góry do dołu, wyłożone były płytkami łazienkowymi. Białymi :/ :D W tym otoczeniu na łóżku leżało się jak na stole operacyjnym. Brakowało tylko odpływu w podłodze, do którego mogłaby spływać spłukiwana wężem ogrodowym krew...wróć :/ :D
Battambang jest lekko sennym miasteczkiem. Takim, co się nie narzuca ze swoimi atrakcjami, nie mówi natarczywie o własnych "must see", tylko pozwala na spokojne spacerowanie i chwilę oddechu (zwłaszcza, jeśli się ma pokój z klimatyzacją :) Zwłaszcza, że główne, przewodnikowe atrakcje miasta, znajdują się poza jego granicami. Dlatego gdy umówiliśmy się z kierowcą tuk-tuka na jutro, cały popołudnio-wieczór mogliśmy poświęcić na snucie się, zaglądanie w każdy zakamarek i porządne ...nawodnienie (naprawdę, ten rejs po Tonle Sap to potrafi człowieka wymęczyć :D
Zwiedziliśmy targ, spacerowaliśmy po nadbrzeżu, oglądaliśmy osiągnięcia lokalnych krawców, którzy swoje najciekawsze wyroby prezentowali przed małymi sklepikami, a dla ochrony przed kurzem i słońcem co chwilę przysłaniali foliowymi workami...Wstępowaliśmy do lokalnych sklepików, przyglądaliśmy się zabawom dzieci...Błogostan...Jak dla mnie, to miasto ma fantastyczny klimat, takie trochę "zatrzymania się w czasie". Jeśli zechcecie go odwiedzić, to jedno Wam tylko odradzę - przy rzece znajduje się parę restauracji, takich bardziej "turystycznych" - z kelnerami, pięknym menu itp. Nie idźcie tam :) Tzn. iść możecie, bo to miłe miejsce, rzeka i w ogóle :) Ale zjedzcie lepiej gdzie indziej (jedno jedyne danie, którego nie zjadłam w Kambodży nawet połowy, nie dało się - khmerska zupa :/ )
Z panem od tuk-tuka umówiliśmy się pod hotelem na 8.00 rano (i żeby nie było - my chcieliśmy o 11.00 :/ pan jednak, przez tłumacza - pana od innego tuk-tuka - powiedział, że jedziemy o 8.00). Wiedział jednak, co robi, bo, po pierwsze, jechał bardzo wolno i ostrożnie :/ i pokonanie ok. 4 km. zabrało nam ponad pół godziny :/ (no dobrze - raz się zgubił :D Po drugie, o tak wczesnej porze w miejscu, do którego jechaliśmy, nie było jeszcze żadnych turystów (bo kto rozsądny na wakacjach dobrowolnie zwleka się z łóżka o 6.30? :/ :D
Miejsce, które było głównym powodem dla którego chcieliśmy przyjechać do Battambang. Stacja bambusowych pociągów, "norry", jak mówi się o nich w Kambodży. Norry ma bardzo nieskomplikowaną budowę - na dwa zestawy osi nakłada się bambusową platformę, na to jakieś poduszki, maty i już można jechać. Bilet - 5 USD od osoby (tuk-tuk też 5 USD).
Gdzieś wyczytałam, że to podobno zabawa głównie dla dzieci. Osobiście uważam jednak, że to zabawa głównie dla mnie :D Trochę tylko niepokoił mnie fakt, że cała konstrukcja na łączeniach niezbyt prostych szyn niebezpiecznie podskakiwała (momentalnie przypomniałam sobie, jak według mnie w Kambodży traktuje się "atrakcje" - bezpieczeństwo na ostatnim miejscu, o ile ktoś w ogóle o nim pomyśli :/ :D
Podróż w jedną stronę trwała ok. 20 minut, potem 10-minutowy postój na "końcowej" stacyjce i powrót.
Norry jest efektem praktycznego pomysłu mieszkańców tych okolic. Postanowili ułatwić sobie lokalny transport, wykorzystując prawie nieużywane tory. Teraz norry pełni już prawie wyłącznie rolę atrakcji turystycznej, dodatkowo, podobno niedługo zupełnie zniknie - w poprzek budowane jest coś w rodzaju autostrady (?), więc w którymś momencie budowa będzie musiała też przejść przez tory i je zniszczyć.
Ponieważ bambusowe pociągi jeżdżą wzdłuż pojedynczego toru, gdy jeden z nich jedzie "do", a drugi wraca, nie ma możliwości się minąć. Jedyne rozwiązanie, to szybkie rozmontowanie konstrukcji, przepuszczenie kolegi i ponowne zmontowanie całości.
I tak, jak rozpoczynaliśmy naszą przejażdżkę samotnie, tak gdy wracaliśmy, pojawił się już tłum turystów, więc podróż przerywana była wielokrotnie przez takie mijanki :)
Kolejnym punktem naszego zwiedzania miała być leżąca poza miastem świątynia Phnom Sampeau (wiem, trudne trochę, ale można też powiedzieć "bat caves" :) Planowaliśmy tam pojechać ok. 16.00, żeby być w tym miejscu dokładnie o zachodzie słońca. I wydawało się nam, że tak właśnie umówiliśmy się z naszym panem. Niestety, 40 minut później zorientowaliśmy się, że jednak od centrum miasta się oddalamy, a na horyzoncie pojawił nam się kontur świątyni na górce :/ Tu zaczął się robić problem :/ :D W żadnym wypadku nie chcieliśmy być tam wcześniej, nasz pan po angielsku znał może trzy-cztery słowa, a my w jego języku tylko jedno - Sam tek (w dodatku nie wiem, czy poprawnie :/ :D Trzeba się było jednak jakoś dogadać. Zaczęliśmy rozmowę bardzo profesjonalnie - Sam tek (przepraszam :D , potem następowało mocne machanie rękami z zamkniętymi oczyma (to miało symbolizować nietoperze :D , a potem zdecydowane kręcenie głową, poparte ruchem ręki - nie! :/ :D Mam wrażenie, że pan najpierw nas pocieszał w swoim języku - coś w stylu "ależ tak, tak, jedziemy właśnie do nietoperzy" :D Później się zmartwił ("szkoda, że nie chcecie jechać do nietoperzy"), jednak, na samym końcu i nie wiem, jakim cudem, zrozumiał, o co nam chodzi (upewnił się jednak jeszcze pod hotelem przy pomocy anglojęzycznego kolegi) i umówił się z nami ponownie na 16.00.
W przerwie zdążyliśmy więc jeszcze skoczyć na obiad. O nie, nie. Tym razem trzymaliśmy się z daleka od restauracji z ładnymi widokami i poszukaliśmy lokalnej garkuchni. Właściwy wybór - wprawdzie musieliśmy wybierać z kilkunastu garnków wyłącznie kierując się wyglądem (trochę podejrzeliśmy też, co zamawiają inni :) , wielu składników zupełnie nie rozpoznawaliśmy (to nas trochę zaniepokoiło. Postawiliśmy więc na rybę. Ryby się nie pomyli. I jakieś krzaki, bo krzaki są bezpieczne :/ :D , ale efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Smak - genialny. A za blaszany talerz zupy rybnej, drugi, pełen różnych krzaczków i dużą, wędzoną rybę (ryba. Powiedz, że to była ryba :/ :D - 2 USD.
Ok. 17.00 byliśmy pod świątynią (10 USD za dowóz). Mieliśmy więc godzinę, żeby ją zwiedzić, bo o 18.00 koniecznie musieliśmy być ponownie w tym samym miejscu. Te wszystkie krzesełka i stoliczki czekają na turystów, którzy przyjechali tu w identycznym celu. Otóż przy zachodzie słońca z jaskiń w skałach na których wzniesiona jest świątynia, zaczynają wylatywać nietoperze, tworząc na niebie magiczny spektakl.
Godzina czasu? Trochę wyzwanie. Zakupiliśmy bilet - 2 USD od osoby (i, niestety, na tym skończyła się usługa agencji opiekującej się świątynią, a przynajmniej czerpiącej z niej zyski, gdyż nawet początek drogi na szczyt, musieliśmy znaleźć sami. Po kupnie biletu wszyscy przestali się nami interesować :/ :D
Tak więc, bieg po schodach.
Oglądanie w pośpiechu kolorowych figur...
I samej świątyni.
Trochę nam było szkoda, że wszystko tak szybko-szybko. Trzeba jednak było posłuchać naszego pana i wybrać się tu wcześniej. Może nie zaraz po norry, ale np. o 14.00.
No dobrze, w tym akurat miejscu trochę zwolniliśmy :/ :D
W przewodniku wyczytaliśmy, że wzgórze jest również miejscem pamięci osób zamordowanych przez Czerwonych Khmerów. Ciała były strącane do poszczególnych jaskiń, a jakiś czas temu stanął tu szklany pomnik upamiętniający ofiary. Bardzo chcieliśmy go zobaczyć. Niestety, każda z zapytanych osób wskazywała nam zupełnie inny kierunek. Szliśmy (a raczej biegliśmy) więc raz w lewo, raz w prawo - z szaleństwem w oczach i tykającym zegarkiem w dłoni :/ :D
Wreszcie musieliśmy powiedzieć sobie : dość. Pomnika nie znajdziemy, a w końcu nie zobaczymy też i nietoperzy, o które awanturujemy się od rana. Z poczuciem porażki zaczęliśmy więc schodzić ze wzgórza.
U podnóża góry znaleźliśmy się przed 18.00 z językami na brodach ze zmęczenia. Wybraliśmy punkt obserwacyjny (i obserwacyjny napój :D i już wszystko zmierzało do szczęśliwego zakończenia, gdy nagle Marcin oznajmił - O, nie! Tak nie będzie! Wracam! Nie po to tu przyjechałem, żeby tego miejsca dokładnie nie zwiedzić (:/ :/ :D Jedyny pozytywnym aspektem sytuacji jest fakt, że dodał - ty sobie tu posiedź, a ja pobiegnę. I pobiegł :D
Wrócił po jakichś 20 minutach, rzucił aparat na stolik i wydyszał - obejrzyj sobie, ja muszę się doprowadzić do porządku :/ :D (i poszedł za restaurację, gdzie trzy razy wykręcał ubranie i ręcznik, a przy każdym wykręceniu leciały z materiału litry potu....
Okazało się, że chyba faktycznie znalazł miejsce pamięci, co do którego wcześniej mieliśmy obiekcje, czy w ogóle tu jest.
Najpierw natknął się na scenki okrucieństwa...
Później na wejście do jaskini, do której najprawdopodobniej zrzucano ofiary. Niewiele zobaczył, bo zaczynało robić się ciemno. W jaskini za siatką wyeksponowano szczątki zamordowanych. Co do szklanego pomnika pewności nie mamy - może tam był, może nie. A może w ogóle nie istnieje?
Gdy trochę ochłonął, zaczęłam się lekko niepokoić. Na skale pod którą siedzieliśmy znajdowała się jeszcze ogromna głowa Buddy. Można było do niej podejść, wspinając się po miliardzie (!!!) schodów (a mi w głowie kołatało ostatnie motto Marcina "Nie po to tu przyjechałem, żeby dokładnie nie zwiedzić..." :/ :D Wierciłam się więc, przekręcałam, wykręcałam, żeby zasłonić mu miejsce, w którym jeszcze nie był. Trochę trudno jednak zasłonić taki duży pomnik :/ :D
Zauważył :/ :D Na szczęście stwierdził : "Zdjęcie z dołu wystarczy" (Uffff :D :D :D
I wreszcie się doczekaliśmy...Faktycznie, mimo, że zdjęcia tego nie oddają - zdecydowanie było warto. W pewnym momencie z jaskini zaczął wylatywać sznur nietoperzy. Wił się i skręcał na niebie oświetlonym zachodzącym słońcem, a kolejne nietoperze wylatywały ze środka, jakby była ich nieskończona ilość...
Gdy czoło sznura ginęło za horyzontem, z jaskini nie przestawały wylatywać kolejne zwierzęta. Trwało to jakieś 15 - 20 minut, aż w końcu jaskinię opuścił ostatni nietoperz i wszystkie poleciały daleko, szukać pożywienia.
Niesamowite, magiczne wrażenie...
C.D.N.W recepcji naszego hostelu kupiliśmy bilet do Phnom Penh na kolejny poranek. Niestety, nasza podróż dobiegała końca, więc zależało nam na tym, żeby w autobusie spędzić jak najmniej czasu. Wybraliśmy zatem "szybki autobus", który drogę Battambang - Phnom Penh miał przebyć w 5 godzin (niestety. Nie przebył :/ :D myślę, że jechał dokładnie tyle, ile "bus wolniejszy", czyli ponad 7 godzin). Był natomiast niewielki, dość luksusowy i wygodny - duże siedzenia i klimatyzacja - a także "dokarmiający" (miły pan rzucił na nasze fotele wodę i ciasteczko w opakowaniu :D A dodatkowo przyjechał po nas pod hotel (i jeszcze o wcale nie najgorszej porze, bo o 8.00 :) Za taki luksus zapłaciliśmy po 9 USD od osoby (gdybyśmy się nie skusili na "obłędną prędkość" byłoby to 5 USD).
W Phnom Penh byliśmy po 14.00 i zaczęliśmy szukać noclegu. Właściwie, oprócz oczywiście odpowiedniej ceny, jedynym naszym wymogiem była działająca klimatyzacja w pokoju (żaden wentylator, wiatrak, nic z tych rzeczy - nie dawały sobie rady z duchotą i upałem). I, dosyć szybko, znaleźliśmy miejsce, które nam odpowiadało. Rachana Hotel. Same plusy - ładny, czysty, klimatyzacja i nawet działający telewizor w pokoju (co, zaskakująco, okazało się przydatne :D gdyby ktoś wcześniej mi oznajmił, że tak mocno zakocham się w kambodżańskich bajkach dla dzieci, to na pewno bym nie uwierzyła :D ) Dodatkowo położony niedaleko targów, co było bardzo istotne - dwa ostatnie dni zamierzaliśmy bowiem spędzić wałęsając się właśnie po targach i wydając resztki pieniędzy :)
(przynajmniej ja zamierzałam :D co do Marcina, hmm, no cóż, myślę, że przez te dwa dni zdecydowanie nadużył zdań typu : "Przecież na tym stoisku już byłaś", "już to oglądałaś", "nie. Tamto nie było ładniejsze. Było dokładnie takie same" itp. itd. :/ :D
A o czym to ja...a, no tak :D - dwie noce w dwuosobowym pokoju Rachana Hotel : 30 USD (a zarezerwowane przez booking.com - 27 :D O czym się przekonaliśmy na własnej skórze, stojąc pod wejściem i dłubiąc przez godzinę w telefonie :D Kosztem tego czasu oszczędziliśmy zawrotną sumę 3 dolarów, ale mam podejrzenia, że Marcinowi wcale o oszczędność nie chodziło, a raczej o SKRÓCENIE czasu przebywania na zakupach :/ :D
W centrum Phnom Penh znajduje się dosyć dużo targów, jednak najbardziej znanym i największym jest targowisko Psar Thmei. Od niego rozpoczęliśmy nasze obowiązkowe zwiedzanie miasta (według mnie :D) i największy koszmar (wg. Marcina :D ). Targ jest naprawdę olbrzymi. Znajduje się w zadaszonym budynku, przykrytym kopułą, od której odchodzą cztery, ogromne skrzydła. Można na nim kupić dosłownie wszystko - od żywności, przez biżuterię do typowych, turystycznych pamiątek. Wiązaliśmy z tym targiem ogromne nadzieje (nawet Marcin :D ), gdyż wyczytaliśmy w przewodniku, że można na nim kupić smażone pająki.
Tu akurat sektor z biżuterią. Złoto, brylanty i inne takie. Tym akurat nie byliśmy zainteresowani - nasze myśli zaprzątały w pierwszej kolejności właśnie smażone pająki. Dziwna sprawa, jakoś do tej pory nie udało się nam ich nigdzie spotkać, a bardzo chcieliśmy. Próbowaliśmy nawet upchnąć w naszej podróży przynajmniej kilkugodzinny pobyt w Skuon, mieście, które słynie z najsmaczniejszych pająków (jakoś szczególnie nie zależało nam na "najsmaczniejszych". Raczej na pewno nie bylibyśmy w stanie tego rozpoznać :D chodziło o jakiekolwiek pająki :) , niestety, brak czasu nam na to nie pozwolił (a szkoda. Skuon jest nazywane "miastem pająków" i nawet ma swój wielki pomnik, zgadnijcie kogo :D
Targ był więc naszą ostatnią szansą. Chodziliśmy, szukaliśmy, dopytywaliśmy się, jednak sprzeczne odpowiedzi ("są. W lewym skrzydle", "już nie ma", "będą jutro/w przyszłym tygodniu/miesiącu") uświadomiły nam, że chyba nic z tego. Na pociechę zakupiliśmy mnóstwo pamiątek (choć później odkryliśmy, że znacznie taniej można je kupić w zwykłym hipermarkecie. Nie szkodzi :D gdy to odkryliśmy, również je tam zakupiliśmy :D
Odkryliśmy też miłą panią, która sprzedawała na targu papierosy. Głównie w całych kartonach i głównie turystom :) Ceny - grzech nie skorzystać, karton Marlboro Light : 7 USD. To raj, który zrozumieją tylko palacze :D
Przy okazji odkryłam nową metodę nakłaniania mojego towarzysza podróży do zwiedzania miejsc, na które niekoniecznie może miał ochotę ("MUSIMY teraz pojechać na targ nocny. Czytałam, że tam zawsze są pająki" :D Zdanie to miało niebywałą siłę oddziaływania (przepraszam, Marcin :/ :D ale chyba naprawdę gdzieś o tym czytałam. Chyba :/ :D ), bo po chwili siedzieliśmy w tuk-tuku (2,5 USD) i jechaliśmy w stronę "night market".
Odległość nie jest duża, a ze względu na ruch uliczny jednak lepiej, a na pewno szybciej, przejść się tam na piechotę.
Niestety. Ten widok skutecznie odarł nas ze złudzeń, że znajdziemy tu jakiekolwiek pająki, z wyjątkiem wolno żyjących :D Znaleźliśmy za to mnóstwo T-shirtów (2-3 USD), torebek, ubrań...
Targi tego typu lubię tylko w jednym przypadku - gdy kupuję pamiątki i prezenty dla bliskich. Jeśli o to chodzi, to "night market" spełnił swoje zadanie. Natomiast przebywać i napawać się klimatem zdecydowanie się tu nie da. Na szczęście, tuż obok znajduje się "prawdziwy", zupełnie nie-turystyczny targ, na który zaraz się przenieśliśmy.