Spacer był bardzo przyjemny (akurat prawie nie padało), udało nam się też kupić całkiem niebrzydkie magnesy na pamiątkę (estetyka suwenirów pozostawia moim zdaniem niestety sporo do życzenia).
W drodze powrotnej szliśmy stroną „zewnętrzną” czyli wzdłuż Avenida de Maritima. Dzięki temu udało nam się jeszcze rzucić okiem na kamienny budynek twierdzy Santa Catalina i sfotografować tradycyjne kanaryjskie balcões, które są jedną z większych atrakcji Santa Cruz.
A potem znowu zaczęło padać i pojechaliśmy do naszej casy. Późnym wieczorem wypogodziło się i zaliczyliśmy kolejny wschód księżyca, ciesząc się, że kiepska pogoda już za nami. Tymczasem czekało na nas jeszcze kilka deszczowych niespodzianek – ale o tym w następnym odcinku
;)
Dzień 6 – Go west! (where the sky is blue)
Około 1 w nocy zbudziła mnie nawałnica. Deszcz walący w okna, wyjący wiatr, złowrogie skrzypienie konstrukcji dachu, szuranie latających po tarasie przedmiotów… Szczerze mówiąc to miałam wrażenie, że nasza casa odleci razem z nimi.
Kiedy rano zwlekłam się po tej niespokojnej nocy z łóżka, zastałam w salonie dwie kałuże z przeciekającego dachu, a na tarasie smutny widok. Parasol nie odleciał chyba tylko dlatego, że jednym końcem wbił się między dwa drzewka :/ Jeżeli tak wyglądała sytuacja u nas, na niewielkiej wysokości, to wolę nie wiedzieć, co działo się wyżej. Dobrze, że wyjazd na Roque de la Muchachos mamy już zaliczony.
Ponieważ deszcze nadal padał, śniadanie na tarasie wypadło z programu. Humory ratował jedynie świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy dostarczonych nam przez właściciela.
Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że wiatr w nocy był huraganowy, powalił kilkadziesiąt drzew, a na Teneryfie na Teide spadł śnieg. Taaaa… To gdzie by tu jechać? Prognoza pogody pokazała nam, że na lepszą pogodę możemy liczyć na zachodzie wyspy, po fala złej pogody przesuwa się na wschód. Dobrze, zatem na zachód. Tam musi być jakaś cywilizacja! A przynajmniej niebieskie niebo
;)
Po minięciu Santa Cruz zaczęliśmy dostrzegać pierwsze znaki poprawiającej się pogody. Jako pierwszy cel wybraliśmy zareklamowane przez @gruszek1982 Puerto Naos. Ale zanim tam dojechaliśmy, mieliśmy okazję podziwiać dość oryginalne rozwiązanie drogowe. Otóż przecinająca wyspę w poprzek droga LP3 jest na dłuższym odcinku jednokierunkowa, jak widać na poniższym zrzucie z map google:
W związku z tym można tam zaobserwować widoki następujące
;)
Dlatego też jeżeli jakieś miejsce na tym odcinku przypadnie Wam do gustu, zatrzymujcie się od razu, bo w drodze powrotnej nie będzie na to szansy
;)
My wybraliśmy przystanek na Mirador de la Cumbre, skąd mieliśmy piękny widok na wybrzeże.
Dalsza droga przebiegła już bez niespodzianek. Oczywiście zaliczyliśmy obowiązkowe bananowe plantacje i tarasy. Gdyby ktoś miał chęć, to po drodze do Puerto naos można jeszcze wpaść do Casa Museo del Vino Las Manchas, ale my niestety nie mieliśmy ku temu okazji – w niedzielę było zamknięte.
Ale oto już wita nas Puerto Naos. Przyjeżdżającym tu na krótką wizytę polecam parking tuż przy rondzie, koło wjazdu do miejscowości (położony w trójkącie ulic Ctra. Charco Verde, Calle Maximiliano Darias Montesino, Av. de la Cruz Roja Prolongación). Do plaży jest stamtąd jakieś 5 minut spacerem (kierunek ostro w dół).
Samo miasteczko wydaje się być dość mocno „uturystycznione”, ale jest całkiem urzekające. Na początku trafiliśmy na mniejszą część plaży nieco, oddzieloną od plaży głównej. Gdyby ktoś miał namiar na apartament w tej okolicy, to chętnie przyjmę
;)
Z braku apartamentu musieliśmy się zadowolić kawą w widokiem. Morze było nadal bardzo wzburzone, więc widoki były naprawdę rewelacyjne.
Po kawie przyszedł czas na spacer główną promenadą, Paseo Maritimo. Palmy robią klimacik niczym w Miami
;) Na samym końcu najmniej atrakcyjny element – kompleks apartamentowo-hotelowy Sol La Palma. Pięknie położony – z jednej strony ocean, a z drugiej plantacje bananów, a jednak nie zachwyca. La Palmo, nie idź tą drogą!
Attachment:
miami
;).jpg
Z Puerto Naos udaliśmy się wiodącą pośród bananowych plantacji drogą do Tazacorte, które okazało się typowym kanaryjskim miasteczkiem, z obowiązkowym kościołem przy Plaza Espana. Ale miało też całkiem niebrzydką promenadę z widokiem na bananowe plantacje
;)
Kolejnym przystankiem tego dnia był Puerto de Tazacorte, gdzie spędziliśmy przyjemne dwie godziny spacerując po plaży i jedząc obiad (Restaurante Pizzería La Marina, ok. 50 euro za 3 bardzo duże pizze i napoje dla 4 osób).
Po obiedzie czekała nas wspinaczka na prawie 600 metrów, na Mirador El Time. Jest to bardzo popularne miejsce wśród turystów, co widać po cenach w kawiarni i jakości pamiątek w sklepiku
;) Nie mniej jednak warto, bo widoki są. Oj są!
W oddali dostrzegliśmy nasz ostatni punkt na liście na ten dzień – położone u stóp Caldera de Taburiente miasteczko Los Llanos de Ariadne.
Los Llanos jest stosunkowo nowym miastem, założonym w XIX wieku, a rozbudowanym już po drugiej wojnie światowej. Zwiedzanie zaczęliśmy na obowiązkowym Plaza de Espana, skąd odchodzi kilka małych uliczek (trzeba iść w górę). Ogólnie miasto wydało mi się ciekawsze niż stolica – przynajmniej byli tu jacyś ludzie poza turystami. Do tego całe mnóstwo murali, rzeźb, knajpek i małych sklepików (niestety zamkniętych w niedzielę). Jeżeli ktoś ma potrzebę życia nocnego na wyjeździe, to mogła by to być dobra baza wypadowa
:)
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze przejazd koło Centro de Visitantes de La Caldera de Taburiente (niestety, również zamknięte w niedzielę) oraz drogę jednokierunkową w drugą stronę, która przebiega w najdłuższym na wyspie tunelu (ok. 2,5 kilometra).
I to by było na tyle na ten dzień
:) Przed nami już tylko jeden… CDN.Dzień 7, Los Tilos
Poniedziałkowy poranek powitał nas pięknym słońcem i brakiem chmur na horyzoncie, dzięki czemu mogliśmy dostrzec La Gomerę oraz Teneryfę z zaśnieżonym Teide. Mogliśmy też powrócić do śniadaniowo-tarasowej tradycji
;)
Przedpołudnie spędziliśmy raczej leniwie, ponieważ w godzinach popołudniowych mieliśmy w planie wędrówkę przez jeden ze szlaków w lesie laurowym Los Tilos. Jednak zanim tam dotarliśmy, zaliczyliśmy jeszcze kawo-lanczo-obiad w restauracji Casa Asterio. Gdybyście zgłodnieli w okolicy, to spokojnie można tam zajrzeć. Położenie nie jest może specjalnie atrakcyjne (bo tuż przy głównej drodze, w częściowo niedokończonym budynku), ale jedzenie dobre i niedrogie (rachunek za jedzenie i napoje dla 4 osób wyniósł ok. 40 euro). W drodze powrotnej widzieliśmy na parkingu same samochody na lokalnych rejestracjach, których nie było tam wcześniej, więc zakładam, że okolica bywa tam jadać.
Po obiedzie pomknęliśmy już bez ociągania się do Los Tilos. Warto jednak nadmienić, że po drodze znajduje się jeszcze inny teren trekkingowo-spacerowy w lesie laurowym o nazwie El Cubo de La Galga. Sądząc po ilości aut stojących przy drodze – całkiem popularny.
Żeby dojechać do parkingu przy lesie laurowym, trzeba odbić z głównej drogi LP1 w LP31. I tu uwaga – ponownie mamy do czynienia z drogą jednokierunkową (w drodze powrotnej jedziemy inną jednokierunkową). Dopiero ostatni odcinek – Calle Los Tilos – jest ponownie dwukierunkowy. Z fragmentów jednokierunkowych widać dobrze sławny most, ale wcale nie jest łatwo zatrzymać się na zdjęcia. Po prawej stronie znajduje się betonowe zabezpieczenia, oddzielające drogę od ścieżki dla pieszych, a po lewej jest skalne zbocze. Są może ze dwa miejsca, gdzie można bezpiecznie zatrzymać auto. Jedno z nich jest tam, gdzie od drogi LP31 odchodzi boczna droga przechodząca dalej wiadomym pod mostem – Camino Cruz Grande. Jeżeli więc planujecie zdjęcia, radzę jechać powoli, żeby nie przegapić miejsca na postój.
Calle Los Tilos doprowadza nas bezpośrednio pod wejścia na szlaki w lesie Los Tilos. Można nią podjechać pod samo Centro de Visitantes Los Tilos, gdzie możemy obejrzeć poświęconą tej okolicy wystawę. Można zajrzeć, jeżeli macie czas, ale jeżeli zobaczycie autokar wycieczkowy przed, to nie polecam, bo robi się tłoczno :/ W samym Centro są też toalety, a obok znajduje się też restauracja oraz mały wodospad, który niestety okazał się być chwilowo wyschnięty.
Ponieważ interesujący nasz szlak zaczynał się ok. 500 metrów przez Centro de Visitantes, to tam zostawiliśmy auto i po informacje o stanie ścieżki u obsługi centrum udaliśmy się na piechotę. Nie jest to specjalnie trudny odcinek, ale dołożyliśmy sobie do wspinaczki ponad kilometr, co niestety potem osłabiło siły części grupy na szlaku głównym.
(wejście na szlak znajduje się na prawo od drewnianej tablicy informacyjnej)
Interesujący nas szlak – PR LP 06 – zaczyna się oficjalnie przy Centro de Visitantes, a kończy w tajemniczej miejscowości bez wolnych miejsc parkingowych czyli Los Sauces. W sumie ma prawie 25 kilometrów, jednak w lutym dostępna była tylko jego pierwsza część o długości ok. 2 kilometrów, kończąca się na punkcie widokowym Mirador del Espigón Atravesado. Po drodze mamy 10 punktów orientacyjnych (niektóre wyposażone są w tablice informacyjne). Można z nich dowiedzieć się m.in., że nazwa Los Tilos pochodzi od najpopularniejszego w tej szerokości geograficznej gatunku drzewa laurowego, nazywanego til (łac. Ocotea foeten).
Nie ma za to po drodze toalet ani żadnych innych service points (więc wodę trzeba nieść ze sobą). No i nie ma też zasięgu. To tak a propos rady z tablicy informacyjnej przy początku szlaku:
Quote:
Carry a mobile phone with fully-charged battery
:lol:
Szlak przeszliśmy w całości, aczkolwiek nie jest on wcale łatwy. Mniej więcej w 2/3 (tam, gdzie na mapkach powyżej widać serpentyny) podejście robi się strome, a ostatni odcinek – w tym podejście do miradoru – jest już mocno nachylone. W sumie w górę szliśmy prawie 2 godziny (tempo dostosowane do najsłabszego piechura). Ale widok na górze wynagrodził nam wysiłek!
Quote:No i jeszcze po drodze załapaliśmy się na szybką fotkę z przydrożnej budki (koszt póki co nieznany).Przed chwilą wyjęłam ze skrzynki kopertę i koszt niemieckich usług fotograficznych wyniósł 10 euro. Nie jest źle
;)Najgorzej, że list szedł ponad miesiąc i mamy w tej chwili 2 tygodnie po terminie zapłaty
:lol:
Spacer był bardzo przyjemny (akurat prawie nie padało), udało nam się też kupić całkiem niebrzydkie magnesy na pamiątkę (estetyka suwenirów pozostawia moim zdaniem niestety sporo do życzenia).
W drodze powrotnej szliśmy stroną „zewnętrzną” czyli wzdłuż Avenida de Maritima. Dzięki temu udało nam się jeszcze rzucić okiem na kamienny budynek twierdzy Santa Catalina i sfotografować tradycyjne kanaryjskie balcões, które są jedną z większych atrakcji Santa Cruz.
A potem znowu zaczęło padać i pojechaliśmy do naszej casy. Późnym wieczorem wypogodziło się i zaliczyliśmy kolejny wschód księżyca, ciesząc się, że kiepska pogoda już za nami. Tymczasem czekało na nas jeszcze kilka deszczowych niespodzianek – ale o tym w następnym odcinku ;)
Dzień 6 – Go west! (where the sky is blue)
Około 1 w nocy zbudziła mnie nawałnica. Deszcz walący w okna, wyjący wiatr, złowrogie skrzypienie konstrukcji dachu, szuranie latających po tarasie przedmiotów… Szczerze mówiąc to miałam wrażenie, że nasza casa odleci razem z nimi.
Kiedy rano zwlekłam się po tej niespokojnej nocy z łóżka, zastałam w salonie dwie kałuże z przeciekającego dachu, a na tarasie smutny widok. Parasol nie odleciał chyba tylko dlatego, że jednym końcem wbił się między dwa drzewka :/ Jeżeli tak wyglądała sytuacja u nas, na niewielkiej wysokości, to wolę nie wiedzieć, co działo się wyżej. Dobrze, że wyjazd na Roque de la Muchachos mamy już zaliczony.
Ponieważ deszcze nadal padał, śniadanie na tarasie wypadło z programu. Humory ratował jedynie świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy dostarczonych nam przez właściciela.
Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że wiatr w nocy był huraganowy, powalił kilkadziesiąt drzew, a na Teneryfie na Teide spadł śnieg. Taaaa… To gdzie by tu jechać? Prognoza pogody pokazała nam, że na lepszą pogodę możemy liczyć na zachodzie wyspy, po fala złej pogody przesuwa się na wschód. Dobrze, zatem na zachód. Tam musi być jakaś cywilizacja! A przynajmniej niebieskie niebo ;)
Po minięciu Santa Cruz zaczęliśmy dostrzegać pierwsze znaki poprawiającej się pogody. Jako pierwszy cel wybraliśmy zareklamowane przez @gruszek1982 Puerto Naos. Ale zanim tam dojechaliśmy, mieliśmy okazję podziwiać dość oryginalne rozwiązanie drogowe. Otóż przecinająca wyspę w poprzek droga LP3 jest na dłuższym odcinku jednokierunkowa, jak widać na poniższym zrzucie z map google:
W związku z tym można tam zaobserwować widoki następujące ;)
Dlatego też jeżeli jakieś miejsce na tym odcinku przypadnie Wam do gustu, zatrzymujcie się od razu, bo w drodze powrotnej nie będzie na to szansy ;)
My wybraliśmy przystanek na Mirador de la Cumbre, skąd mieliśmy piękny widok na wybrzeże.
Dalsza droga przebiegła już bez niespodzianek. Oczywiście zaliczyliśmy obowiązkowe bananowe plantacje i tarasy. Gdyby ktoś miał chęć, to po drodze do Puerto naos można jeszcze wpaść do Casa Museo del Vino Las Manchas, ale my niestety nie mieliśmy ku temu okazji – w niedzielę było zamknięte.
Ale oto już wita nas Puerto Naos. Przyjeżdżającym tu na krótką wizytę polecam parking tuż przy rondzie, koło wjazdu do miejscowości (położony w trójkącie ulic Ctra. Charco Verde, Calle Maximiliano Darias Montesino, Av. de la Cruz Roja Prolongación). Do plaży jest stamtąd jakieś 5 minut spacerem (kierunek ostro w dół).
Samo miasteczko wydaje się być dość mocno „uturystycznione”, ale jest całkiem urzekające. Na początku trafiliśmy na mniejszą część plaży nieco, oddzieloną od plaży głównej. Gdyby ktoś miał namiar na apartament w tej okolicy, to chętnie przyjmę ;)
Z braku apartamentu musieliśmy się zadowolić kawą w widokiem. Morze było nadal bardzo wzburzone, więc widoki były naprawdę rewelacyjne.
Po kawie przyszedł czas na spacer główną promenadą, Paseo Maritimo. Palmy robią klimacik niczym w Miami ;) Na samym końcu najmniej atrakcyjny element – kompleks apartamentowo-hotelowy Sol La Palma. Pięknie położony – z jednej strony ocean, a z drugiej plantacje bananów, a jednak nie zachwyca. La Palmo, nie idź tą drogą!
Z Puerto Naos udaliśmy się wiodącą pośród bananowych plantacji drogą do Tazacorte, które okazało się typowym kanaryjskim miasteczkiem, z obowiązkowym kościołem przy Plaza Espana. Ale miało też całkiem niebrzydką promenadę z widokiem na bananowe plantacje ;)
Kolejnym przystankiem tego dnia był Puerto de Tazacorte, gdzie spędziliśmy przyjemne dwie godziny spacerując po plaży i jedząc obiad (Restaurante Pizzería La Marina, ok. 50 euro za 3 bardzo duże pizze i napoje dla 4 osób).
Po obiedzie czekała nas wspinaczka na prawie 600 metrów, na Mirador El Time. Jest to bardzo popularne miejsce wśród turystów, co widać po cenach w kawiarni i jakości pamiątek w sklepiku ;) Nie mniej jednak warto, bo widoki są. Oj są!
W oddali dostrzegliśmy nasz ostatni punkt na liście na ten dzień – położone u stóp Caldera de Taburiente miasteczko Los Llanos de Ariadne.
Los Llanos jest stosunkowo nowym miastem, założonym w XIX wieku, a rozbudowanym już po drugiej wojnie światowej. Zwiedzanie zaczęliśmy na obowiązkowym Plaza de Espana, skąd odchodzi kilka małych uliczek (trzeba iść w górę). Ogólnie miasto wydało mi się ciekawsze niż stolica – przynajmniej byli tu jacyś ludzie poza turystami. Do tego całe mnóstwo murali, rzeźb, knajpek i małych sklepików (niestety zamkniętych w niedzielę). Jeżeli ktoś ma potrzebę życia nocnego na wyjeździe, to mogła by to być dobra baza wypadowa :)
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze przejazd koło Centro de Visitantes de La Caldera de Taburiente (niestety, również zamknięte w niedzielę) oraz drogę jednokierunkową w drugą stronę, która przebiega w najdłuższym na wyspie tunelu (ok. 2,5 kilometra).
I to by było na tyle na ten dzień :) Przed nami już tylko jeden…
CDN.Dzień 7, Los Tilos
Poniedziałkowy poranek powitał nas pięknym słońcem i brakiem chmur na horyzoncie, dzięki czemu mogliśmy dostrzec La Gomerę oraz Teneryfę z zaśnieżonym Teide. Mogliśmy też powrócić do śniadaniowo-tarasowej tradycji ;)
Przedpołudnie spędziliśmy raczej leniwie, ponieważ w godzinach popołudniowych mieliśmy w planie wędrówkę przez jeden ze szlaków w lesie laurowym Los Tilos. Jednak zanim tam dotarliśmy, zaliczyliśmy jeszcze kawo-lanczo-obiad w restauracji Casa Asterio. Gdybyście zgłodnieli w okolicy, to spokojnie można tam zajrzeć. Położenie nie jest może specjalnie atrakcyjne (bo tuż przy głównej drodze, w częściowo niedokończonym budynku), ale jedzenie dobre i niedrogie (rachunek za jedzenie i napoje dla 4 osób wyniósł ok. 40 euro). W drodze powrotnej widzieliśmy na parkingu same samochody na lokalnych rejestracjach, których nie było tam wcześniej, więc zakładam, że okolica bywa tam jadać.
Po obiedzie pomknęliśmy już bez ociągania się do Los Tilos. Warto jednak nadmienić, że po drodze znajduje się jeszcze inny teren trekkingowo-spacerowy w lesie laurowym o nazwie El Cubo de La Galga. Sądząc po ilości aut stojących przy drodze – całkiem popularny.
Żeby dojechać do parkingu przy lesie laurowym, trzeba odbić z głównej drogi LP1 w LP31. I tu uwaga – ponownie mamy do czynienia z drogą jednokierunkową (w drodze powrotnej jedziemy inną jednokierunkową). Dopiero ostatni odcinek – Calle Los Tilos – jest ponownie dwukierunkowy. Z fragmentów jednokierunkowych widać dobrze sławny most, ale wcale nie jest łatwo zatrzymać się na zdjęcia. Po prawej stronie znajduje się betonowe zabezpieczenia, oddzielające drogę od ścieżki dla pieszych, a po lewej jest skalne zbocze. Są może ze dwa miejsca, gdzie można bezpiecznie zatrzymać auto. Jedno z nich jest tam, gdzie od drogi LP31 odchodzi boczna droga przechodząca dalej wiadomym pod mostem – Camino Cruz Grande. Jeżeli więc planujecie zdjęcia, radzę jechać powoli, żeby nie przegapić miejsca na postój.
Calle Los Tilos doprowadza nas bezpośrednio pod wejścia na szlaki w lesie Los Tilos. Można nią podjechać pod samo Centro de Visitantes Los Tilos, gdzie możemy obejrzeć poświęconą tej okolicy wystawę. Można zajrzeć, jeżeli macie czas, ale jeżeli zobaczycie autokar wycieczkowy przed, to nie polecam, bo robi się tłoczno :/ W samym Centro są też toalety, a obok znajduje się też restauracja oraz mały wodospad, który niestety okazał się być chwilowo wyschnięty.
Ponieważ interesujący nasz szlak zaczynał się ok. 500 metrów przez Centro de Visitantes, to tam zostawiliśmy auto i po informacje o stanie ścieżki u obsługi centrum udaliśmy się na piechotę. Nie jest to specjalnie trudny odcinek, ale dołożyliśmy sobie do wspinaczki ponad kilometr, co niestety potem osłabiło siły części grupy na szlaku głównym.
(wejście na szlak znajduje się na prawo od drewnianej tablicy informacyjnej)
Interesujący nas szlak – PR LP 06 – zaczyna się oficjalnie przy Centro de Visitantes, a kończy w tajemniczej miejscowości bez wolnych miejsc parkingowych czyli Los Sauces. W sumie ma prawie 25 kilometrów, jednak w lutym dostępna była tylko jego pierwsza część o długości ok. 2 kilometrów, kończąca się na punkcie widokowym Mirador del Espigón Atravesado. Po drodze mamy 10 punktów orientacyjnych (niektóre wyposażone są w tablice informacyjne). Można z nich dowiedzieć się m.in., że nazwa Los Tilos pochodzi od najpopularniejszego w tej szerokości geograficznej gatunku drzewa laurowego, nazywanego til (łac. Ocotea foeten).
Nie ma za to po drodze toalet ani żadnych innych service points (więc wodę trzeba nieść ze sobą). No i nie ma też zasięgu. To tak a propos rady z tablicy informacyjnej przy początku szlaku:
Szlak przeszliśmy w całości, aczkolwiek nie jest on wcale łatwy. Mniej więcej w 2/3 (tam, gdzie na mapkach powyżej widać serpentyny) podejście robi się strome, a ostatni odcinek – w tym podejście do miradoru – jest już mocno nachylone. W sumie w górę szliśmy prawie 2 godziny (tempo dostosowane do najsłabszego piechura). Ale widok na górze wynagrodził nam wysiłek!
W takim razie czas na kilka zdjęć :)